Czesc! Jestem tutaj nowa, chociaz sledze losy tego watku od deski do deski. Na poczatku zaczelam czytac watek 2019, zeby uzyskać wiecej info o in vitro. Ponizej moja historia po krotce:
Mam 35 lat, starania swiadome zaczelismy z mezem prawie 4 lata temu. Pierwsze 2 lata byl to czas frustrujacy, ale bylismy przekonani, ze w koncu sie uda. Nasienie top, u mnie ok. Po dwoch latach ginekolog i skierowanie do kliniki leczenia nieplodnosci. Wybralismy sie na wizytę z nastawieniem, ze zaproponuja nam rozne alternatywy. Pani doktor powiedziala, ze in vitro i sie czulam jakbym dostala w leb. Obrazilam sie na to wszystko. Jeszcze wtedy nie wiedzialam, ze te inseminacje to pic na wode i sa mega nieskuteczne, wiec bylam oburzona, ze Pani doktor wyjechala z in vitro. Zglosiliam sie do przychodni ginekologicznej przyszpitalnej i probowalam wszystkiego. Okazalo sie, ze niedrożne jajowody, wiec mialam laparoskopie, przepychanie, juz sie miało wszystko udac. Cykle stymulowane, sex na zawolanie. Nie pomoglo. Do tego inne zawirowania w zyciu zawodowym. Zaczelam chodzic na psychoterapie. ZBAWIENIE. Ale ostatecznie przyszedl wielki kryzys malzenski i doszlismy do dna. W koncu postawilam sprawe na byc albo nie byc. Na skutek takiej ostatecznej rozmowy na terapie zdecydowal sie rowniez moj maz, bo tonelismy i trzymalismy sie brzytwy. W ciagu kilku miesiecy wykaraskalismy sie z tego, wkroczylismy na nowy poziom malzenstwa, a po kryzysie nie zostal nawet pyl. Kilka miesiecy temu zdecydowalismy sie wrocic do kliniki pogodzeni z in vitro. Nikt nam w klinice nawet nie proponowal nic innego, bo mimo ze kosztowne to przynajmniej skutecznosc jest na sensownym poziomie. W tamtym momencie trafilam na to forum z 2019 i przeczytalam te ponad 350 stron jak ksiazke za jednym tchem. Po lekturze wiedzialam dzieki WAM wiecej niz nie jeden ginekolog :D Szczescie mam takie, ze mieszkam w Austrii i 4 procedury sa dofinansowywane przez państwo, a pacjent placi tylko 30% czyli okolo 1200€. Podeszlismy do pierwszej procedury w lutym, bylo 18 pecherzykow, udalo sie pobrac 7 komorek w punkcji, ale zaplodnily sie tylko 2. W tej klinice podaja tylko 5dniowe blastki, wiec reszta odpadla. Byłam zdziwiona, ze tak malo czytajac tu wczesniej o ilosci mrozaczkow. Powiedzialam o tym lekarzowi, na to on odpowiedział: " Ale dlaczego mało? My potrzebujemy tylko JEDNA. " Transfer mialam na polowe marca, w dzien przed zrobilam korona test i byla negatywna. W dzien transferu nie czulam sie od kilku juz dni dobrze, wiec dla pewnosci jeszcze raz test: pozytywny. Musialam transfer odwolac, a obie blastki poszly do mrozenia. Transfer zostal przelozony o 8 tygodni i odbyl sie 27. kwietnia, czyli tydzien temu we wtorek. Jak przybylismy z mezem to lekarz pokazal nam monitor i wytlumaczyl, ze pierwszy rozmrozony blastek sie nie rozwijal dalej, wiec wzieli drugi i drugi mial sie pieknie. Totalnie sie rozczulilam jak zobaczylam USG z kropkiem. Sikance zaczelam robic w piątek :D Oczwiscie nic z tego. I w sobote tez nic z tego :D W niedziele 5dpt nad ranem czulam skurcze i mialam hustawke. Raz bylam pewna, ze sie wlasnie dzieje cud, raz, ze na pewno sie nie uda. Do ciagnacego brzucha doszła lekka zgaga i taki obreczowy, lekki bol glowy. We wtorek, czyli wczoraj 7dpt zrobilam sikanca i nic, ale tez wbrew zaleceniom kliniki wybralam sie na bete (wedlug kliniki powinnam testowac dopiero w piątek czyli 10dpt). Po poludniu wynik Beta 31. Pierwszy raz w zyciu dodatnio. Na razie jestem w szoku. Zadzwonilam do kliniki i dostalam opieprz, ze za szybko :D Skierowanie na bete mam na piątek, ale watpie zebym jutro wytrzymala bez sprawdzenia przyrostu :D