jak mialam wlosy do kolan, to mnie pytali czy sobie nimi tylek podcieram... lubilam swoje wloski, dbalam, chodzilam w warkoczu badz w rozpuszczonych. pewnego dnia zrobilam sobie z nich warkoczyki, chodzilam tak przez pol roku, rozpuscilam, podcielam rozdwojone koncowki, raz, drugi, zrobily sie do pasa. potem wszedzie sie wplatywaly, przyszla matura, po maturze zdecydowalam sie na zmiane, podcielam do ramion, odrosly do pasa, przyszedl slub, znowu sie skrocily do ramion, rosly sobie, rosly, az pojawilo sie dziecko... no coz, koniec dbania o fryzure, brak czasu dla siebie, koltunki, dzieciatko mialo za co ciagnac bo wlosy znow prawie pas osiagnely, wkurzylam sie ktoregos dnia, chwycilam nozyczki i scielam na wysokosci karku.
do kazdej takiej decyzji musialam stopniowo dorastac. to bylo niesamowite przywiazanie, swiadomosc ze kazdy milimetr to jakis fragment mojego zycia, tak jakbym wraz z kazdym cieciem odcinala sie od swojej przeszlosci. mysle, ze z wiekiem czlowiek juz nie przyklada wagi do takich drobiazgow. a po ostatnim ciecu kitke zachowalam:) jakos nie lubie swoich wlosow zostawiac bez opieki, jak juz to spalic. troszke boje sie wszelkiego rodzaju czarownikow voodoo:)