Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Paulina1982

Zarejestrowani
  • Zawartość

    2
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Reputacja

0 Neutral
  1. Jestem w 5 msc ciąży, rodzina jeszcze nie wie. Mielismy powiedziec z mężem po 3 miesiącu, ale mieliśmy ciezki okres z kłótniami, no i czas zleciał. Postanowilam wyciagnac rękę ( bo moze to jednak moja wina?)i w sobote, przy sniadanku, pytam kiedy chwalimy sie rodzinie (mojej i jego, dla mnie po prostu: rodzina) o ciazy. A on do mnie: że on juz swojej powiedzial. I pyta sie mnie: kiedy ty powiesz swojej? No i tu nastapil moj fkurf. To ja przeczekuje ciezki okres, zebysmy jednak RAZEM powiedzieli, a on juz to zrobil. I jeszcze rozdziela rodzinę na swoja i moja, pomimo tego, ze wlasnie klocimy sie o to, ze jego rodzina mnie nie akceptuje i nie raz mu mowilam, ze musimy RAZEM dzialac, a nie osobno. Ze jak zobacza, ze sie trzymamy razem i razem stawiamy granice, to sytuacja moze sie unormuje. Ciaza nie ciaza, hormony buzuja, ale on jeszcze dodal, ze musial powiedziec, bo "wiedzialem, ze ty bys mojej rodzinie nie chciala powiedziec". Powiedzialam mu tylko, ze to chyba nie jego rodzina mnie nie lubi, tylko on sam, skoro tak na sile stara sie mnie odsunac od kontaktu z nimi. WTF, jak moglabym sie nie chciec pochwalic ciąża komukolwiek? To jakis wstyd? Jest mi baaaaardzo smutno i przykro. Jego rodzina juz mnie kiedys obrazala, jakos tam stanal w mojej obronie, ale on mieli to gdzies. I nic sie nie zmieni, bo jemu widocznie taka sytuacja pasuje. Powiedzialam, ze chce rozwodu, bo mnie rani bardzo często, a ja juz tego nie moge znieść. Niby chcę walczyc o ten zwiazek, ale tak naprawde to nie mam już sił. Do tego on ma zawsze argument: bo ty to, ty tamto - zwala wine za swoje czyny na mnie. Nawet na chrzcie naszego dziecka w kosciele nie podal mi reki przy znaku pokoju, bo " nie chodzil nigdy z zona do kosciola i nie byl przyzwyczajony, ze stoje po tej stronie" ( jego argumenty sa zawsze "logiczne" wiec niemozliwe, zeby mnie ranily). Jestem w drugiej ciazy, a on" specjalnie namowilas mnie na seks, zeby byc w ciazy". Oczywiscie, jak pytam go o seks, to zawsze powtarzal, ze on lubi jak ja go namawiam. To jest jego typowa zagrywka. To jakas psychiczna gierka, ktorej juz nie ogarniam. Kiedys nawet mu list napisalam, zeby nie mielić tyle jezorem (no bo on nie lubi, logiczne: moja wina, wiec się zmienię), to mi nawet na niego nie odpowiedzial. Bo on uwazal, ze wcale nie zranil moich uczuc, wiec nie widzial sensu, bo jak moge czuc sie zraniona. Ciagle mi powtarzał, ze strzelam fochy. Jak tego juz nie robie, to jest, ze źle zadaje pytania, powtarzam sie, on nie rozumie co do niego mowie, czepia sie nieznaczącego słówka w moim zdaniu i sprowadza dyskusję na inne tory. Ogolnie, jestem ta zla, bo zmuszam go i musi zawsze robic to, co ja chce. Chcialam wiec sie zmienic (no bo to moze jednak moja wina) i mowie, to nauczmy się zawierać kompromisy. Okazalo sie, ze on nie zawiera kompromisow, bo wg niego ich nie ma (logiczne wytlumaczenie, wiec po co drążyć temat). Na poczatku roku oznajmilam, ze juz do jego rodziny nie pojade, a jak on chce to niech sam jeździ. Stwierdził, ze sam nie bedzie. Ale dzwonia do siebie wtedy, kiedy mnie nie ma, teraz juz nawet ciazy nie przezywamy MY i rodzina, tylko on ze swoją rodzina i ja. Czuje sie odrzucona, i to podwojnie. Rozumiem, żebym nigdy mu nic nie mowila i nie chciala z nim współpracować. Ale ja mowilam i proponowalam kompromisy. On je po prostu permanentnie odrzuca. On ich nie chce. On chce byc osobno z mamusia, a ja mam byc niezależną zona, ktora nie rozmawia o uczuciach i nie ma zadnych wymagan. Po prostu jest obok, do pochwalenia sie, ze ma żonę. Ja nawet nie mam jak go namówić do zrobienia czegos w zamian za moja pomoc, bo on mnie nie potrzebuje. On nie potrzebuje seksu, rozmowy, moich kanapek, wspolnych planow, dobrych kontaktow moich z jego rodzina. Jemu jest dobrze jak jest. Jest moim współlokatorem, jak namowie go na seks, to wspolzyjemy, jak on stwierdzi, ze podloga sie klei, to zmyje, jak mu nie zrobie kanapek zeby okazac, ze nie mam ochoty, bo mnie zranil, to sobie sam zrobi. On sam i jego rodzinka. Ja go stlamsilam jako mężczyznę, bo zmuszam go do mojego widzimisie, ja rozmawiam o uczuciach, a przeciez on nie umie, ja chce razem współdziałać, ale po co, skoro jest dobrze, jak porozmawia ze SWOJA rodzina za moimi plecami. Ja wybralam wszystko (zawsze pytam o jego zdanie i nierzadko zgadzam sie z nim) do naszego domu, on przeciez chcial ta brazowa zaslonke od mamy powiesic w salonie, bo dobrze zaslania swiatlo (5 okien, szarosci i drewno, 1 brazowa firanka. Przepraszam, ze sie nie zgodzilam, ja prdl). Przeciez to normalne, ze kompromisy nie istnieja, no bo skoro on tak twierdzi, to to musi byc logiczne. Na poczatku naprawde myślałam, ze mam "zryta banię" bo jestem z patologicznej rodziny, ale psycholog uswiadomil mi, ze nie jestem zlym czlowiekiem i mam dobre intencje. Moja intuicja tez mi podpowiadala, ze nie robie niczego zlego, tylko walcze o swoje. Myslalam, ze tylko styl komunikacji szwankuje, ale okazuje sie, ze zaden styl nie odpowiada mojemu mezowi, bo tylko jego jest logiczny (nie rozmawianie o problemach, kazdy decyduje za siebie, moja/twoja rodzina, "w zwiazku nie ma dawania i brania, bo to handel". Pojechanie do Hiszpanii to moje widzimisie, bo on chcial do mamy pojechac). W co ja sie wkopalam i jak sie z tego wykopac, z dwojka dzieci?? Da sie bez rozwodu? Na niego nic nie dziala, ani placz, ani foch, ani szantaz, ani listy, czytanie ksiazek o toksycznych tesciach (" po co, ja nie mam toksycznych tesciow"), ani rozmowy, ani uczucia. Tylko go tym wszystkim " tłamszę". Nic nie moge wymagac, negocjowac, nawet kompromisy nie wchodza w gre, bo ich " nie ma". Jako zona nie mam W OGÓLE wplywu na mojego meza. Jesli nawet cos zrobi dla mnie, to uslysze potem,ze go zmusilam. Powiedzialam mu ostatnie zdanie: to bedziesz rozwodnikiem, ale będziesz mógł sie pochwalic,ze zadnego kompromisu nie zawarłeś. I co? Zero reakcji. I uj.
