Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość lady77

Żonaty jesteś , szukasz wrażeń...

Polecane posty

Gość dowiedz sie wiecej
No to znikam Na jakiś czas miłego Talentu życzę ;P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
Nie trzeba mi stroiciela tylko wirtuoza :P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
Na razie !!!! pa;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
Bo jestem , ale dzisiaj jest sobota ;) bede kiedyś :)jeszcze :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
On nie jest wirtuozem :P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
nie trafiony ;) :P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
To bedzie Twój inny nick ;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
ile?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
ok i co jeszcze ? ;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
A dlaczego chciałes bym widziała ? ;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
zapisałam sobie tego asa ;P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
A teraz ide ;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość dowiedz sie wiecej
Wdawał sie znajomy , przyjrzę sie potem :P dobrej dla Ciebie :) papa

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
hmmmm intrygujesz mnie i wiele nie wiadomoych z Toba i to wlasnie nie daje mi spokoju wpadne pozniej ok 22 jakby co tutaj

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Oj icemannn
kiedy sie poprawisz?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość stasio g
Stanisław Grzesiuk Pięć lat Kacetu 1958 W obozach koncentracyjnych: w Dachau, Mauthausen i Gusen siedziałem od 4. IV. 1940 r. do chwili oswobodzenia przez armię amerykańską, tj. do 5. V. 1945 r. Jako jeden z nielicznych, którym udało się przeżyć w obozach tyle czasu, często pytany jestem przez znajomych, co ja takiego robiłem w obozie, jak żyłem, że tyle lat przetrzymałem. Wtedy opowiadam różne oderwane sceny obozowe bez żadnego ładu i kolejności przeżyć. Radzili mi często, bym opisał to wszystko, co pamiętam. Ja sam o tym nieraz myślałem, że warto by opisać to chociażby dla swoich dzieciaków, żeby w przyszłości, jak już będę większe, przeczytały sobie, co przeżył ich tata, kiedy jeszcze nie był ich tatą. Od roku 1943 (po klęsce Niemców pod Stalingradem) warunki w obozach zaczęły się poprawiać. Łatwiej było wówczas w obozie przeżyć przeciętnemu więźniowi trzy miesiące niż do roku 1943 trzy dni. W Gusen, mimo że warunki się poprawiły, byliśmy według twierdzeń Ludzi z Oświęcimia - dopiero w warunkach oświęcimskich z roku 1941. Więźniowie, którzy żyli w Oświęcimiu trzy lata, w Gusen wykańczali się po trzech, pięciu miesiącach. Mówili, że gotowi są w nocy i na kolanach wracać z powrotem do Oświęcimia, bo tam było życie, a tu kamienia nie ugryzę i nie można zorganizować żadnych ubrań. W książkach o życiu w obozie nikt dotychczas nie napisał tak gorzkiej prawdy. Ludzie opisują życie w obozach, a nikt jakoś nie chce opisać swego własnego życia tak dokładnie, ze szczegółami. Opisuje się, że były ciężkie warunki, że się to wszystko przeżyło, Lecz nikt wie wpisuje, jacy ludzie przeżywała te lata mordowni i głodu i co robili na co dzień, żeby przetrwać. W roku 1943 Stanisław Nogaj, dziennikarz z Katowic, obliczył, że z pierwszych dziesięciu tysięcy więźniów w Gusen żyje jeszcze trzystu czternastu. Gdy dowiedział się o tym komendant obozu, powiedział: Ja chciałbym tych byków zobaczyć - przecież porządny więzień nie powinien żyć w obozie dłużej jak pięć miesięcy. Podstawą życia w obozie było, w moim pojęciu, maksymalne miganie się od pracy oraz organizowanie jedzenia, a w zasadzie można to ująć w jedno zdanie - postępować przeciw wszystkim zarządzeniom władz obozowych, bo wszystkie zarządzenia miały na celu jak najszybsze wykończenie więźniów. Omijanie zarządzeń zawsze narażało więźnia na bicie i w zależności od tego, w czyje w danym wypadku wpadł ręce - na utratę