Shalla
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez Shalla
-
Najbardziej podobało mi się zdanie, że 20-30 lat ( jak zaczną wyłazić skutki uboczne obecnych szczepionek ) okaże się, że szczepionki zostaną uznane za zbrodnie na ludzkości. Szkoda tylko, że już będzie za późno.....
-
o! Super Dynia! To jest właśnie mój pogląd na temat szczepień. Pięknie ujęte. Tylko jak uciec w tym chorym i nienormalnym kraju?????
-
Tak sobie czytam po cichutku i taka oto myśl mnie naszła! Nasz topik działa ( moim zdanie, a może się ze mną zgodzicie? ) troszeczkę jak kółko terapii grupowej. Kto czuje potrzebę wyżalenia się - wchodzi, kto czujępotrzebę wyśpiewania swojej radości - wchodzi. Tu zostanie wysłuchany, zrozumiany, wsparty, podtrzymany na duchy. Tu uzyska poradę, pokrzepienie, tu może dzielić się swoją radością do utraty tchu. Może to tylko moja subiektywna ocena, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że cała nasza grupa emanuje jakąś... wielką pozytywną energią. Tu nikogo nie zostawia się z problemem, nikt nie płacze sam, nikt nie jest wyśmiany, nikt się nie obraża. Pomimo rodziny i przyjaciół w realu.... wchodzimy tu... od lat... Coś magicznego tu jest. Coś, co po każdym ciosie pozwala odzyskać równowagę. Dlatego właśnie na koniec mojego przydługiego wywodu pragnę napisać: Katrin - jesteśmy z Tobą. Cokolwiek się dzieje, gdy jest Ci źle, gdy łzy bezsilności napływają do oczu - pomyśl o onas. Niech Cię ogrzeje nasza energia. Niech Ci się udzieli siła charakteru Kuk, nie otuli Cię spokój i zrównoważenie Myshki, niech Cię podbuduje wytrwałość w dążeniu do celu Elffika i walka o lepsze jutro Nikii. Niech cała nasza siła spłynie na Ciebie! I wracaj do nas pełna nowej nadzieji i lepszego humorku. Łubu-dubu to byłam ja - Shalla :)
-
Jeśłi chodzi o pneumokoki... Maja ginka ( a jest to lekarz uznany ) ma 4-letnie aktualnie synka. Zadzwoniłam do niej, coby sobie pogadać o tych szczepionkach. I ona mi powiedziała, że owszem, zaszczepiła, ale od tamtej pory nie śpi spokojnie, tylko obserwuje, bo.... niestety ma świadomość jak wielkie ryzyko powikłań niesie ze sobą ta szczepionka. Więc dlaczego zaszczepiła, zaptałam? Powiedziała, że wyłacznie dlatego, że kolega z pracy ma dziecko, tkóre przeszło pneumokokowe zapalenie opon mózgowych i jest teraz w złym stanie. Mówi, że długo się zastanawiała. Z jednej strony widziała, jak ciężka to choroba, z drugiej... powikłanie niewiele lżejsze tak prawde mówiąc. W końcu się złamała i zaszczepiła, ale jak twierdzi tylko dlatego że dużo pracuje i dzieciak od najmłodszych lat siedzi po żłobkach i przedszkolach w Warszawie ( a tam dzieci stale chore ). Powiedziała mi również, że jeśli Nastusia nie ma zbyt dużego kontaktu z dziećmi ( żłobek, przedszkole ), nie ma starszego rodzeństwa, które mogłoby coś przywlec, to... absolutnie nie szczepić!!!! Ciekawe, że to samo powiedziała mi nasza pani lekarz domowy ( rodzinny ) - a babeczka czasem myśli :) Tak więc to mnie przekonało. Poczytałam też na necie sporo o powikłaniach i uważam, że rzeczywiście, jak nie ma ostrej potrzeby i dużego ryzyka, to nie będę szczepić. Jeśli chcecie moje wynurzenia o innych szczepionkach, to też mogę :)
-
Dziewczyny, ja trochę zmienię temat. Na stronie : http://www.kindi.pl/gallery/category/71/konkurs_kindi_pl.html jest konkurs i można wygrać fajny wózek. Trzeba przesłać fotki naszych maluchów w czasie aktywnego spędzania czasu... Pewnie się nie zdziwicie, że zasypałam tę galerię zdjęciami Nastusi .... Ale myślę, że i Waszych archiwach nie zabraknie zdjęć do tego tematu - zajrzyjcie, myślę że warto wziąć udział!
