Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

oneill

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez oneill

  1. Smutku - na tym wlasnie polega droga do zdrowienia. Trzeba sie czasami potknac, upasc... Ta droga to nie wyasfaltowana autostrada, ale boczna, kamienista, z licznymi dziurami, wybojami... Nie dziw, ze czesto upadamy. A nawet bladzimy, schodzimy z niej. Ale zawsze wracamy... Ale takie drogi zwykle prowadza to szerszych, lepszych - i tak stopniowo dotrzemy do tej wygodnej autostrady... A z dywagacji nt zaburzonych partnerow, borderline itp. NIE MAM ochoty bawic sie w pielegniarke psychiatryczna na zawolanie, w wysypisko czyichs psychicznych problemow, nie mam ochoty nianczyc zaburzonego. Mam wlasne zycie i chce nim zyc. Mam wlasne chore dziecko ktorym musze sie zajac. Na poj*busow nie starcza mi ani czasu ani energii. Nie chce w moim zyciu zadnych dysfunkcji - bede uciekac od nich jak diabel od swieconej wody! Nie jestem psychiatra. Kiedys gdybym tak pomyslala to od razu odezwalo by sie we mnie: no wiesz, jak smiesz odrzucac czlowieka, to osoba nieszczesliwa, chora. OK, ale co mnie to obchodzi? Jesli chora to niech idzie do specjalisty a nie zatruwa zycia innym. Nie, nie zblizylabym sie juz do osoby dysfunkcyjnej. Nie stac mnie na to. Instytucja charytatywna pt oneill wlasnie zakonczyla dzialalnosc.
  2. cytat z tamtego forum "gazetowego" - uznalam ze jest bardzo adekwatny do naszych problemow, dlatego go zamieszczam. Ten przyklad z papierosami tak przypadkiem zahacza o moj poprzedni watek :) "Jeśli pozbywam się palenia papierosów,używając słowa "rzucam",to w tym słowie schowane jest poczucie straty czegoś przyjemnego, dobrego.To znak,że moje rozstanie z papierosem jest podyktowane lękiem i strachem.Istnieje w tym przypadku duże prawdopodobieństwo,że palenie wróci. Jeśli jednak naprawdę zrozumiem czym ten nałóg jest,jeśli go naprawdę zobaczę to ja palenia nie rzucę,a ten nałóg ode mnie ODPADNIE w tym samym momencie w którym go zrozumiem.Nie ma bowiem w nim nic przyjemnego. Obecnie zachowujesz się jak facet,który trzymając w ręku jadowitą żmiję,pyta się przyjaciół jak ma jej się pozbyć.Przecież gdyby zrozumiał co trzyma w ręku, to ta żmija, bez żadnego pytania o radę,od niego odpadnie. Pozbyłem się uzależnienia od nikotyny i mojej znajomej poprzez zrozumienie co to uzależnienie ze mnie robi i czym ono jest.Tylko pozbywając sie uzależnienia jesteśmy w stanie im pomóc,w przeciwnym razie w naszym zachowaniu jest więcej egoizmu,chęci zaspokojenia własnego głodu wynikającego z uzależnienia,niż faktycznej pomocy.Najwięcej lęku budzi u większości ludzi perspektywa pozostania sam na sam z własnymi myślami i sobą samym,a u osób z BDP to szczególnie silny lęk,ale wg mnie to własnie samotnośc jest bramą dla nas wszystkich do zrozumienia,a tym samym do prawdziwej wolności. Kiedy naprawdę zobaczysz co trzymasz w ręku będziesz wolny."
  3. Ewo - siedzialam w temacie borderline przez ok 2 lata. To co pisze ta dziewczyna jest mi bardzo bliskie a szczegolnie te zmiany nastrojow, nastawienia do tych samych spraw itp. Kiedys jedna osoba z bpd powiedziala tak: tu nie ma co sie zastanawiac, tu trzeba spierd*lac! Bo bpd rzadko uznaja swoja chorobe i probuja cos z tym zrobic. Ich zaburzenie polega wlasnie na tym ze uwazaja iz z nimi wszystko OK - to swiat jest zly. Oczywiscie duzy procent probuje sie leczyc, zdaje sobie sprawe ze rani bliskich i siebie - wlasnie takich ludzi spotkalam na forum bpd (inaczej przeciez tamto forum by nie powstalo). Oni bardzo cierpieli - ale mieli ogrom swiadomosci i bardzo chcieli wyzdrowiec mimo iz wiedzieli ze to nielatwe a moze nawet niemozliwe. Kazda poprawa ich stanu, ich myslenia powodowala radosc. Ale wielu z borderline nic z tym nie robi. I wlasnie wtedy trzeba spierd*lac! Czlowiek myslacy zdaje sobie sprawe z konsekwencji swojego postepowania, czlowiek myslacy nie zmienia nastawienia, zdania w przeciagu kilku sekund z dobrego na zle. Teraz podoba mi sie kolor niebieski ale za piec minut mowie: k*rwa co za paskudztwo! To NIE JEST normalne! To efekt jakiegos zaburzenia. I jesli podmiot twierdzi ze przy takiej postawie nic mu nie jest - to znaczy ze nie ma swiadomosci swojego zachowania, postepowania. Albo nieadekwatne zachowania, hiperreakcje - np wybuchanie agresja na zwykle, spokojne zwrocenie uwagi dot. jakiegos drobiazgu. Co normalny czlowiek przyjalby spokojnie. Np czy moglbys otworzyc okno, czy moglbys zetrzec ze stolu, czy moglbys sciszyc telewizor? Poj*b trzasnie oknem, rozbije szklanke, rzuci pilotem. I powiesz pozniej cos takiemu? Co najciekawsze - taki czlowiek mysli ze nic zlego nie robi. A nawet jesli \"wyszedl z siebie\" to zostal sprowokowany. A nawet jesli nie zostal sprowokowany to mial ciezkie dziecinstwo. Albo klopoty w pracy... K*rwa, paranoja! Jako anegdote opowiem Wam o tym jak maz rzucil palenie od 1 stycznia. O niczym innym nie mowil - rzuca, rzucam, to swinstwo mnie zabije, nie moge oddychac, choruje itp wszystkiemu winne fajki, a na dodatek drogie (prawie 9 euro paczka). Ja tam na wszystko co on mowi biore poprawke - a dokladniej, dziele przez wielokrotnosc 2. Bo wiem jaki jest. Ale kibicowalam mu solidarnie. Nie pamietam dokladnie ile wytrzymal - ale oczywicie nadal uchodzi za niepalacego, pali po kryjomu a gada o niepaleniu, o tym jak ciezko itp. Sama rzucilam juz 6 lat minelo - i przeciez wyczuje. Ale sie nie odzywam, mam w doopie co on se mysli, nawet jesli ma mnie za durnia - najwazniejsze ze mi w domu nie pali. Niech mu pluca uj*bie, nie moj interes, jego wybor. Ciekawe tylko skad wezmie kase na fajki bo jeszcze mu zasilku nie wyplacili. Pewnie mnie podkrada :) Nie zbiednieje od tej dychy raz na czas. I przesiaduje wiekszosc czasu jak nie w garazu to gdzies poza domem - niech pali byle nie przy mnie. Nie po to rzucalam zeby wachac smrod. Bylam nalogiem strasznym, rzucilam dla siebie, i nie miesci mi sie w pale takie oszukiwanie - kogo? Ludzi? To dla ludzi pale czy rzucam? Jakos nie umiem tego zrozumiec, nie udalo sie - OK. Widac to nie moj czas. Ale takie udawanie strasznie dziecinne jest... Tak sobie napisalam, smiac mi sie z tego chce. I tyle. Wyglada na to ze jemu naprawde byloby lepiej samemu. Po co ma przesiadywac w garazu skoro moze w domu, w cieple - a ja z chlopakami tez spokojnie gdzies u siebie. On sobie zdaje sprawe ze jakby byl sam to by mu z tego zasilku nie starczylo, mialby goowno nie oszczednosci i zimna zagrzybiona chalupe. Bo samemu by mu sie nie chcialo.