życia. Określiłbym to tak: kto chciał przeżyć, nie wolno mu było bać się śmierci, bo każdy, kto chciał żyć, a bał się śmierci - bał się narazić na bicie i wykonywał ściśle zarządzenia, czekając na cud i koniec wojny, że go zwolnią albo że przetrzyma, Gdy się zorientował, że się kończy, za późno już wtedy było na zryw i dla takiego zostawało tylko krematorium. Ta bezwzględna walka o życie częsta była połączona z brutalnością, której nie można było uniknąć, i ta brutalność w pewnym stopniu istniała u wszystkich, którzy przeżyli dłuższy czas w obozie. Nie wiem, dlaczego nikt w swoich opowieściach nie łączy z tym zagadnieniem swojej osoby. Brutalność w życiu obozowym istniała na każdym kroku. Jak wyglądało życie przeciętnego więźnia przez pięć lat pobytu w obozie, postaram się opisać na podstawie własnych przeżyć, a ponieważ chodzi tu tylko o obóz, opiszę okres od momentu transportowania mnie do obozu, a zakończę chwilą otwarcia obozu i odzyskania wolności. W swoim życiu w obozie zawsze starałem się być sprawiedliwy dla innych i dla samego siebie - starałem się, żeby nigdy nie popełnić czynu, który by osiadł plamą na moim sumieniu, a przez ludzi byłby traktowany jako czyn hańbiący. Minęło już 12 lat od zakończenia wojny. Wiele przeżyć już zatarło się w pamięci. Wiele nazwisk zapomniałem, Lecz to, co mi w pamięci pozostało, postaram się opisać. Ponieważ nie we wszystkich wypadkach miałem możność porozumieć się z występującymi tu osobami - względnie z rodzinami nieżyjących - czy życzą sobie, aby o nich pisać pełnym nazwiskiem, więc w niektórych wypadkach podaję tylko pierwsza literę. W drodze do Dachau Po aresztowaniu, gdy mnie ciupasem transportowana do obozu koncentracyjnego w Dachau, podróż przedstawiała się w ten sposób, że w dzień wieziono nas wagonem więziennym, a wieczorem dowożono do jakiegoś miasta i tam na noc lokowano w więzieniach. Czasem zaraz następnego dnia odsyłano nas dalej, a było i tak, że w jakimś więzieniu siedziałem kilka, a nawet kilkanaście dni, zanim odesłano mnie na następny etap. Towarzyszami w drodze byli przeważnie kryminaliści niemieccy, których przewożono do innych więzień lub na rozprawy. Nie mogłem się w tym zorientować dokładnie, bo wcale nie znałem niemieckiej mowy. Z mową niemiecką to u mnie był ciekawy problem. Po prostu nie chciałem się jej uczyć. Miałem do niej wstręt i przez pięć lat obozu nauczyłem się tylko tyle, ile mi na siłę wcisnęli do głowy ciągłym powtarzaniem. Zaznaczyć muszę, że w czasie gdy już mnie Niemcy wzięli na przechowanie - poszukiwany byłem za posiadanie broni - nie miałem, jeszcze 22 lat (urodziłem się 6 maja 1918 r.), a wyszedłem z obozu w dzień swych urodzin, kończąc lat 27. Droga do obozu przeszła względnie spokojnie. Nie bili mnie, jeść dawali tyle co i innym więźniom, paskudne tylko były przejścia z pociągu do więzienia i z więzienia do pociągu. Łączono nas wtedy za ręce kajdankami po kilku i pod silną eskortą prowadzono jezdnią przy samym chodniku. Przy ustawianiu się do przemarszu trzeba było się zdecydować, gdzie się ustawić. Jeśli się stanęło w pierwszej linii przy chodniku, to wtedy kajdanki założone były tylko na jedną rękę, druga natomiast była wolna i tą ręką można było zbierać z brzegu chodnika i z jezdni tuż przy chodniku niedopałki papierosów, które w więzieniu można było wymienić na jedzenie albo inne drobiazgi. Przy zbieraniu można było od wartownika oberwać kopniaka albo kolbą karabinu za podnoszenie niedopałków, ale warto było ryzykować. To była ta dobra strona maszerowania przy chodniku. Złą stroną natomiast była ludność cywilna, a szczególnie baby i dzieciaki, które prawie zawsze wymyślały nam, pluły na nas i rzucały w nas różnymi odpadkami, kamieniami i wszelkim świństwem, jakie im wpadło w ręce. To już lepiej mieli się ci, którzy szli od strony jezdni. Na jednym etapie w pociągu jechałem w jednym przedziale z Jugosłowianinem, który nazywał się Paweł Duiwiak; odstawiali go do granicy