-
Co do szczepień - może jest na świcie ktoś, kto umiałby mi wyjaśnić dlaczego w obowiązkowym kalendarzu szczepień jest szczepionka na różyczkę obowiązkowa zarówno dla dziewczynek, jak i dla chłopców?????? Na co chłopcu szczepionka na chorobę, która jest lżejsza od najlżejszego przeziębionka, nie powoduje żadnych powikłań, po prostu nic! I jeszcze jest w formie skojarzonej z innymi ( odra i chyba ksztusiec ). No po co????? Dobra, kończę, bo zaraz wpadnę w mój amok i będę wrzeszczeć :) Co do drugiego dziecka _ marzy mi się, ale nie moge się pozbyć dokładnie tych samych obawów co elfiik. No nie potrafię! Ciągle mam wrażnie, że każda chwila, którą poświęce innemu dziecku ( nawet najukochańszemu na świecie ) będzie ciosem dla Nastusi. To prawda, że ze względu na naszą sytuację ja jestem z nią bardzo związana. Może nawet za bardzo. Ale strasznie się boję sytuacji, w której moja najukońsza malutka mogłaby mieć łezki w oczach, bo ja przytulam inne dziecko. Być może martwię się na zapas. Może byłoby spoko. A co jeśli nie? A co, jeśli będzie to przeżywać, jak wymieniona córeczka koleżanki Elffika? Chyba bym się zapłakała na amen. :( A może to ja nie dojrzałam do kochania dwojga dzieci....
-
Matylde, sepsa była, jest i będzie. Tak samo jak ptasia grypa. Tyle, że teraz media rozkręciły temat , a koncerny farmaceutyczne zwęszyły w tym kawał tortu dla siebie :)
-
Cześć, Matylde, ja się nie wypowiem o tych pneumokokach. Nie szczepiłam i nie zaszczepię. mam swoją teorię, ale jej nieupubliczniam, bo chyba nie byłaby popularna. Ogólnie uważam szczepienia za dopust boży i pranie nam wszystkim mózgów. No, ale to moje zdanie. U nas piękne słońce i wiatr urywający głowę. Wczoraj Anastazja bawiła się w piratów i zaszlachtowała swojego drugiego Lololaha. Zrobiłam zdjęcia, ale zabawa mam nadzieję się nie powtózy, bo Nastusia na ten cel użyła tatusiowego miecza do sepuku :) Niezbyt polecana zabawka dla dwulatków.... Na szczęście nie był naostrzony. Jak się uporam z moimi hektarami, to wyślę zdjęcia. Acha, Matylde, mój adres jest moim nickiem. Wyślij mi prosze kontrolnego maila, to będę mieć Twojego i dołączę go do bombardowanej grupy :) Oczywiście, jeśli chcesz.
-
Kuk, raczej nie mam nadwrażliwych zębów, więc moje szkliwo nic na ten temat nie mówi :) Tego soku to ja osobiście nie jestem w stanie na jeden raz wypić więcej niż z 3 cytryn. Brrrrrr Ale nie o ilość chodzi. Może pić po jednej cytrynie np, co godzinę. I moim zdaniem to nawet lepiej dla gardła. Natomiast dla całej infekcji chyba byłoby wskazane przynajmniej raz strzelić sobie na noc dawkę z 3-4 cytryn. A wiecie, Chińczycy mają też taką metodę, że zakładają na noc skarpety do których wrzucają całe ziarenka pieprzu czarnego. Hmmm... szczerze mówiąc do dziś nie doszłam co w tym jest takiego, co miałoby leczyć. Domniemam sobie, że może chodzi o akupresurę stóp..? YYyyy? Idiotyczne...? To może jakieś olejki ( hyyy...? ) które się jakoś wcierają w spocone stópki? Nie mam pojęcia. Ale parę razy zastosowałam i... ale może to siła sugestii? :) Myshko, dużo dużo zdrówka! Niech jutro ból gardła będzie wspomnieniem!