  2. Witam W skrócie opowiem, co jest moim problemem. Po 3 latach w małżeństwie (5 razem) postanowiłam nie jeździć do teściów. Wg mnie sa egoistami albo narcyzami, nie jestem psychologiem, ale coś mi śmierdzi z tej strony. Ostatnia wizyta u nich była 3 dniowa (a z Niemiec przyjechaliśmy do nich, więc można było na dłużej). Już na wstępie było miło, bo mąż z auta dzwonił, że jedziemy, ale teściowa dobitnie powtórzyła "o, jedziesz (synku) do nas". Dlaczego się wkurzyłam? Bo już nie raz to robiła, a wie że mąż ją poprawi i powie "nie ja mamo, ale MY". Po przyjeździe pierwsze słowa do mnie, to były, ze strasznie przytyłam (tak, 5 kilo, ale to chyba moje ciało. Poza tym ja jej wyglądu nie komentuję). Następnego dnia przyszedł mróz, a musieliśmy gdzieś wyjść. Niestety musiałam iść w polarze, "bo swojej kurtki jej nie dam, bo się nie zmieści" (katolka wielka, bliźniemu nie pomoże w potrzebie). Mój mąż oczywiście udał, że nie słyszy, jeszcze z mamusią szaliczek mi do polaru wybierali, taka mamusia dobra. Ostatniego dnia chciałam na zakupy po polskie produkty, ale teść zarządził (oni oboje NIGDY nie proszą, tylko rozkazują), ze mąż ma go gdzieś zawieżć, na 2 godzinki. Jak mąż powiedział, ze ok, ale nie dłużej, bo mamy plany, to ten odparł :" a nie może se jechać sama?" (Tak zawsze mówią w mojej obecności: ona). Wrócili oczywiście po 4 godzinach, i jeszcze ja dostałam opieprz, ze w domu byłam a obiadu nie ugotowałam (a zostałam z chorym na anginę maluchem). I jeszcze wiele innych sytuacji było (mąż ma sponsorować chrześniaczkę, mąż ma pieniądze z auta zostawić mamie na opał, "po co dom kupiłeś?(nie mąż sam kupił, tylko MY)", dostaniesz ten dom po mojej śmierci, a matka w nim będzie mieszkać -czyli wiadomo kto się będzie domem musiał opiekować, itd), przez co ich nie lubię, ale najbardziej nie lubię męża za to, że mnie dla nich okłamał (podpisał jakieś in blanco dokumenty), bronił ich (całą swoją rodzinę), a ze mną nie chce nawet rozmawiać o problemie, bo "to nie on ma problem". Wyć mi się chce, jestem w 2 ciąży, a ten nawet nie rozmawia ze mną (o nie, ja też trzymam gardę). Wiem że sobię poradzę, jak ma być rozwód to proszę bardzo, bo ja nie mam już siły z tym niedojrzałym człowiekiem być, ale najbardziej boli mnie, że ja jeździłam do nich w chorobie, z 6miesięcznym dzieckiem i psem z padaczką (dla męża to robiłam), a on się teraz do mnie plecami odwraca. Traktuje mnie jak wroga, nie mamy wspólnego frontu. On nawet zamiast do ciepłych krajów woli do mamy pojechać "bo u mamy nic nie trzeba robić". Próbowałam mu tłumaczyć "mój problem" rozmową, groźbą, siłą, płaczem, ale w końcu do mojej tępej głowy dotarło, że on problemu nie widzi. Taaak, przed ślubem były sygnały! Ale widziałam jego rodzinę 2 razy przed ślubem i niestety mąż mnie tak ładnie zmanipulował, że "jestem ich ulubionym synkiem (nawet na nasz ślub nie przyjechali, ani na chrzciny, ani nigdy), ze starych drzew się nie przesadza (że mama po śmierci ojca zostanie sama w wielkim domu na wsi, a mój mąż będzie się nią opiekował -tak przy mnie ojcu obiecał- ciekawe jak z dwójką dzieci i żoną mieszkając zagranicą?, no ale mama do miasta bliżej drugiego syna przenieść się nie może), że tatusiowi jest przykro itd. Ręce opadają, ja NIGDY nie sądziłam, że to mamisynek, podobno przede mną miał 6 lat dziewczynę, ale już chyba wiem dlaczego jej nie ma (bo 6 lat i jej było za mało żeby pomóc mu w dorośnięciu...). Nawet okłamał mnie co do rozstania z nią: przed ślubem " to ona mnie wyrzuciła", teraz ze rozstali się w zgodzie. Nienawidzę kłamców, pocieszcie trochę.
×