  4. Montia - Ty nie mysl na wyrost i nie martw sie : czy spotkam kogos itp bo tylko zaciemniasz sobie droge. Nie skupiaj sie na spotkaniu czy nie ale na sobie. Na tym zebys wyzdrowiala. Teraz masz wspaniala, byc moze jedyna w zyciu okazje by pobyc sama ze soba i zapytac siebie: czego naprawde pragne, potrzebuje, kim jestem? Bo jak skoncentrujesz sie wylacznie na "nie byciu samej" (czyli ze wierzysz w dopelnianie sie wojga ludzi, te wiare trzeba zrewidowac, to blad prowadzacy wylacznie do toksycznych zwiazkow) i bedziesz te swoje pragnienia racjonalizowac (sama nie dam sobie rady, sama jestem niepelnowartosciowa itp - to nieprawda, ja Ci to mowie a dziewczyny tutaj potwierdza, to stek bzdur wdrukowany nam od dziecinstwa) to nic ze soba nie zrobisz, pozostanie status quo i szansa na nastepny niewlasciwy zwiazek. Lepiej byc samej niz z byle kim. Bycie z byle kim to strata czasu i nerwoe bo osiagnie sie niewiele, nie ma postepu - a jest tylko stres, smutek i poczucie niespelnienia. Naucz sie siebie, odnajdz milosc w sobie bo ona tam jest, pogodz sie ze soba. Pokochaj siebie. A zobaczysz zupelnie inny swiat - swiat radosny i jasny. Bez byle jakich partnerow u boku. Bo jak szukamy po to zeby nie byc samej to przypomina to lapanke. Spogladam wstecz i mam wlasnie takie skojarzenia... Nie wybor wedlug moich oczekiwan ale wlasnie lapanke. Bo nie moge zostac sama... Moge. Jestem w stu procentach zdolna do przezycia. Jesli czegos nie potrafie - np przewiercic muru wiertarka - to od tego sa specjalisci czy znajomi. Nigdy nie jest tak zle jak to sobie wyobrazamy. Z drigiej zas strony - nigdy nie jest tez tak dobrze jak to chcemy widziec - to sie akurat tyczy naszych pomylonych zwiazkow, gdzie wystepuje glownie nasze myslenie zyczeniowe, nadzieja i zludzenia. Osoba z lapanki moze, przy duzej dozie szczescia, okazac sie partnerem wlasciwym, ale prawdopodobienstwo jest bliskie zeru. Logika podpowiada ze lepiej trzymac sie rozsadku. Niech mi nikt nie pieprzy ze milosc i rozsadek nie ida w parze - moze ta niby-milosc. Ale prawdziwa, ta gleboka milosc - jest rozsadkiem zarazem. OK, dosc wykladow. Cos Wam teraz opowiem Widzialam wczoraj przepiekny film. Ma tytul "Travellers and Magicians" (http://www.imdb.com/title/tt0378906/). Nie bede go opowiadac bo dlugo by zeszlo - dosc na tym ze jest to film o wedrowce, o celu ktorego jestesmy pewni - ale dobrze jest sie nie spieszyc. Cel nam nie ucieknie - a moze okazac sie ze wcale tak naprawde tego nie chcemy...I o wiezi miedzy ludzmi, o tym ze wspolna droga bardzo laczy... Poetycka opowiesc ktora rozwija sie bardzo wolno, jest pelna ciepla - i zapierajace dech krajobrazy tybetanskie (Bhutan). Bede go wrzucac po 17 lutego w formacie .rmvb ale niestety nie ma napisow polskich tylko angielskie (pewnie musialabym je sama zrobic a nie lubie tlumaczyc). Jeszcze cos dzisiaj napisze ale teraz Was pozegnam - trzymajcie sie
  5. yeez - tak, slowa. To dowod na to jaka maja moc. I na to tez - ze my zamiast zabierac im te moc - dajemy ja. Powinnismy pamietac - ze to slowa. TYLKO slowa. AZ slowa. Ale nic ponad to.
  6. Montia - tak jak dziewczyny pisza - spakuj, wystaw, oddaj. Nie wdawaj sie w jakies dyskusje i przekonywania - bo to przedluzy agonie. Jest Ci bardzo ciezko, na pewno rozumie to Niebo bo przez to samo przechodzila niedawno - i patrz, jaka juz pogodna. Zalobe trzeba przecierpiec - ale za to spokoj jaki pozniej...