-
Cześć, Tosia przesłodka. Moja osobista kuracja na bolące gardło: tyle razy dziennie ile zdołam piję świeżo wyciśnięty sok z cytryny. Absolutnie niczym nie rozcieńczony, nie dosłodzony ( nawet miodem! ). Niczym nie popijam. Wierzę w cudowne właściwości kwasu askorbinowego zawartego w soku, który działa bakteriobójczo, natychmiast i wchłania się błyskawicznie. Czego nie da się powiedzieć o syntetycznej witamienie C.... I prawdę mówiąc ze wszystkich \"cudów medycyny\" tylko ten sok z cytryny rzeczywiście działa na mnie piorunem. Normalnie gołym okiem widać, jak gardło dochodzi do normy. Więc polecam tę kurację. Wiem, że wydaje się brutalna, bo przy bolącym gardle ma się wrażenie, że pije się żyletki. Ale to naprawde działa. A już koniecznie na noc. Sok z cytryny dosłownie dezynfekuje buzię w środku, więc bardzo zachęcam do tej formy walki z łobuzami bakteriami. Acha, strasznie mi się podoba maxyma pewnego starożytnego lekarza, który twierdził, że człowiek zwalcza chorobę POMIMO brania lekarstw, a nie DZIĘKI braniu lekarstw. Tu się skłaniam do światopoglądu Myszonia :)
-
Mój spadek formy mam nadzieję, ze jest chwilowy. dziękuję Psikulcu za energię. Przyda mi się bardzo. Tak sobie wyobraziłam właśnie siebie w roli kukiełki zalotnie trzepoczącej rzęsami....: - dzióbeczku mój kochaniutki, mój ciaputku, czy kupisz swojej kici takie futerkoooo...? No kupisz mój mysiu-pysiu? Oj.... kicia bardzo prosiiii! Miałuuuuu! Tak, ... w zasadzie to jest wykonalne, ale niezbędne byłoby wiadro. Dla mnie. A nie wiem, czy i mój mąż by nie skorzystał ze sposobności zrzucenia czegoś z żołądka na tę okoliczność :) W każdym razie na pewno, słysząc takie słowa ode mnie zdębiałby conajmniej, a kto wie, czy nie zadzwoniłby po karetkę podejrzewając udar lub inne poważne uszkodzenie mózgu. I oby tylko na tym sie skończyło. Nie będę ryzykować i nie sprawdzę, co zrobiłby naprawdę, bo jeszcze się okaże, że jest humanitarny ponad miarę i zwyczajnie mnie dobije, żebym się już nie męczyła...
-
Kuk, zakładam , że wersja tygrysicy Elzy też nie wchodzi w grę , co? :) Może więc trzebaby wypośrodkować? Tygrysica trzepocząca rzęśami...? Hmm... Eteryczna bogini z pazurami...? Nie, ja chyba wymagam leczenia. Prosze mnie dziś nie słuchać, bo coś mi sie przestawiło pod sufitem. Chyba znów wpadam w kryzys.
-
Pszczółko, to najwspanialsza wiadomość, jaką dziś usłyszałam!!!!! Wiem, że pewnie jesteś przerażona, bo boisz się jak tu sobie poradzić z brykającym Tobiaszkiem i jeszcze dwoma na zmianę płaczącymi maluszkami :) Ale nie martw się na zapas! Przede wszystkim dane Ci będzie przeżyć coś wyjątkowego. Bo jestem pewna, że bycie mamą bliźniąt ( i to jednojajowych!!!! ) to jest coś, czego nie da sie do niczego porównać. Czeka Cię fascynujące życie z córeczkami ksero :) A jestem przekonana, że los obdarza takim cudem tylko takie osoby, które są w stanie temu podołać :) Może to będą dwa przesłodkie aniołki, przy których wręcz ODPOCZNIESZ? :) NO, w każdym razie trzeba się trzymać dobrej myśli. Tak, jak piszą dziewczyny, za parę dni oswoisz się z tą informacją i zaczniesz przeżywać to wszczęście... podwójnie! Życzę z całego serca, żeby to były najzdrowsze na świecie, najspokojniejsze, najbardziej uśmiechnięte i pogodne dziewczynki jakie tylko mogłabyś sobie wymarzyć! No dobra, lecę spać. Mnie los bliźniaków raczej nie szykuje, bo chyba w żadnej z rodzin nigdy nie wystąpiły :( Ale kto zna ścieżki losu? Napisz koniecznie, co Truteń na to. Jego to musiało zamurować na amen, co? :) Jakby to ująć filozoficznie w aspekcie biologicznym:\" potężna siła przebicia!\" :D Dobra, lecę bo bredze i zaraz mnie ktoś słusznie ochrzani. dobrej nocy!