ciupasem jako uciążliwego cudzoziemca. Twierdził on, że nic mu nie udowodniono, a odsyłają go dlatego, że żyje na wysokiej stopie, a nigdzie nie pracuje. Z jego opowiadań wynikało, że jest to niebieski ptak i szuler. Potrafiliśmy się doskonale porozumieć i po całym dniu jazdy uczył mnie już techniki szulerki i kantowania ludzi głupich i naiwnych. Twierdził, że jego szpakowate na skroniach włosy są sztucznie robione, dlatego że taki szpakowaty pan wzbudza w otoczeniu większe zaufanie. Umówiliśmy się, że jeśli mi się uda uciec alba zostanę zwolniony, to mam zapamiętać jego adres i przyjechać do niego do Jugosławii. Ocenił mnie jako chłopaka sprytnego, którego łatwo będzie nauczyć wszystkich sztuczek, i wtedy będziemy kręcili w życiu razem. Na następnym etapie rozdzielono nas i już więcej go nie widziałem. Innym pasażerem w naszej klitce w więziennym wagonie był facet w wieku lat trzydziestu. Ponieważ dobrze mówił po polsku, byłem pewny, że to jest Polak. Gdy między etapami spędzaliśmy noc w więzieniu, wieczorem rozmawialiśmy w trzech spacerując po olbrzymiej celi, która była celą przejściową. Będąc pewien, że drugi mój towarzysz jest Polakiem, z ciekawości zapytałem go, z jakich stron pochodzi, Na pytanie to otrzymałem odpowiedź: - Z tych, które żeście zabrali. Nie zrozumiałem, więc pytam jeszcze raz. Odpowiedział mi z drwiną w głosie: - Z Zaolzia. - A zwracając się do Jugosłowianina powiedział: - Czy ty wiesz, co te kurwy wyprawiali, jak tam przyszli? - i tu posłał pod adresem Polaków kilka lepszych wiązanek słupów telegraficznych. Na zajęcie Zaolzia patrzyłem z odrazą, jak patrzyłbym na hienę, która zdradliwie uchwyci ochlap z padliny zwierza, zamordowanego przez innego. Mimo to wiązanka przesłana-pod adresem wszystkich Polaków dotknęła mocno moje uczucia zarodowe, lecz nie powiedziałem nic, tylko w duszy zakiełkowała myśl oddać mu to w jakiś sposób, przy najbliższej okazji. Przyznając mu w pewnym stopniu rację, a to w zagadnieniu samego zajęcia Zaolzia, może szybko zapomniałbym o chęci odegrania się, gdyby okazja do tego nie trafiła się tak szybko. W kilka minut po tej rozmowie podszedł on do mnie z pytaniem: - Masz co zapalić? - i bezczelnie wsadził mi rękę do kieszeni marynarki, w której trzymałem niedopałki zbierane w czasie przemarszów. Zanim zdążył mi coś z kieszeni wyjąć, dostał taką bombę w nos, że go wyrzuciło na środek celi. - Ty padalcu - powiedziałem mu jeszcze - tylko nie z ręką do cudzej kieszeni! Jak chcesz zapalić, to poproś. Ale ja miałem i mam taką dziwną naturę, że nie potrafię uderzyć słabszego od siebie, a jeśli już uderzyłem, to dlatego, że przeceniałem siły przeciwnika myśląc, że jest silniejszy i odważniejszy. Tak było i w tym przypadku. Chłop był cwaniakowaty i byłem pewien, że uderzeniem sprowokuję go do awantury, a wtedy wygrany będzie sprytniejszy i silniejszy. Ten jednak nie ruszył się więcej do mnie, tylko stanął pod ścianą i trzymał się za uderzone miejsce. Po pół godzinie podszedłem do niego, dałem mu zapalić i wtedy dopiero dowiedział się, za co faktycznie dostał, mimo że za włożenie mi ręki do kieszeni też mu się trochę należało. Incydent ten zbliżył nas do siebie i już dalszą drogę, aż do czasu gdy nas rozdzielili, odbyliśmy w naprawdę serdecznej i koleżeńskiej atmosferze. W jednym małym prowincjonalnym więzieniu - a może to nawet nie było więzienie, tylko jakiś większy areszt - kilka dni siedziałem w celi sam. Nudziło mi się diabelnie. Po celi łaziłem jak dzikie zwierzę w klatce. Okno w celi było normalnym oknem mieszkaniowym, otwieranym do wewnątrz, z tą tylko różnicą, że szyby w nim były matowe, a dopiero za oknem były kraty. Często słyszałem, że za oknem rozmawiają ludzie, a czasem były to młode, wesołe głosy. U mnie w celi był niemożliwy fetor wydobywający się z kibla, z którego pozwalana mi wylewać tylko jeden raz dziennie, a w celi było nieznośnie gorąco od centralnego ogrzewania i kibel na dodatek nie miał żadnego przykrycia. Przy