  7. Taka mala uwaga mi sie nasuwa, moze nie do konca w biezacym temacie - ale ogolnie nas dotyczaca. Straszono nas: nie znajdziesz sobie nikogo, nikt cie nie bedzie chcial, sama zostaniesz. I bylo to powiedziane w taki sposob ze to \"nie znajdziesz nikogo\" urastalo w naszej wyobrazni do wielkosci kleski zywiolowej. \"Boze, nie moge zostac sama, kim ja wtedy bede, to straszne byc samej, to straszne nie miec partnera, to straszne jak mnie nikt nie chce - to prawie tak jakbym umarla; nie poradze sobie...\". I nasi drodzy toksyczni partnerzy podobnie nas straszyli pociagajac za dobrze znany sznurek: jakby nie ja to by nikt cie nie chcial; zobaczysz jak odejdziesz to nikt juz z toba nie bedzie itp A jakby w naszych glowach bylo zakodowane od dziecka: jestes sama - jestes szczesliwa, bycie samemu to tez sposob na zycie, mozna byc samemu zadowolonym i spelnionym - to bysmy sie tak nie baly \"bezpartnerstwa\". Przypomnialo mi sie jak mi byly pieprzyl: ty masz chore dziecko to ci bardzo utrudnia znalezienie kogos, moze wogole nikogo sobie nie znajdziesz - i mowil to z taka chora satysfakcja psa ogrodnika; jakby go cieszylo ze mam to chore dziecko i ze mi to moze zycie utrudniac. I jak mi sie to tak teraz przypomnialo to pomyslalam sobie: gdybys mi to dzisiaj powiedzial to bym odparla: no i ch*j! Tak nas tym straszyli - ze same w to uwierzylysmy... Bo juz wiem, rozumiem - ze dobrze mi ze soba i nie potrzebuje na sile zadnego partnera tylko po to by nie byc samej. Bo juz nie wierze w mity. Poza tym - niech sobie kazdy mysli co chce. Niech sie wysmiewa ze \"o, sama jest nikt jej nie chce\". Moge takiej osobie tylko wspolczuc ze nadal ma zamglony umysl i wierzy ze jedyne i prawdziwe szczescie mozna osiagnac wylacznie poprzez zwiazek z kims. Mozna, ale nie tylko i wylacznie. Jest to jedna z opcji na zycie - a nie jedyna. Jak widze kobiete - singla; zadowolona, usmiechnieta - to nie mysle: ona udaje bo chlopa nie ma chcialaby ale nie ma i jej wstyd - tylko troche jej zazdroszcze bo wiem ze przyjdzie do domu i ma tak jak chce i nie musi sie liczyc z niczyim widzimisie, stosowac do nikogo, zyje wlasnymi zasadami. I jesli spotka kogos kto nie bedzie szanowal jej prywatnosc i z kim pojdzie na zdrowy kompromis bez zatracania siebie w imie czyjejs wygody - to pewnie zaryzykuje. Ale wiekszosc naszego spoleczenstwa uwaza ze celem zycia jest zwiazek, tak ich nauczono w domu i w to wierza; a singli uznaja za nieudacznikow i wybraki. Dopiero teraz rozumiem ze jesli byc z kims to nie za cene siebie. Na nieodpowiednich partnerow trafiaja ci ktorzy wierza ze zycie ma sens wylacznie w zwiazku, ci ktorzy nie rozumieja i boja sie byc sami bo dla nich (choc tego nie znaja) oznacza to jakas kleske, smutek, cierpienie. Gdybysmy mieli okazje byc samym zanim zwiazalismy sie z kims w mlodosci - to pewnie nie wybralibysmy tak nietrafnie. Bo poznalibysmy ze bycie samemu to wcale nie taka tragedia a wrecz przeciwnie - i lepiej poznalibysmy siebie, swoje potrzeby, pragnienia, dazenia... I przez to lepiej wybrali partnera.
  8. Dzieki, ze jestescie. I ze macie tak wielkie, cieple serca. Czlowiek czuje sie z tym calym swoim bagazem bezpiecznie - i wiem tez ze wylecze wspolnie z Wami, wsrod Was - te moje leki i obawy. to wyczytalam na jednej ze stronek ktore przegladam: Existential Anxiety. "I want to live, but I fear I am doomed." If they are alive because they are "wanted", they feel that they must stay wanted or they will no longer have the right to live. I to do mnie najwyrazniej przemowilo, to jakby opis tego co czuje odkad pamietam. Lek egzystencjalny (czesto uzywalam tego okreslenia zartobliwie), lek istnienia - czy wlasciwie sensu istnienia? Chce zyc ale obawiam sie ze jestem skazana, skazona, przekleta... Ze cos jest z tym moim zyciem, z prawem do zycia - nie tak. Jestem potrzebna, chciana = mam prawo do zycia. Jestem lubiana, podziwiana = mam prawo do zycia. Popelniam bledy = nie mam prawa do zycia. Nie lubia mnie = nie mam prawa do zycia. Boze, ilez to wyjasnia! A ow lek ze kazdy, z byle powodu - moze mi wyrzadzic krzywde, ze moze zadecydowac czy mam do czegos (do zycia) prawo czy nie? Jesli mnie akceptuja = mam prawo do zycia. Dlatego trzeba sie starac by byc akceptowanym, nie w taki to w inny sposob. Trzeba nauczyc sie odgadywac czego chca inni, nie narazac sie. Myslec o sobie tylko wtedy gdy nie jest to w kolizji z potrzebami innych. Inaczej = nie mam prawa do zycia. Nie pomoglo mi zycie w rodzinie dysfunkcyjnej i problemy z rowiesnikami (wynikajace z nieprzystosowania, braku kontaktow rowiesniczych do czasu pojscia do szkoly, izolacji itp) a wrecz - jak podejrzewam - poglebilo owa pierwotna traume. Taki swoisty bonus. Dziwne mam skojarzenie, dzisiaj sie uparlam i zabralam za komputer. Jak zajrzalam do niego to sie zdziwilam ze wogole jeszcze dziala - taki byl zakurzony, zasyfialy - takie "koty" z kurzu byly w srodku jak nieraz pod lozkiem kiedy sie dlugo nie sprzata. Moja psychika to tak jak ten komputer, ale nie da sie wziac odkurzacza i wyssac te wszystkie koty z kurzu, pedzelkiem odkurzyc drobniejsze czesci itp. I powiem Wam ze lepiej dziala teraz, odrobinke przyspieszyl, modulu DIMM nie zamontowalam bo cos mi nie wychodzi, jest to prawdopodobnie jakis duperel ale zapytam fachowca. Nie chcialam tez za bardzo ingerowac w uklad (rozlaczac kable). I nie mialam zbyt dobrego dostepu do slotow ktore sa akurat pod tymi kablami, moze to jest przyczyna. Teraz tylko przeczyscic softwarem, rejestry i smieci - i pohula jeszcze troche zanim dowale mu ze dwa dodatkowe OS, na razie chce poeksperymentowac z LiveCD i jak mi sie spodoba to przejde na linuxa. Taka mala zmiana tematu bo sie strasznie ciezka atmosfera zrobila...