-
Myshko - jeszcze raz ukłony za inspirację!!! Otóż zrobiłyśmy sobie piknik na trawie i było CUDNIE! Oczywiście towarzyszył nam Lololah, któremu Anastazja czuła się w obowiązku pokazać \"przyrodę\", tak więc został nieziemsko wyszargany w piachu, rozjechany rowerem, nabity na patyk, pokłuty igłami świerkowymi i omal nie utopiony w beczce z deszcówką. Ratowałam go jak mogłam, ale chyba i tak należy mu się L4 po tym \"wypoczynku\". W każdym razie zdjęć zrobiłam około tysiąca i kto się nie boi - prosze się zgłaszać :) Reszta niech blokuje skrzynki, bo będzie desant. Bardzo proszę, zwróćcie na zdjęciach uwagę na klimatyczną butelkę z czasów naszych babć, jaką udało mi się wyszarpnąć z dna spiżarni na okazję pikniku specjalnie!! no to ściskam i lecę obrabiać zdjęcia. Do wieczora mam nadzieję, że uda mi się je wysłać. Pa!
-
Rany! Co mi wyszło! Przepraszam! Miało być oczywiście Psikulcu :)
-
Lece śpiewać \"Kaczkę dziwaczkę\", więc wpadłam tylko piorunem, żeby powiedzieć, co następuje: 1) Maria - NIE! Choć imię w sumie piękne, nieodłącznie kojarzy mi się z dojeniem krów i panią, która sprząta na plebanii... 2) Gondola latem w Krakowie - NIE! Masz absolutną rację ( moim skromnym zdaniem ), że to całkowicie nieużyteczne, gdy dziecko rodzi się latem. Jest mnóstwo spacerówek, które rewelacyjnie sprawdzą się w tym najwcześniejszym okresie, no i będą super na później. W wolnej chwili przegrzebię allegro i wyślę Ci moje faworyty. 3) w przedszkolu było bosko, porobiłam trochę zdjęć 4) utracony źrebak wywołał u mnie jak zawsze łzy wzruszenia. Brutalne prawa przyrody, choć odwieczne, zawsze jakoś mnie bardzo poruszają. Maleńkie gazele, które niezdążywszy pierwszy raz napić się mleka matki giną w objęciach geparda.... któy też musi czymś nakarmić swoje maleńkie, głodne kociaki, kalekie słoniątka, które nie dają rady podążać za stadem i zostają opłakiwane przez wszystkie samice...ech... Niby codzienność, a boli. Spadam na swój codzienny recital. Pa!
-
Witajcie. Oj Myshko, jak ja bym czasem chciała, żeby Nastusia jeszcze rano spała, a ja... na paluszkach na kawkę. Ale nic z tego! Mnie codziennie, niezmiennie budzi teatralny szept, albo bez ogródek okrzyk:\" MAMUSIU!!!!! Wśtajemy! Słonecto już świeci!!!\" yyyyy.... Może to się z wiekiem zmieni......? Zdjęcia Jaśka piknikującego przywołały jak żywe moje wspomnienia z dzieciństwa. Do dziś kocham piknikowanie. Ale z całym rytuałem obowiązkowo: musi być koc w kratkę ( żaden inny! ), musi być kosz wiklinowy otwierany z dwóch stron, musi być sok i jajka na twardo, ech :) Kurcze, chyba urządzę dziś piknik. Bardzo mnie Myshko zainspirowałaś! Na razie lecimy zaraz do przedszkola. Pa i miłego dnia!