wprowadzaniu mnie do celi dozorca zastrzegł surowo - odpowiednią gestykulacją, inaczej i tak bym go nie zrozumiał - że nie wolno mi otwierać okna, bo zamkną mnie w ciemnicy. No cóż - myślę sobie - ciemnica też dla ludzi, a spróbować można. Otworzyłem. Zdążyłem tylko zauważyć, że za oknem jest park - ludzi w nim o tej porze nie widziałem - a tu już się drzwi celi otwierają i dozorca coś drze się do mnie. Zrozumiałe, że okno od razu zamknąłem. Po wyjściu dozorcy - gdy już się dobrze nakrzyczał - zacząłem zastanawiać się, czy jego przyjście było przypadkowe, czy też w jakiś pojęty, czy też niepojęty sposób wiedział, że ja okno otwieram. Żeby się o tym przekonać, postanowiłem okno otworzyć jeszcze raz. Otworzyłem. I znów za chwilę słyszę, jak klawisz już jest za drzwiami i szykuje się do otwierania. Zanim zdążył otworzyć drzwi, już okno było zamknięte, ten jednakże rozdarł na mnie twarz jeszcze bardziej, pokazywał na okno, dawał mi do zrozumienia przy pomocy gestykulacji, jak to będzie mi przyjemnie w ciemnicy - i poszedł. Teraz już byłem pewien, że przy tknie jest sygnalizacja alarmowa, która działa przy otwarciu okna. Przeczucia mnie nie omyliły. Oglądając wkoło ramę okienną zobaczyłem małe szpindle wystające z futryny i łączące się z połówkami okna. Pracując do wojny w zawodzie elektromechanika wiedziałem, jak przeciąga się przewody. Wiedziałem, że muszą one wychodzić za drzwi i że prowadzi się je najkrótszą drogą. Z tej strony okna, po której spodziewałem się, że przebiegają przewody, zacząłem dłubać ostrożnie w ścianie kawałkiem żyletki, które z przyzwyczajenia zamsze nosiłem w kieszeni w spodniach, w tej, w której nosi się zegarek, i dlatego nie znaleziono ich przy żadnej rewizji. Dłubałem w ścianie ostrożnie, żeby nożyka nie połamać, i w pewnym momencie patrzę - jest w ścianie drucik. Oddrapując go wkoło zrobiłem taki otwór, że mogłem już sięgnąć drutu palcem. Pomaleńku odciągnąłem go i przerwałem. Miejsca przerwania zaizolowałem kawałeczkami papieru, który znalazłem w sienniku. Otwór zalepiłem zgryzionym chlebem. Palcem smarowałem po ścianie i białym pyłem, który mi zostawał na palcu, smarowałem miejsce zalepione chlebem. Gdy już zrobiłem wszystko, otworzyłem okno i... nikt nie przyszedł. Od tej chwili przez te kilka dni, przez które jeszcze tam siedziałem, codziennie otwierałem sobie okno i przyglądałem się ludziom, a w nocy, jeśli nie mogłem spać, patrzyłem na drzewa, śnieg i gwiazdy na niebie. W ciągu dnia słuchałem tylko pilnie, czy nie zbliżają się kroki do mojej celi, lecz nawet wtedy, gdy dozorca wkładał już klucz do zamka, zdążyłem zawsze zamknąć okno. Dziwi mnie tylko, że nie zwrócił on uwagi na zmianę powietrza w celi, z ciężkiego i popsutego, na czyste, świeże. Może i widział różnicę, lecz dzwonek mu przecież nie dzwonił na alarm, a pewien był, że przez te kilka dni pobytu z więzienia nie ucieknę. Po kilku dniach pobytu w tym więzieniu pożegnałem się z parkiem i otwieranym oknem, bo pewnego dnia połączona mnie łańcuszkiem z kilku innymi i zaprowadzono na dworzec. Następny pobyt w więzieniu trwał prawie dwa tygodnie. Gdy tylko odprowadzono nas z dworca do więzienia, ze słów dozorców rozmawiających ze sobą zrozumiałem, że jest w więzieniu jeden Polak i że mnie chcą dać do niego, żeby nam się nie nudziło. Współlokator celi, Władysław Kowalczyk, był to chłopak lat 20, który zamknięty został za jakieś zbytki robione u chłopa, u którego pracował. Z opowiadań jego wynikało, że pochodzi on spod Zduńskiej Woli, że pracował tam we dworze przy koniach, a na roboty do Niemiec przyjechał na ochotnika i obecnie matka jego też ma tam przyjechać. Marzeniem jego było być jeszcze kiedy w życiu stangretem i rozwodził się długo i szeroko o pięknym życiu stangreta. Żeby nam się nie nudziło w ciągu dnia, dostawaliśmy do roboty papierowe torebki, których musieliśmy wykonać codziennie pewną określoną ilość. Władziowi w żaden sposób robota ta nie szła. W rezultacie