  9. Consekfencjo - mam bardzo podobne zdanie na ten temat. To kiedys przyszlo do mnie jakos tak samo z siebie - ze byc moze matka miala ciezkie zycie ze swoja matka jako nieslubne dziecko kobiety niezameznej (urodzila sie na wsi, nie wiem kiedy wyprowadzily sie do Krakowa - moze wlasnie dlatego ze na wsi panna z dzieckiem to wstyd, to byly lata 40-te, wojna, koniec wojny, rozne zawirowania...) i nie chciala tego samego dla mnie? Mnie jest po prostu jej zal bo byla mloda, pewnie naiwna, bez srodkow do zycia - i moze ciaza ja przerosla, przerazila... Skoro mezczyzna dal nogi za pas zostala z "problemem" sama... Moze i jej lek odziedziczylam? W kazdym razie jestem bardzo blisko tej "pierwotnej", glebokiej traumy ktorej poszukiwalam od lat. Wiesz, jak prowadzilam praktyki w szpitalu - zawedrowalam na polozniczy. I tam wlasnie byla taka salka dla dzieci ktore musialy zostac troszke dluzej w szpitalu - zoltaczka noworodkow albo jakies inne drobniejsze komplikacje czy tez matka po cesarce jeszcze na oddziale. Nazywalismy je "stare dzieci" bo mialy ok tygodnia - zdrowe noworodki zabierane byly poByla tam dziewczynka ktora matka oddala do adopcji zaraz po urodzeniu. Ta dziewczynka strasznie plakala. Az sie serce krajalo. Miala ponad dwa tygodnie ale czegos tam jeszcze bylo trzeba i nie mogli jej zabrac do Domu Malego Dziecka. Zawsze jak tam wchodzilam - nagle cisza. To bylo cos niesamowitego, jak takie male dziecko potrafilo wyczuc ze ktos jest w pokoju. Balismy sie ja brac na rece bo potem tak strasznie plakala ze nioslo sie po calym oddziale. A ja tam chodzilam i nosilam ja czesto, czulam sie jakos dziwnie zwiazana z tym dzieckiem, jakbym ja rozumiala. To bylo w 84 roku, ta dziewczynka teraz jest dorosla kobieta - ciekawe czy uleczyla te samotnosc, czy trafila na dobrych, kochajacych ja ludzi ktorzy zaakceptowali ja taka jaka jest... Odpowiedz przyszla po latach - to dziecko przypominalo mi sama siebie, a wtedy jeszcze nie wiedzialam ze zostalam adoptowana, ze matka mnie zostawila w szpitalu. I ze podswiadomie w tej dziewczynce widze siebie...
  10. Znalazlam to: http://rodzina.informacje.int.pl/Post-Abortion-Survivor-Syndrome-zespol-osoby-ocalonej-od-aborcji-n75.html Musze przyznac ze przeczytanie tego artykulu kosztowalo mnie bardzo wiele. Chyba dotknal bolesnie czegos z czym sie wlasnie borykam. W duzym procencie identyfikuje sie z tym co tam napisano. I jeszcze cos takiego znalazlam: "Czymś odmiennym jest wrażenie, że "komuś zajmuję miejsce na świecie", bo w ogóle "jestem tu przypadkowo". Towarzyszą temu sny o własnej zagładzie, której nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać. Na przykład o zawale, uduszeniu czy też brutalnym morderstwie dokonanym na mnie. Jeszcze bardziej niepokojące - o tym, że koło mnie ginie ktoś mi bliski, kogo w ogóle nie znam. Dołącza się jeszcze wstrząsające poczucie winy, które odbiera prawo do własnego istnienia. Jak bowiem mogę żyć, będąc tak niewystarczający i zajmując komuś właśnie to miejsce? Tylko komu? Zdarza się, że niektóre osoby odczuwają takie wrażenie wobec zwykłego przechodnia na ulicy - że "nawet jemu przeszkadzam". Dokladnie TAK sie czulam gdzies, w glebi duszy, przez cale lata. DOKLADNIE TAK! To sa opisane moje odczucia. I nie wydaje mi sie zeby byly wylacznie implikacja dysfunkcji moich rodzicow - bo sa zbyt glebokie.
  11. Dzisiaj probowalam czegos w temacie poszukac ale rozbijalam sie glownie o moherowe slodkopierdy (inaczej tego nie nazwe). Jesli juz cos znalazlam - to jedynie kilka slow. Nie jest to zreszta temat popularny wiec moze nie spodziewac sie za wiele? ;) O rodzicach wiem niewiele - tzn o matce tyle ze byla niepelnoletnia i zrzeczenie sie praw do dziecka podpisala jej matka jako opiekun prawny. Moja matka biologiczna tez byla dzieckiem panienskim swojej matki, ktora w tym czasie nadal nie byla zamezna (mieszkaly razem). O ojcu zadnej wzmianki nie ma - tylko tyle ze z nim zerwala (tak pisalo w oswiadczeniu o zrzeczeniu sie praw rodzicielskich). Zastanawia mnie jednak fakt (to czyste spekulacje zreszta i nie traktuje ich ze smiertelna powaga) ze skoro mieszkaly w tak trudnych warunkach jak to opisywaly i skoro matka byla panna i pewnie nacisk ze strony jej matki tez byl - dlaczego nie poddala sie aborcji, przeciez wtedy nie bylo zakazu (koniec lat 50-tych)? Skoro jednak nie poszla na skrobanke i zdecydowala sie urodzic dziecko - widac miala powody zeby je oddac. Probuje ja odnalezc ale na razie czekam na informacje z centralnego biura z Warszawy.
  12. Bo wiekszosc z tych na ktore sie natknelam to tendencyjne, moherowe, patetyczne kazania z duzej litery. A ja chcialabym cos rzeczowego, bez tej calej hiperemocjonalnej aureoli.