-
Kochane dziewczyny, bardzo Wam dziekuję za wszystkie dobre Anioły. Każdy dotarł na czas i sprawił się cudnie. Dziękuję! O szczegółach nie chce pisać. Miałam potężny kryzys, ale wylizałam się. Jakoś... Matylde - bardzo mi miło powitać Ciebie! Przyznam się, że rozważałam imię Matylda przed narodzinami Nastusi . I było ono bardzo poważnym kandydatem obok Martusi i Alicji :) Dynia - wspaniała musiała być ta Wasza wycieczka. JAK JA ZAZDROSZCZĘ WSZYSTKIM BASENÓW!!!!!!!!!!! Zawsze powtarzałam, że jestem zwierzęciem wodnym. Życie bez pływania jest dla mnie mordęgą, udręką, trahedią. Jak nabędę samochód jestem gotowa dojeżdżać nawet 100km do Warszawy jak będzie trzeba, a na basen się zapiszę. Kuk, przerażające co piszesz o Waszym przedszkolu. Nastusia już zainaugurowała sezon na \"baby\" ( czyli piaskownica i lepienie bab :) Są zdjęcia, niebawem prześlę. Dziś znów byłyśmy w przedszkolu. I dziś.... Nastusia powiedziała mi PaPa i poszła sobie do jednej z wychowawczyń przy której dojrzała kredki. Byłam w szoku. Babka musiała ją długo zachęcać do poszukania mamy, bo jak nic musiałabym sama wrócić do domu :) Trwają nasze \"lekcje\" o oswajanie się z rowerem. takimi już prawie prawdziwym ( znaczy się nie takim na trzech kołach, tylko z doczepianymi kółkami na boku ). Na razie Anastazja wymyśliła 302 pozycje i sposoby użytkowania tego sprzętu - za wyjątkiem jednego - tego właściwego... Matylde, a może miałabyś ochotę podesłać nam swoje fotki o raz Twoich latorośli? Bo my już tu się troszkę po buziach znamy i miło byłoby poznać również Ciebie. Jeśli oczywiście masz ochotę :) No i od paru dni mamy cudne słońce, cieplutko i sezon rycia w ziemi w pełni. Posadziłam jakieś chwasty. Nie wiem co wyrośnie. Na razie spadam. Acha, Matylde, napisz może coś więcej o twoje córeczce?
-
Dizś jak nigdy potrzebuję dobrych Aniołów....
-
No. Nie mówiłam? Kuk, Ty masz dar wrodzony do takich sytuacji :)
-
Psikulcu, Twoja historia przyponiała mi coś jescze! Otóż mój kuzyn orzenił się z niepowtarzalną fleja i bałaganiarą. Jej możliwości pod tym wzglęm naprawde możnaby pokazać w TV. W każdym razie kuzyn jeździł jako przedstawiciel handlowy. Pewnego dnia wstał o świci i zorientował się, że żonka wieczorem nie włączyła prania i... w szafe nie pozostały dla niego ani jedne czyste majtki ( może sobie wyobrazić rozmiar zniszczeń w całym domu... ). Co miał robić? Babsko śpi i nie daje się dobidzić, zresztą, co by to dało? Zagrzebał w jej szafe i znalazł jedynie różowe i to ( o Chryste! ) z kokardą z przodu!!! A że babsko ma rozmiar ruskiej terpedy, to i gacie pasowały. No i jak to bywa w takich chwilach - prawo serii dało znać o sobie. Kuzyn dojechał do pierwszego sklepu, wniósł skrzynki z samochodu, przychilił sie i.... traaachhh! Spodnie pękły na tyłku! No dramat! Szefowa sklepu okazała się kobietą nie tylko z poczuciem humoru, ale i wyrozumiałą bardzo. Zaprosiła go na zaplecze i zaproponowała, że spodnie mu z szyje... Ba... ale pod spodniami kryła się ta straszna rzecz! RÓŻOWE GACIE Z KOKARDĄ!!! Ale co miał zrobić? Jeszcze cały dzień jeżdżenia po sklepach... Biedak, ściągnął spodnie i wykonując nieprawdopodobny taniec-wygibaniec dotarł do krzesła na małym stoliczkiem i zapadł się sam w sobie. Ale na tym nie dość. Siedzi