ja robiłem torebki za siebie i za niego, a on codziennie sprzątał celę i wynosił kibel. W ten sposób przeżyliśmy spokojnie kilka dni. W ciągu dnia, robiąc torebki, opowiadaliśmy sobie różne przygody z życia - ja opowiadałem o pracy w fabryce i życiu na Czerniakowie, on znów o życiu jaśnie państwa i ludzi pracujących we dworze. Często w opowiadaniach swoich poruszał temat, jak to w Łodzi i w okolicach Łodzi biło się Niemców przed wojną. Opowiadał o napadach na lokale niemieckie, na szkoły niemieckie itp. historie. Odpowiadałem mu, że to są głupstwa i bajki niemieckiej propagandy i że ja w to bicie nie wierzę, bo sam często jeździłem w okolice Lublina, a tam były nawet całe wsie kolonistów niemieckich i nigdy nie słyszałem, żeby ktoś został pobity tylko dlatego, że jest Niemcem. Jednego dnia, gdy jak zwykle robiliśmy torebki i rozmawialiśmy na temat życia i egzystencji, powiedział, że jemu to właściwie jest wszystko jedno, kto będzie w Polsce rządził - Polacy, Niemcy, Anglicy czy Żydzi, aby tylko jemu było dobrze. Reszta go nic nie obchodzi. Trochę ze złością odpowiedziałem mu na to, że takich głupich jak on w Polsce mieliśmy więcej i dlatego Polska zginęła. On na to znów zaczął mi w idiotyczny sposób udowadniać słuszność swojego twierdzenia. Tłumaczyłem mu jak pastuch krowie na granicy, że nie ma racji, a on jakby celowo, widząc, że coraz bardziej się denerwuję, jeszcze większe głupstwa zaczyna gadać. W końcu zaczyna mocno chwalić Niemców - jacy to oni gospodarze, jak to oni potrafili z Żydami zrobić u siebie porządek i jak ta teraz w Polsce ład i porządek zaprowadzą. Pomyślałem sobie, że Władzio to wariat, idiota i wszystkie inne choroby umysłowe do kupy. W końcu, gdy już naprawdę nie mogłem wytrzymać tego gadania, uczciwie go ostrzegłem, żeby zamknął twarz, bo go stuknę i wtedy dopiero zamknie. Lecz on gada dalej: No bo Niemcy... - i już nie dokończył, bo zleciał ze stołka, uderzony pięścią między oczy. Stuknąłem go nieźle, bo po kilku minutach już ledwie na oczy widział, tak mu spuchły. - Jak dostał między oczy i spadł na podłogę, podniósł się i do dzwonka. Za chwilę do celi wchodzi dozorca młody jeszcze chłop - i pyta, co się stało. Słucham i wtedy dla odmiany ja zgłupiałem. Kowalczyk trajkocze mu szybko - po niemiecku. Z poszczególnych słów, które już rozumiałem, złapałem sens tego, co mówił. Wyglądało to tak, że on chwalił czy też trzymał stronę Niemców i ja go za to pobiłem. Dozorca naparł na mnie z wielkim kluczem od cel w ręku, a ja cofałem się tyłem, myśląc, że ten nieźle mnie teraz przetrąci kluczem. Nie uderzył mnie, tylko gdy już mnie doparł do stołka, powiedział: - Siadaj. No cóż - usiadłem. Gdy tylko dozorca opuścił celę, Kowalczyk dopiero rozpuścił buzię: - Co? Żeby mnie Polak w mordę uderzył? To ty nie wiedziałeś, dlaczego ja tak broniłem Niemców? To ty nie wiedziałeś, dlaczego ja ci opowiadałem o biciu Niemców w Polsce? To jest moja krew! To są moi bracia! Moja matka jest Niemką. A ja nie wiem, czy ten, który mi dał nazwisko, jest moim ojcem. Moja matka jest Niemką i ja się czuję Niemcem! To jest moja krew! To są moi bracia! Żeby mnie Polak w mordę uderzył? I tak wciąż w kółko i w kółko. Z początku trochę wystraszony, żeby nie oberwać od dozorcy, siedziałem cicho i nic się nie odzywałem, tylko cieszyłem się w duchu patrząc, jak mu pięknie puchną oczy i przybierają taki ładny, fioletowy odcień. Wreszcie znów nie wytrzymałem i mówię mu: - To z ciebie ładny ptaszek. Czekaj - jak się kiedy spotkamy na wolności, to ci gardło poderżnę. - Na pewno się nie spotkamy - odpowiedział. - Tak? No to czekaj, bydlaku. Jeszcze dzisiaj w nocy cię uduszę. Jak pragnę Boga. Zobaczysz. Dzisiaj w nocy uduszę cię, żeby takie bydlę po świecie nie chodziło. Miałem go zamiar w nocy solidnie nastraszyć, ale musiałem mieć wygląd stanowczy, ba ten drań znów skoczył do dzwonka i dzwoni. Za chwilę już był dozorca i znów zrozumiałem, że on nie chce być ze mną w jednej celi, bo ja