  13. Rento - a czy moglabys podrzucic jakis link, jesli masz cos na podoredziu?
  14. Tak, rento, masz racje i mam tego swiadomosc. Jest to cos w rodzaju trwalego, wewnetrznego przekonania (pozornie bez przyczyny, wzietego ot tak sobie z niczego) ze darowano mi zycie, pozwolono zyc ale w kazdej chwili moze ono byc mi odebrane. Tak jak wszystko. I musze bardzo uwazac by sie nie narazic. Ja sie prawie cale zycie balam ze sie \"naraze\" i konsekwencje beda nie do opisania (tzn wyobrazalam sobie cos czego nawet nie potraflabym sobie wyobrazic, i te najgorsze scenariusze jako moja specjalnosc niemalze...). To jest takie uczucie ktore pamietam od zawsze. I stad bierze sie moj strach ktorego nie umiem przypisac do niczego konkretnego, do zadnej traumy - chyba ze jeszcze do niej nie dotarlam, chyba ze jeszcze jest gdzies za zamknietymi drzwiami... Strach przed tym ze czyjs gniew wybuchnie i zniszczy wszystko naokolo lacznie ze mna. Nie umiem sobie tego, jak dotad, wytlumaczyc. Bo brzmi bardzo irracjonalnie. Nawet dla mnie - nie emocjonalnej ale \"intelektualnej\", logicznej. Mysle ze w moim przypadku jednak przydalaby sie ta hipnoza, nie chce isc tutaj bo jest dosc drogo i na dzisiaj nie wydalabym tyle. W Polsce pewnie taniej ale musialabym miec kogos pewnego, najlepiej poleconego przez osobe ktora byla (choc to tez tak jest - dla jednego super a dla mnie niekoniecznie; choc ja tam wole zawsze skonsultowac sie przed uzyciem czegos nowego) juz u specjalisty.
  15. Cztery umowy - nic na sile. Tez sie taka pamietam i tez zupelnie nie wiedzialam jak do tego dziecka podejsc, jak je otworzyc... Czasem milczalo ale najczesciej udawalo ze jest zadowolone, zagadywalo, zmienialo temat na lekki. Zaslona dymna dla cierpienia, zeby nie bylo go widac. Zeby nikt nie rozpoznal ze cierpi i ze jest nieszczesliwa... Bo pewnie by ja za to odrzucono lub ukarano. Miala byc taka jaka ja chcieli widziec. Inna opcja nie istniala - tzn istniala, i owszem, ale kosztowala zbyt wiele... Ona mi zaczyna juz ufac - ale musze zaczac od urodzenia, od poczatku. Bo tam czai sie strach i porzucenie. Ta ciemna otchlan strachu ktory mozna tylko wykrzyczec w proznie, ktory moze pozostac bez odpowiedzi - a to czy odpowiedz nadejdzie wcale nie zalezy od dziecka - tylko od swiata zewnetrznego. Czyli - na nic nie ma wplywu i musi sie poddac, czekac az sie nim zajma albo az zginie. Przeraza mnie ta ciemnosc kiedy tam ide po moje dziecko... Przeraza mnie jej istnienie, ona mnie nie dotyczy - ale kiedys jej doswiadczylam.
  16. Yeez - "oneill- pisesz ; czyli jednak jest we mnie miłość. dlaczego wątpilaś i niedowierzałaś w to, że jest w tobie miłość ? " Moze inaczej - czulam ze we mnie jest ale ze musze ja sama odnalezc. I nie wiedzialam jak. Bo to co czukam do tej pory to milosci anie bylo - stad moje sklonnosci do uzaleznienia emocjonalnego. I wydawalo mi sie ze te milosc to ktos powinien mi dac (ma mi dac) - oczywiscie jest to prawda bo miloscia zaczynamy nasze zycie, kochaja nas rodzice (tzn powinni bo taka jest naturalna kolej rzeczy), ale jesli nas nie kochaja, ta kolej rzeczy zostaje zaburzona i wlasciwie wszystko idzie doopa do przodu... Przez cale lata wydawalo mi sie ze mam zapracowac, zasluzyc na milosc i ona przyjdzie z zewnatrz. Dopiero stosunkowo niedawno odkrylam ze milosc jest we mnie, jest jak roza jerychonska zasuszona - ktora rozkwita dopiero w wodzie. I tej wody mi trzeba skads zaczerpnac. Wiem ze te wode tez mam w sobie, potencjal do rozkwitu. Zeby ta milosc stala sie miloscia a nie jakims zamrozonym ziarenkiem...
  17. cztery umowy - trzeba byc gadem zeby tak krecic i to bez zmruzenia oka. Znalam takich. Moj eks - obsrywal mnie na zewnatrz - innych obsrywal do mnie. Taka natura. Moj obecny tez mija sie z prawda i pierd*li glupoty do znajomych ale ja mam to gdzies, pokazuje tylko swoj poziom. Jak ktos mnie lubi to bedzie lubial i zadne obsmarowywania nie beda mialy wplywu - a jak nie lubi to trudno, nie wszyscy mnie kochac musza ;) Kiedys sie przejmowalam - jak mozna tak obgadywac za plecami, jak mozna byc takim falszywym - mozna i juz. Jest jaki jest. Tylko ze mnie obrzydza takie zachowanie.