tam sobie w kolorze buraka na tym zapleczu, nogi zaplątał tak, żeby tych gaci nie było za bardzo widać i na ten moment na zaplecze wchodzi mąż tej facetki! Na co fecet zzieleniał, kuzyn zieleniał również i mówi: - lej w mordę człowieku, jak musisz, ale nie każ wstać. :) A najlepsze, że całą historię opowiadała mi właśnie jego żona - znaczy ta fleja straszna i popłakała się przy tym ze śmiechu. A że śmiech ma straszny - zaraźliwy, taki chichoczący, to myślałam, ze nie doczekam końca tej hostorii :D
-
c.d. W dawnej siedzibie naszej firmy drzwi mojego biura sąsiadowały bezpośrednio z drzwiami szefa. W nowej siedzibie już nie... Ach, jak ciążko było do tego przywyknąć! I jak boleśnie.... Któregoś dnia wychodzimy w kilka osób z gabinetu szefa po jakiejś burzy mózgów i ja... peplając jeszcze coś o osiołkach i sianie ( ! ) i gapiąc się na pozostałych, odwinęłam ostry zakręt w prawo tuż za drzwiami i jak nie przywalę w ścianę.... Ludzie, w życiu nie widziałam faceta, który tak by się śmiał, że omal nie nasikał w majtki - szef mój oczywiście :D Potem powiedział, że zepsułam mu całe spotkanie z klientem, bo nie mógł się skupić, tylko cały czas widział to moje lądowanie na ścianie z głuchym jękiem. Całe szczęście, że klient miał chyba poczucie humoru i wytrzymał rozmowę z moim szefem, który się chyba głupkowato uśmiechal z nieuzasadnionych przyczyn :)
-
Kiedyś, chyba żeby pobudzić jeszcze moją kreatyność ( hmm? ) zastałam rano przed rzwiami biura... klatkę z królikiem miniaturką. TAK, Żywym! Oczywiście bardzo mi się pomysł spodobał, dopóki biedne stworzenie wykończone radziecką muzyką nie nasypało wiórów do drukarki. No, ale nie ważne. Istatne, że moje serce całkowicie sprzeciwiało się trzymaniu zwierząt w klatce.... Przypuszczam, że serce szefa nie... No więc królik był regurlarnie wypuszczany, nawet gdy nadgryzał kable, techniczny sprawę załatwiał. Ale pewnego dnia królik wyszedł poza nasz pokój. Niczego nie świadomy szef stał właśnie przed salą konferencyjną z klientem i zapraszał do środka, kiedy nagle ( a czuny był! ) zobaczył moją twarz wychyloną za węgła i wrok mój dziki. Od razu zbystrzał, że coś jest nie tak. Rozejrzał się nerwowo, ale niestety , było za późno.... Klient jako pierwszy zauważył królika radośnie hasającego wzdłuż korytarza. Królik przeciął im drogę i popędził dalej w kierunku recepcji... Szef na mnie, ja na szefa. Klient na szefa.... Ja czuję, że już tu nie pracuję.... Słuchajcie, jaja polegały na tym, że NIKT nic nie powiedział. Klient najwidocznej uznał, że po korytarzach poważnej kancelarii prawnej NIE MOGĄ biegać króliki, więc to mógł być jedynie efekt wczorajszego przepicia. Szef uznał, że skoro Klient udaje, że nie widzi, to on też będzie udawał, że nie widzi :) I tak mi uszło na sucho. cdn.
-