powiedziałem, że go w nocy uduszę. Dozorca podchodzi bliżej mnie i pyta: - Tak? - Tak - odpowiadam. Pyta drugi raz: - Tak? - Tak - mówię mu znów. Ten widocznie myślał, że ja go nie rozumiem, bo biorąc się rękami za gardło jeszcze raz pyta. Wtedy z wielkim zapałem odpowiedziałem mu aż trzy razy: - Tak, tak, tak! Dozorca uśmiechnął się tylko i wyszedł, po dwudziestu minutach przyszedł i zabrał Kowalczyka do innej celi. Dwa dni jeszcze siedziałem w celi sam, medytując nad tym przypadkiem, i myślałem o tym, że jeśli i jego przywiozą do Dachau, to już ja będę się starał zapłacić mu jakoś za jego polskość. Będąc już w Dachau, do końca swego tam pobytu rozglądałem się, czy gdzie tego kołka nie zobaczę, a w roku 1947, gdy byłem kilka miesięcy w Łodzi, kręciłem się i wypytywałem ludzi, chcąc go koniecznie odszukać lecz nie udało mi się. Na następnym etapie miałem maleńką przygodę, lecz w zupełnie innym stylu. W wagonie więziennym jechałem w jednej celi z Niemcem - Willi miał na imię - który po odbyciu wyroku za przestępstwa pospolite jechał na dalszy pobyt do obozu. Razem byliśmy w Dachau, w Mauthausen i w Gusen i nieraz przypominaliśmy sobie tę historię i zastanawialiśmy się, co by było, gdybyśmy wówczas wykonali swój zamiar. Gdy wieczorem wagon więzienny rozładowano, rozdzielono nas na kilka grup. Jedne grupy pojechały samochodami, inne rozprowadzono w różnych kierunkach. Ja byłem w grupie ośmiu osób, w której był również Wilii. Transport odbył się jak zwykle - w kajdankach; jezdnią, a ja z brzegu kolumny, żeby zbierać po drodze niedopałki. Od dworca do więzienia było 10 minut drogi. Było to jakieś małe więzienie, w którym przebywaliśmy tylko do następnego dnia rano. Siedzieliśmy tam jak małpy w klatkach, bo cele były maleńkie, pojedyncze, a ściany między nimi, jak i ściany szczytowe, były z gęstej siatki. Była to po prostu wielka sala, na środku której była olbrzymia klatka z drobnej siatki, tak że dozorcy mieli nas zawsze na oczach, a my też siebie widzieliśmy i mogliśmy sobie przekazywać niedopałki, papierosy, zapałki, a także rozmawiać ze sobą. Gdy nas wprowadzono do więzienia, zauważyłem, że wszystko tu jakoś inaczej wygląda niż w innych, solidnych więzieniach. Od ulicy był niewysoki mur, a przez furtkę, w której siedział jeden wartownik, wchodziło się na podwórze. W budynku więziennym, 15 metrów od furtki, były drzwi bezpośrednio do kancelarii, do której naszą ósemkę wprowadzono. Dozorca, który nas przyprowadził, wyszedł zostawiając na stole papiery naszego transportu. Przyjmował nas stary jakiś dziadek, który pytał nas kolejno o nasze personalia. Przed nim na stole leżał olbrzymi pistolet, który można byłoby opanować, gdyby tylko przechylić się trochę mocniej przez barierkę. W pewnym momencie zapisujący nas dziadek wyszedł do drugiego pokoju... i w tym momencie błyskawiczna myśl: z tyłu drzwi otwarte, ten dziad tylko jeden w pomieszczeniu, 15 metrów do wyjścia, my w cywilnych ubraniach i jeden dozorca siedzący przy furtce, który nie spodziewa się, że ktoś mógłby coś podobnego zrobić. Pisanie trwa długo, ale myśl przebiegła błyskawicznie. Okazało się, że Willi myślał tak samo. Obydwaj machnęliśmy się do bariery... i w tym momencie wszedł dozorca. Zamarliśmy w miejscu, tak że dozorca nic nie spostrzegł, natomiast inni więźniowie, którzy byli z nami w kancelarii, połapali się, co chcieliśmy zrobić, i wieczorem w naszych klatkach długo trwała dyskusja między Niemcami na ten temat. Jazda moja pomaleńku zbliżała się do końca. Następnego dnia nocleg mieliśmy w Monachium. Po dniu spędzonym w pociągu - wieczorem, bez żadnych przygód, jak zwykle złączeni kajdankami, przy akompaniamencie wymyślających i grożących nam pięściami bab, zbierając po drodze niedopałki, znaleźliśmy się w więzieniu w Monachium. Do więzienia przyprowadzono nas około 40 osób, w tym większość Niemców. Było też kilku Czechów oraz kilku Polaków. Niemcy - to przestępcy pospolici, którzy po odsiedzeniu wyr