  18. Consekfencjo - napisalas do Kasi \"Ty jeszcze nie ufasz swoim decyzjom.\" Mialam tak cale lata. Wdrukowano mi ze sama sobie nie poradze, ze zgine - i w wiekszosci przypadkow gdy samodzielnie musialam decyzje podjac - bylo wahanie... Bylo ogladanie sie na innych. Pamietam jak matka zawsze mowila: ubierz czapke bo zimno; ja na to ze nie jest zimno; a ona: patrz ludzie w czapkach chodza ty tez ubierz. Czyli ten \"autorytet\" byl gdzies na zewnatrz. I wiecie co - ja dlugo slyszalam ten glos w glowie: wyjrzyj na dwor czy ludzie w czapkach.plaszczach/z parasolami chodza. Nie to ile na termometrze, tylko ze ludzie chodza tak ubrani. Teraz rozumiem ze swiadczylo to o braku poczucie paenosci i bezpieczenstwa u matki - ale na wiele lat mi sie udzielilo. Najlepszy przyklad jak zaczynalam jezdzic samochodem - wyjezdzajac z podporzadkowanej drogi, widzac ze nic nie jedzie JA NIE BYLAM TEGO PEWNA! Taki akurat przyklad mi przyszedl do glowy na zobrazowanie, ale zawsze mialam watpliwosci co do swojego odbioru rzeczywistosci... Tak mialam wyprany mozg. Ale wyobrazam sobie co musiala czuc matka - myslac tak samo, czujac sie zagrozona, szukajac \"oparcia\" na zewnatrz, w jakichs \"autorytetach\"; trzymania sie kurczowo jakiejs zaslyszanej w radiu (czy od kogos) madrosci... Ten przyklad ze sprawdzianem tez byl dobry - przypominam sobie teraz pytania: na pewno dobrze napisalas, na pewno, moze gdzies sie pomylilas? K*rwa i ja wreszcie nie wiedzialam czy napisalam dobrze czy nie, tak mialam namieszane. Dopoki nie otrzymalam wynikow. I jakze czesto piszac dobrze nie bylam pewna czy to dobrze. Tzn tutaj jest jeszcze jeden czynnik - wszystko moglo sie zmienic. Zasady, odpowiedzi... Nie mialam na to wplywu. Na nic nie mialam wplywu. Tak sie czulam. Odkrywajac powoli ze jednak mam wplyw, ze jednak doskonale sobie radze, ze nie potrzebuje \"autorytetow\" do wysrrrrania sie - ze potrafie podjac sluszan decyzje, ze moge na sobie polegac - Boze, toz to bylo jak olsnienie, jak jakas wielka radosc! Pamietam wszystkie moje \"pierwsze\" samodzielne razy - czy to jak wyjechalam autem sama, czy jak poprowadzilam swoja pierwsza grupe - i wtedy czulam tak jakbym matce i innym watpiacym rzucila to w twarz - a widzicie, nie jestem do niczego! Ogromna satysfakcja. Ze sama potrafie tak wiele. Dobrze ze to sobie przypomnialam. Ale dzis w nocy obudzilam sie i czulam ze wzywa mnie moje wewnetrzne niemowle. Ono mnie strasznie potrzebuje. Jest opuszczone, samotne i sie boi bo nie umie samo przetrwac. Boi sie ponad jakiekolwiek wyobrazenie, strachem instynktownym, atawistycznym. Boi sie choc nie umie tego okazac inaczej jak placzem i krzykiem dlatego trudno zrozumiec innym czego chce, placz dziecka moze draznic, niepokoic - czuje wokol siebie takie rozdraznienie i boi sie jeszcze bardziej. Kiedy probuje dotknac tego leku - to jest jak proznia, czarna, bezdenna proznia ktora przeraza nie do opisania. I wyobrazam sobie to male dziecko otoczone owa proznia... A ja zjawiam sie i biore je na rece, i juz nie ma tej prozni - chce aby poczulo milosc jaka ja do niego czuje. I zeby ta milosc byla na tyle silna, by ochronila je przed lekiem. Poczulam milosc. Naprawde. Nie taka o jakiej tu mowimy - pseudo-milosc do toksycznego partnera - ale cos takiego z glebi duszy, cos bardzo glebokiego, nie intensywnego - nie jak wodospad ale jak ocean. Spokojnego, trwalego, nieprzemijajacego. Czyli jednak jest we mnie milosc. Wszystko jest w nas samych, i jesli bedziemy szukac - odnajdziemy. Teraz najwazniejsze - to kochac to wewnetrzne dziecko. Dawac mu te milosc w kazdym etapie jego zycia. Teraz jako niemowle najbardziej jej potrzebuje i nie bedzie roslo dopoki nie otrzyma tyle itrzeba. Bo za kazdym razem jak wracam do wewnetrznego dziecka to jest ono niemowleciem, nie dorasta. Te pozniejsze etapy nie sa tak sugestywne jak wlasnie ten najwczesniejszy. Zastanawiam sie czy nie skorzystac z hipnozy bo mam dziwne wrazenie ze cos traumatycznego mialo miejsce gdy bylam niemowleciem, cos co mnie przerazilo smiertelnie - moge sie mylic ale w hipnozie to wyjdzie chyba jesli bylo takie zdarzenie. Tak jak pozar czy wypadek a moze jakas straszna awantura z krzykami, grozbami itp? Wiem ze poprzez takie wlasnie przezycie zakielkowalo moje poczucie zagrozenia i strach ktorego nie potrafie do dzis niczym wytlumaczyc. Poglebily je pozniejsze przezycia... Ale gdzies byl poczatek i jak do niego dojde - bede bliska uleczenia.
  19. Niebo - to przychodzi samo wtedy kiedy jestes gotowa. Nic na sile. Jesli w trakcie swojej pracy nad soba czujesz bezsilnosc, zniecierpliwienie, strach - odloz to. Jak bedziesz gotowa - to do Ciebie wroci bo jestesmy juz na tej drodze. I wiele spraw ktore poruszylismy - to samograje. Przyjda kiedy bedziemy na nie gotowe i wpasuja sie jak element ukladanki. A placz to te uczucia ktore przez tyle lat trzmalysmy w zamkniecieu, wreszcie je uwalniamy. Tamten smutek ktorego nie moglysmy okazac, czy tez jakas emocje ktorej nawert nie znalysmy i balysmy sie jej bo byla tak silna - wolalysmy z nia walczyc i zepchnac w glab umyslu... Teraz jest czas na to by te emocje odszukac i zwrocic im wolnosc. Robiac jednoczesnie w naszej duszy miejsce na inne, pozytywne, budujace, dajace odwage i pewnosc siebie. Niebo Ta mala dziewczynka musi Ci zaufac, nie wolno Ci jej zawiesc. Nigdy. Ona ma tylko Ciebie - i pamietaj o tym.