Psikulcu - świetne! To teraz opowiem Wam jedną z moich ulubionych sytuacji z ostatniej pracy. Choć nie występuję tam w roki głównej. Otoż firma nasza dojrzała do etapu zmiany lokalizacji na bardziej prestiżową. Przenoszenie wszystkiego zajęło strasznie długo i częśc osób odpowiedzialana za to, w tym również dyrektorzy poszczególnych biur byli zmuszeni nadzorować sprawę od początku do końća. Mój szef wyznawał zasadę, jak coś jest Twoje , to się o to sam zatroszcz, a nie zwalaj na innych ( czytaj firmę przewozową ). Tak więc każdy przy zdrowych zmysłach chiał zostać i własną piersią osłaniać sprzęt ze swojego biura. I tak się zeszło do drugiej nad ranem. O tej porze w siedem osób plus nasz szef znaleźliśmy się w nowym szklanym biurowcu, w nowej siedzibie ku wielkiemu zdumieniu strażników. Pewnie zdarzali im się już różni porąbani pracownicy, ale żeby cała ekipa i to już o 2 nad ranem...? Na szczeście wpuścili nas sprawdziwszy dokładnie nasze karty identyfikacyjne. Rozgościliśmy się na wykładzinie w sali konferencyjnej i rozpoczęliśmy \"oględziny\" głównie butelek... Byliśmy wszyscy wykończeni, no i już mocno rozweseleni. A że u nas atmosfera zawsze i bez okazji była wesoła, więc i teraz rozmowy były kabaretowe. Ale! Tu musze nadmienić, że mój szef był człowiekiem niezwykle skrupulatnym, zdyscyplinowanym i ułożonym. Np. maile do niego wolno było pisać wyłącznie czcionką verdana rozm.9. Każdy inaczej napisany mail groził naganą lub USUNIĘCIEM z pracy. Serio. Wydane okólniki były dla niego Święte! Uważał, że dyscyplina jest podstawą rozwoju i sukcesu. I może miał rację. Nie ważne. Ważne, że po objęciu stanowiska należało poprzez specjany program zamówić wszystko co jest ci do pracy potrzebne: np. 2 długopisy, jednen ołówek, 1 nożyczki, dwa notesy, zeszyt w kratkę itp :) Rezcz w tym, że ten program był żywcem ściągnięty z programu chyba Office-Deppo, czy innej firmy \"papierniczej\", a oni tam mają nazwy niewybredne, z których zawsze laliśmy ze śmiechu. Ale wracając do sytuacji: no więc noc, wszyscy w wybornych nastrojach, a nasz nowy kolega ( świeżutki nabytek )- prawnik i dyrektor działu prawnego zarazem, klepie naszego szefa po ramieniu i mówi tak: - Marcin, a co jest, k**wa, tacka przdymiona? Możecie sobie wyobrazić resztę - kto jeszcze był dość trzeźwy , żeby załapać sytuację po prostu umarł ze śmiechu. reszta żałowała , że nie widziała miny szefa :) Ja widziałam. Tego się nie da opisać. Inna historia. My ( marketing ) jako jedyny dział mieliśmy dozwolone wszelkie fanaberie, dzięki którym poprawiała się nasze kreatywność. Szef znosił to w pokorze, bo przynosiło efekty. A jedną z fanaberii było słuchanie głośno muzyki... tyle, że w pokoju było nas... 4 osoby. Grafik - słuchający tylko oper i Eminem\'a, programista - wyłącznie disco-polo, ja - akuratnie byłam na fali \"nas nie dogoniat\" oraz hard rock i jeszcze jeden chłopak techniczny, którego żywiołem był havy metal i muzyka wypruwają trzewia z człowieka. Drogą absolutnie nie demokratyczną ustatliliśmy, że ja przekonam kolegów do hard rocka i radzieckich popowych piosenek, a grafik wytłumaczy nam głębię tekstów Eminem\'a. :) Disco-polo zostało zakrzyczane, ten czwarty, jako techniczny bywał rzadko w pokoju, więc głos mu został odebrany :) Faktem jest, że udało nam się szybko polubić wzajemne propozycje muzyczne i muzyka wyła bez przerwy. O ile jeszcze leciało coś rockowego, szef zaglądając zostawał, żeby coś przedyskutować, ale kiedy trafiał na moment, gdy słuchaliśmy \"ja saszła suma\", czy inne radzieckie histy - po prostu zakręcał na pięcie i wychodził :) Być może dlatego, że przy tym zazwyczaj tańczyliśmy..... Dla nas to było bardzo zabawne, ale pwnie z perspektywy czasu już tak nie brzmi..