oków w więzieniach kierowani byli do obozu koncentracyjnego na izolację, a właściwie na wykończenie - tak jak wszyscy inni. Czesi i Polacy - to ludzie, których albo złapano przy przechodzeniu granicy, tacy, którzy przymusowo byli wywiezieni na roboty do Niemiec i nieraz już po kilku dniach uciekał i do domu, albo też ludzie, którzy często dobrowolnie jechali na roboty i tu popadali w jakiś konflikt z władzami lub gospodarzem. W godzinę po przybyciu naszego transportu wprowadzono jeszcze około 20 osób, które zostały przywiezione następnym transportem. Razem w jednej olbrzymiej celi była nas przeszło 60 osób. Wkręciłem się między ludzi drugiego transportu, a drogę do ludzi otwierały mi zebrane po drodze niedopałki i ostatnie papierosy otrzymane od Jugosłowianina, o którym wspomniałem. Tu zawarłem znajomość z dwiema osobami. Byli to: I8-letni Henio B. z Krakowa i Ślązak imieniem Willi, którego nazwisko już zapomniałem. Był on porucznikiem Wojska Polskiego, a w późniejszym okresie, już w Gusen, niesławnie zapisał się w pamięci przez znęcanie się nad ludźmi jako starszy nad sprzątaczami sztuby. W stosunku do mnie był zawsze w porządku, z tytułu naszej starej znajomości, lecz słyszałem, sam widziałem, a on też nie wstydził się i mówił, że musi bić ludzi, bo inaczej nic z nimi zrobić nie można. Heniek B. przetrwał w obozie do końca i tak się nam życie ułożyło, że osoba jego będzie bardzo często przewijać się w moim opowiadaniu. Cela, w której nas ulokowano, była olbrzymią salą, wokół której stały prycze, a w jednym rogu wybudowana była mała kabina, co do przeznaczenia której łatwo było się zorientować po zapachach snujących się po całej sali. Ja, jak zwykle ciekawy wszystkiego, co się wokół dzieje, zacząłem krążyć po pryczach i odczytywać napisy, którymi były zamazane całe ściany. Prócz napisów były też różne pomysłowe rysunki. Między innymi był narysowany były polski minister spraw zagranicznych Beck, który z wywieszonym językiem, z plecakiem na piecach, nachylony do przodu, mocno wysuwa nogi przed siebie, mija drogowskaz Warszawa-Bukareszt z wypisaną ilością kilometrów. Nie potrafiłem sobie odmówić przyjemności uwiecznienia się na ścianie i przy ustępie napisałem taki wierszyk, ciekawy i właściwy z powodu miejsca, w którym go napisałem, w którym poruszyłem i Wilhelma, i Hitlera, i wszystkie niemieckie dzieci. Datę napisałem uczciwie, zgodnie z prawdą, nie podpisałem się jednak nazwiskiem, a napisałem tylko Warszawiak. Wieczorem, po zjedzeniu kolacji, przyniesiono do celi sienniki, na których mieliśmy spać po dwie osoby na jednym sienniku. Ponieważ w celi było więcej osób, niż mogły pomieścić prycze ustawione wokół sali, kilka sienników rozłożono na podłodze. Sienników wydano tylko tyle, ile było potrzeba, licząc jeden siennik na dwie osoby; stało się to przyczyną awantury. Ja z B. ulokowaliśmy się na jednym sienniku. Leżeliśmy w ubraniach, bo nic nam nie dali do przykrycia, i rozmawialiśmy o swoich przeżyciach od aresztowania do chwili obecnej. Przerwaliśmy rozmowę, bo na środku sali powstał mały raban, który zwrócił uwagę wszystkich. Między innymi Polakami był jeden młody chłopak zabrany za jakieś przewinienie u bauera. Był to chłopak słabo rozwinięty umysłowo i mocno głuchy. Został on bez miejsca do spania, bo na sienniku, na którym jeszcze było jedno miejsce, leżał jakiś Niemiec i nie chciał go wpuścić. Co ten chłopak chce się położyć, to tamten coś wymyśla mu po niemiecku i kopie go. Ten znów stanął nad siennikiem i płacze jak dzieciak. Nie wytrzymałem. Zeskoczyłem z pryczy, jakby mnie kto z armaty wystrzelił, i od razu znalazłem się przy sienniku. Złapałem chłopaka za głowę i chciałem go położyć. Niemiec znów zaczął majtać nogami. Puściłem chłopaka, a sam wziąłem się za Niemca. Złapałem za kołnierz, zwlokłem z siennika, zacząłem kopać po bokach i brzuchu, żeby nie było śladów, i rzuciłem go na innych leżących na podłodze. Następnie chłopaka wsadziłem na siennik i