  20. Dokoncze wczorajszy watek o chorobach, mialam dodac cos istostego ale wyszly ze mnie tamte bole - i dobrze, bo wreszcie moglam je wylac na zewnatrz, to siedzialo we mnie 40 lat, ten zal, to rozczarowanie, brak oparcia, strach... Te wszystkie emocje - i dobrze ze je uwolnilam. Czuje ulge, taki maly kroczek do przodu. Cos jeszcze jest za mna, pozostawilam za soba. Ale zastanawiam sie - ile jeszcze? Wiem, to bez sensu, ale jesli nagle, za jakims jednym wspomnieniem ukazuja sie inne, jak przy obieraniu cebuli warstwy - to mysle sobie, czy nie ma czegos co calkowicie wyparlam. Bo wiedzialam ze i tak nikt nie wyslucha, nikt nie zrozumie a moge sie co najwyzej bardziej narazic - wiec wiedzac ze i tak z tym nic nie zrobie - upchnelam gdzies w zakamarkach niepamieci. I nawet nie wiem czy to jest czy nie ma... To sa zreszta takie spekulacje - ale skoro nie mozna o czyms mowic i cos z tym zrobic - to trzeba o tym zapomniec. Bo intryguje mnie ow lek ktory wciaz w sobie czuje. Nie potrafie znalezc jego zrodla - a przekopalam naprawde mase materialu, jeszcze nie wszystko przerobilam, ale czulabym gdybym dotknela tego leku. Mam wrazenie ze jak w tej zabawie: zimno-cieplo-goraco: kraze wokol niego i jest zimno, cieplo - ale nie ma goraco. Nie jestem nawet w poblizu - a jesli jestem to nie mam o tym pojecia. Bardzo bym chciala bo czuje ze tu jest jadro tego leku, i tutaj mozna go unieszkodliwic. OK, z tym moim chorowaniem - nie pamietam, w podstawowce chorowalam bardzo czesto i to na poczatku, pozniej juz rzadziej. Ale zastanawia mnie czy nie bylo to ucieczka od problemow z rowiesnikami; szkole sama bardzo lubilam i lubilam tez sie uczyc. Nagle zaczelam sie jakby "bac" chorowania. I przestalam chorowac. Chorowanie niczego nie zmienialo, nie rozwoazywalo - a stawalam sie przez to "mniej wartosciowa". Mysle ze ten brat matki i podejscie rodzicow (takie formalne, a nieraz slyszalam: ubierz czapke bo jak sie rozchorujesz to znow bedziemy musieli kolo ciebie skakac) spowodowaly ze uznalam chorowanie za bycie ciezarem - malo tego - ze ja celowo cos robie by chorowac i sprawiac klopot, jakby oni nie mieli dosyc wlasnych problemow. Tak sie czulam. I jak na kolonii dostalam angine ropna i przewiezli mnie do szpitala to cie cieszylam ze to nie w domu i ze znowu nie musze wysluchiwac ze pewnie pilam zimna oranzade czy cos... Dziene - zaczelam chorowac na czeste anginy jak mi sie zaczelo psuc poprzednie malzenstwo. Przy okazji nasunelo mi sie jedno - wszyscy moi zyciowi partnerzy nie mieli w sobie troskliwosci i opiekunczosci. Nie odwiedzali w szpitalu (chyba ze jakies papiery zalatwic, przywiezc mnie gdy sama nie moglam albo pod presja rodziny/znajomych), nie przynosili nic. Dlaczego wybieralam partnerow ktorzy nie potrafili sie troszczyc? A wrecz uznawali za cos nagannego ze choruje? Dlatego bylam okazem zdrowia - bo balam sie podswiadomie ze jako chora zostane odrzucona, uznana za "towar gorszej kategorii". Jako dziecko chorujac pewnie sie tak czulam. Ze chorujac jestem ciezarem. A nie moglam przeciez byc ciezarem, mialam byc szczesciem. Za to ze jestem czyims szczesciem i ulatwiam zycie - mialam otrzymac milosc, akceptacje i troske. Niezle to wszystko po*ebane :) Dlatego moge juz o tym normalnie pisac - ze widze jak dysfunkcyjne bylo moje myslenie. Wtedy wydawalo mi sie normalne ale nie umialabym o tym szczerze mowic.
  21. Gdzies tu przewija nam sie opinia nt ksiazek, poradnikow itp. Juz stwierdzilam ze wg mnie ksiazka to narzedzie, instrument. Ale nasz organizm posiada zdolnosci samoleczenia w sferze fizycznej - wiec powinien podobnie posiadac takie zdolnosci dazenia do rownowagi psychicznej. I czasami moze dobrze jest odlozyc na chwile poradnik - i wsluchac sie w siebie. I - jak juz ktos doradzal - posluchac intuicji, \"odgluszyc\" ja, pozwolic jej dojsc do slowa. My wcale nie musimy robic to co ona nam podpowie - natomiast jak najbardziej ustosunkowac sie do tego. Co mowi intuicja? Co ja zaglusza? Jaki jest dialog miedzy nia a rozsadkiem czy tez bawykiem czy wreszcie nasza dysfunkcja? A moze zdominowana jest przez lek?
  22. Tez sporo chorowalam, glownie na poczatku szkoly, ale ze bylam pilna i zdolna to nadrabialam bez problemow. Szczegolnie bardzo czeste anginy. Pamietam ze rodzice (glownie matka, bo byla caly czas w domu) zajmowali sie mna wtedy ale przypominam sobie jakies zniecierpliwienie i wrecz aptekarska dokladnosc w podawaniu lekow. Pamietam tez lek przed bratem matki ktory zawsze jak mnie widzial chora to sie na mnie wydzieral ze udaje i ze nie jestem obloznie chora to powinnam wstac i cos w domu zrobic. Mial przy tym strasznie grozna mine, taka jakby mi chcial krzywde zrobic. Balam sie go bo mnie nie lubil i to okazywal ale chcialam zeby mnie polubil bo wtedy przetalby byc dla mnie grozny. Zawsze mi dokuczal, jak matka nie patrzyla to mnie szturchnal albo zamachnal sie reka ze niby chce mnie uderzyc. W jego tonie jak sie do mnie zwracal niezmiennie brzmiala grozba. Nie wiem dlaczego tak mnie akurat nie lubil. Odkad pamietam. Matka nie brala tego powaznie, mowila: e tam zdaje ci sie wujek cie lubi. Uwazala go za swoisty autorytet, tez nie wiem dlaczego. A to byl czlowiek pelen kompleksow. Mogl sie co najwyzej wyzywac na dziecku ktore i tak nie mialo obrony, ktoremu i tak nikt nie uwierzy bo jest dzieckiem. Ja sie chyba przez niego zaczelam bac mezczyzn. Przez niego i przez kuzyna ktory mnie zastraszyl kiedys ze mnie zabije jak powiem komukolwiek ze sie przy mnie onanizowal. Ja nie wiedzialam wogole co on robi, moglam miec nie wiecej niz 10 lat - ale czulam ze to jest nie w porzadku. Czulam sie strasznie zawstydzona. I przerazona. Balam sie krzyku, podniesionego glosu - u mezczyzn. Groznego wzroku. Kobiet sie nie balam - tzn nawet jak sie wydzieraly to jakos nie wywolywalo to we mnie strachu, nie paralizowalo. Chyba od dziecka wdrukowane mam zeby nie ufac mezczyznom, ze oni sa grozni, moga mnie skrzywdzic fizycznie. Nie znalam zadnego mezczyzny ktory zaslugiwalby na zaufanie kiedy bylam dzieckiem - moze z wyjatkiem ksiedza od scholi (to byl taki ksiadz z prawdziwego zdarzenia) i druzynowego z harcerstwa. Bo oni byli mili, spokojni, wyrozumiali, nie robili niewlasciwych rzeczy ktore mnie przerazaly, nie krzyczeli, nie czepiali sie, nie robili awantur i nie walili piescia w stol ze zlosci jak moj ojciec. Ale to byli jakby \"nie mezczyzni\" bo ksiadz to ksiadz - a druzynowy to tez cos innego. Nie moge na razie pisac...