-
Mysh - ja podobnie czuję, że totalnie nie mampojęcia jak tu się elegancko ubrać. Najchętniej spędziłabym życie w kowbojkach i dżinsach... no i w siodle oczywiście. Ale zaszaleć na balu też lubię. Tylko właśnie... wtedy moje przygotowania przechodzą już do historii jako kilku-DNIOWE narady z szafą, bo wszystkie kombinacje wydają mi się obrzydliwe. A i tak kończy sie po drodze płaczem i ucieczką po ratunek do mamy, która dla odmiany gust ma świetny. I znów wtedy czuję się jak mała nieporadna dziewczynka, co doprowadza mnie do szału... Z serii kobiety potrafią. Pewnego dnia postanowiłyśmy zmienic wykładzinę w moim pokoju. Sklep był na osiedlu, nie więcej niż dwa przystanki autobusowe, więc... jaki problem? Początek był świetlany jak przyszłość galaktyki. Poszłyśmy, ą, ę, wybrałyśmy, zapłaciłyśmy. Facet przyniósł nam mega rulon tej wykładziny na jednym ramieniu i rzucił u stóp. A my stoimiy przy kasie. W końcu facet z obsługi pyta, czy czekamy na kogoś...? My??? Nie, skąd! My same! Facet zmierzył nas wzrokiem, co sobie pomyślał, to nawet nie chce wiedzieć. Ale dobra, jak się powiedziało A, to trzeba trzymac fason do końca. Podeszłyśmy sobie do tego mega rulonu: ja z przodu, mam z tyłu.... Sklep prawie pusty, cała obsługa wzrok ma skupiony na nas. Dałyśmy sobie znak, ze JUŻ i każda się schyliła do swojego końca. Po pierwszej próbie podrywu, jeszcze nie straciłyśmy wigoru, ale uznałyśmy, że zamiana: ja z tyłu, mama z przodu. Nastąpiła zamiana miejsc. Druga przymiarka zasiała w naszych umysłach jeszcze bardzo niewyraźną, ale już zauważalną nutkę niepokoju. Coś było nie tak. Tylko co? Może trzeba złapać w połowie? Znów zmiana. Obsługa już na dobre porzuciła swoje obowiązki i skupiła się na nas ( bezduszne kreatury... ). Trzeba próba wypadła najbardziej fatalnie, bo nie udało nam się nawet oderwać tej rury od ziemi... Ale pomysły nadal kwitły! Nie gaście ducha! Ja będę ciągnąć od przodu, a mama się zaprze z tyłu i będzie pchać.... Minęło prawie 40 minut, a my nadal w sklepie. Ba! Nawet nie drgnęłyśmy o milimetr! Wreszcie w kimś nasze poczynaniua wzbudziły litość. Gość podszedł, wziął na ramię tę wykładzinę i wyniósł nam... przed sklep! I tu dopiero się zaczęło... A traf chciał, ze obok sklepu trwała budowa domu. Byli dopiero przy pierwszej kondygnacji, więc punkt obserwacyjny mieli doskonały. Po jakichś 30 minutach starań nieudolnych mocno, żeby tego mega naleśnika podnieść w ogóel z ziemi, usiadłyśmy swoim zwyczajem na chodniku i w śmiech. W życiu bym nie przypuszczała, ze 10m2 wykładziny na gąbce może mieć taki ciężar! Ale co jakiś czas podrywałyśmy się do działania, kiedy objawiał nam się nowy pomysł. Np. należało unieść jeden koniec naleśnika - podstawić pod niego personę ( np. mamę ) i biec na drugi koniec, który trzeba unieść, a potem samemu się pod niego wcisnąć ( wtedy pozostawał ku naszemu zdziwieniu środek rulonu, który nadal spoczywał na ziemi.... ). Wtedy tzreba się było starać przemieścić w kierunku środka. Wydawało się banalne, a w praktyce... niewykonalne. Kiedy ja się przesunęłam jakimś cudem bliżej środka, ciężar stał się większy po stronie mamy, która zwyczajnie ugięła się pod nim, po czym chlapnęła z impetem na chodnik. Po tej akcji doczekałyśmy owacji z budowy. Że nie wspomnę o ryjach ze sklepu przylepionych jak meduzy do drzwi i okien. Wrrr.... Po tych oklasach przestało mi się chcieć śmiać i wzrokiem zdolnym zabijać spojrzałam na tych budowlańców. Nie wiem, czy to przypadek, czy też mój wzrok niósł ze sobą straszną siłę rażenia, bo jeden z budowlańców zlazł na dół i zapytał, czy PRZYPADKIEM nie potrzebujemy pomocy.... Dziwię się, że nie zamienił się w garstkę popiołu natychmiast... Fecet był NIŻSZY od mojej mamy ( 154cm ). No, heros , kurde, nam się trafił... Panie, Pan jest ubezpieczony chociaż? - zapytałam go sarkastycznie, bo już miałam w oczach ubaw, jaki teraz ja będę miała patrząc na jego wysiłki. No i teraz wyobraźcie sobie moją minę, jak facet zarzuca sobie ten wielki rulon na ramie, jak damską torebkę i pyta: - no to gdzie to zanieść? Modliłam się, żeby nie zechciał zostawić nas pod klatką, tylko wdrapał się na te 7 piętro.... ( bo do windy oczywiście NIC się nie mieściło prócz starszej osoby, parasolki składanej i psa rasy ratlerek ). Myślicie, że dało nam to do myślenia na przyszłość?... ;)