  23. prawie 40 - \"to systemy wczesnego ostrzegania zawiodły... a raczej zignorowałam je sądząc, że z czasem jak będzie widział jak to działa zrozumie...\" Ja w to wierzylam ZAWSZE, bez wzgledu na to co pokazywala rzeczywistosc. Syreny wyly jak opetane - a ja \"wiedzialam swoje\". Bylam slepa. Slepa i chora. Ciesze sie ze zdrowieje. I przede wszystkim ciesze sie ze odzyskuje siebie. Madrze i tresciwie tu piszecie. I zapomnialabym w nawale materialu do przerobki - wspaniale ze pojawily sie Present i Oktavia ze swoim rozumnym spojrzeniem i spokojem. Bardzo Was tutaj brakowalo. Autodetox to pierwiastek meski ktory jak najbardziej jest nam tu potrzebny - a jak i po co, czas pokaze. Wszyscy jestesmy tu potrzebni, kazdy z nas ma cos wartosciowego do podzielenia sie... A ja odkrylam pewne narzedzie ktore pozwoli mi, mam nadzieje, uporac sie lepiej z upiorami przeszlosci i nauczyc ta mala wewnetrzna dziewczynke bronic sie - i przy okazji uciszyc jej strach. Strach wynikajacy z bezradnosci, nieumiejetnosci obrony i braku wsparcia z zewnatrz kiedy sie jest jeszcze dzieckiem i musi sie, z racji tego, liczyc na opieke doroslych. Swiat i ludzie moga byc niezyczliwi, wredni - ale dziecko powinno dostac wiedze i srodki na obrone przed tym. Jesli tego nie otrzyma - uzna ze swiat jest wrogi, ze nikomu nie mozna ufac i ze jakos trzeba przetrwac bez umiejetnosci obrony. Bedzie zdeterminowane strachem przez jakimkolwiek potencjalnym atakiem - wiedzac ze nie umie sie bronic bedzie opracowywac strategie biernego przetrwania albo nie narazania sie. A umiejetnosc obrony jest niezbedna - jako narzedzie do zycia, nie przezycia. Odtwarzam sobie w myslach sceny traumatycznych wydarzen (okazuje sie ze bardzo dokladnie je pamietam mimo iz minelo wiele lat) - i wkraczam w nia. Jako dorosla ja - nazwijmy to ze staje sie swoim wlasnym aniolem strozem. Nawet wyobrazam sobie siebie odruchowo jako osobe w bialym ubraniu (to jest taki komplet spodnie z zakietem, jakos tak odruchowo, podswiadomie akurat taki zestaw). Wchodze w scene i logicznie, spokojnie, rzeczowo - ustosunkowuje sie. Nie oceniajac nikogo, nie oskarzajac, nie obwiniajac - w taki wlasnie sposob biore w obrone swoje wewnetrzne dziecko. Wezmy za przyklad te sytuacje ktora opisalam kilka postow wstecz. Jestem oskarzona przez kolezanke z klasy o cos czego nie zrobilam; wychowawczyni jest z nami w gabinecie dyrektorki i zmuszaja mnie zebym sie przyznala... Placze z bezsilnosci i strachu, wlasciwie juz nie placze bo nie mam sil, jestem potwornie zmeczona i zaczyna mi byc juz wszystko jedno, niech im bedzie, przyznam sie, niech mi dadza spokoj, wszystko jedno co sie stanie ja chce miec spokoj; juz niewazna prawda ze nie powiedzialam i ze nawet nie wiem jakoe to slowo, moze cos mnie natchnie i przyjdzie do mnie, powiem im i niech skoncza sie te meki - tak myslalo 8-letnie dziecko. Wtedy wchodze ja dorosla. I mowie tak: obydwie dziewczynki maja tyle samo lat, czyli obydwie sa z tego samego poziomu. Dlaczego wierzycie jednej bardziej niz drugiej? Dlaczego przyznajecie ze jedna mowi prawde a druga nie? Jakie macie na to dowody - na to czy L powiedziala takie slowo - czy tez na to czy B faktycznie to slowo od niej slyszala? Nie macie dowodow. Nie macie swiadkow. Jak B mowi - szly wtedy same ze szkoly. Czyli niekoniecznie L klamie i nie chce sie przyznac - moze B klamie? I skoro nie jestescie w stanie sprawdzic prawdomownosc ktorejkolwiek - oskarzenie nie ma podstaw. Poza tym - rzecz miala miejsce nie w szkole a poza nia - i raczej nie jest w gestii szkoly czy wychowawcy dochodzenie czy L powiedziala cos B czy nie. Nie ma to nic wspolnego ze szkola. Zastanowcie sie - dlaczego odbywacie ten sad? Dlaczego tak dreczycie to dziecko? Jesli sprawia wam to chora satysfakcje to macie ze soba powazny problem, ktory moze stanowic podstawe do zakwestionowania waszych umiejetnosci zawodowych. Jesli dowiem sie ze cokolwiek stalo sie temu dziecku - bede interweniowac. Nie pozwole nikomu znecac sie nad nia psychicznie. Wiecie, ze po odegraniu tej sceny w wyobrazni - poczulam ulge. Jakby tamte wydarzenia powoli tracily traumatyczna moc. Jakby ta mala dziewczynka nagle poczula ze nie jest calkiem bezradna, bezsilna. I tak bede sie po kolei rozprawiac ze wszystkimi traumami. Musze nauczyc moje wewnetrzne dziecko obrony, bo to dowod na to ze jest wazne. Ze sie liczy. I nikt juz wiecej go nie skrzywdzi. Kiedys juz tego probowalam ale bez skutku, nie wierzylam ze zadzlala, pewnie bylam jeszcze za slaba... Bo tamte upiory, tamci ludzie - oni dla mnie jako dziecka mieli moc nadludzka - wlasnie ich tego pozbawilam. Dostrzeglam w nich ludzi, slabych ludzi, malych ludzi - ktorych latwo pokonac.
  24. Jak odrozniac - to chyba sprawa czysto indywidualna... Nie widze tu jakiegos uniwersalnego srodka. Posadzaja o kradziez - ja mowie: nie, nie zrobilam tego. Bo to jest prawda. A skoro oni z jakichs tam sobie wiadomych powodow nie wierza mi - to powiedz co moge wiecej zrobic? Nie moge zmienic czyjegos myslenia, prawda? Oczywiscie ze boli niesluszne posadzenie, ale w takim wypadku chyba powinno sie trzymac wlasnej prawdy a gdy ten ktos nadal obstaje przy swoim - ograniczyc kontakty lub je zerwac. Ale ja wciaz mysle ze to branie do siebie dotyczy braku rownowagi i zamazanych granic - co moje, co czyjes. I jakos nie bardzo czuje w tym naszym przykladzie drugiej umowy. Dlatego moje pisanie moze wydac sie malo sugestywne - ale jest dokladnym odzwierciedleniem jak ja to odbieram. Musze leciec, do zobaczenia wieczorkiem
×