zapowiedziałem mu, że jak teraz wpuści tamtego bydlaka na siennik, to dla odmiany jemu wleję. Wtedy dopiero zauważyłem, że na sali jest szum. Każdy coś gada, a Niemcy wykrzykują też coś pod moim adresem. Wściekły, zatrzymałem się przed pryczą i wyzywająco zapytałem, czy może któremu coś się nie podoba? Niech lepiej uważa, bo i on może oberwać. Mówiłem to po polsku, bo niemieckiego nie znałem. Położyłem się na pryczę. Niemiec pomaleńku podszedł, do siennika i położył się cichutko. Chłopak nic mu nie mówił, a że ja też już trochę oprzytomniałem, to też nic nie mówiłem, bo mogłem oberwać od więźniów niemieckich albo od dozorców. Noc przeszła spokojnie, jeśli nie liczyć tego; że niesamowicie gryzły nas pchły. W więzieniach etapowych było czysto i bez robactwa, a tu rąbały bez litości, a jak jaką złapałem i zabiłem, to miałem wrażenie, że do każdej zabitej sto innych pcheł przychodziło na pogrzeb i jeszcze bardziej gryzły, jak gdyby chciały się odegrać za zabitą towarzyszkę. Dachau Rano następnego dnia załadowano nas w samochody więzienne i zawieziono do obozu koncentracyjnego Dachau. Byliśmy ubici jak śledzie w beczce i było tak duszno i gorąco, że nie mieliśmy czym oddychać. Okienka samochodów miały od zewnątrz pochyłe daszki i były tylko maleńkie szparki, przez które widać było kawałek jezdni i nogi przechodniów na chodnikach. Gdy tylko wsiedliśmy do samochodu, kręciłem się tak, żeby opanować okienka. Chciałem zobaczyć, jak wygląda droga, którą nas wiozą, no i miałem świeże powietrze prosto w usta. Od Monachium do Dachau jest kilkanaście kilometrów, więc podróż nie trwała długo. Wyładowano nas przed bramą wejściową do obozu i ustawiono w dwuszeregu. Ustawiłem się razem z Heńkiem B. Przyszło kilku esesmanów i jeden facet po cywilnemu z czerwoną opaską na rękawie i znaczkiem hitlerowskim w klapie. Nikt nas nie zaczepiał i nikt o nic nie pytał. Staliśmy w ten sposób chyba dłużej niż godzinę i rozglądaliśmy się po terenie. Przez bramę dokładnie widać było plac apelowy i pierwsze baraki dla więźniów. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem pasiaste ubrania więźniów obozów koncentracyjnych. Ubrania te rozśmieszyły mnie, więc trąciłem Heńka łokciem i pokazałem mu tych ludzi mówiąc: - Ty, patrz, jaki dom wariatów, zobacz, jakie wariackie ciuchy. W końcu esesmani zajęli się nami. Zaczęli wywoływać nazwiska, sprawdzając, czy wszyscy są. Po wywołaniu nazwiska wywołany odzywał się i wszystko szło klawo. Wreszcie po wywołaniu jednego nazwiska nikt się nie odezwał. Esesman zawołał nazwisko drugi raz - nic. Trzeci raz - nikt się nie odzywa. Wreszcie ktoś się połapał, że to musi być ten jełop, którego Niemiec nie chciał wpuścić na siennik, bo on przecież był mocno głuchy. Pokazano na niego i wtedy się odezwał, a cywil ze znaczkiem w klapie walnął go w twarz z jednej i drugiej strony. Zagrało coś we mnie i tylko mi łapy drgnęły, żeby wyskoczyć i dać mu solidnie po łbie, ale coś mnie powstrzymało. Nie strach, nie. Nie zdawałem sobie absolutnie w tym momencie sprawy z tego, że uderzenie takiego faceta to wyrok śmierci na mnie, to samobójstwo. Przecież nie miałem żadnego pojęcia, co to jest obóz koncentracyjny, nie meblem zrozumieć, że można niewinnego człowieka bić po twarzy. Po wyczytaniu wszystkich zaprowadzono nas do biura, w którym spisywano nasze personalia. Przedtem, jeszcze w więzieniu, Willi nauczył mnie, jak to mówi się po niemiecku: imię, nazwisko, data urodzenia i inne. Ustawiłem się któryś tam w kolejce i obserwuję, że kto chociaż chwilę zawaha się, jak odpowiedzieć na postawione mu pytanie, to ten drań drapie go piórem po twarzy i maże takiemu gębę atramentem. Wiadomo, że w takim przypadku obrywali Polacy i Czesi, bo nie wszyscy znali język niemiecki. Niektóry to odchodził cały pomazany atramentem na gębie i gęba taka przypominała pisankę wielkanocną. Żeby mnie też mordy nie umazał, bez przerwy powtarzałem w myśli, jak wyuczoną lekcję, kolejne pytania i odpowiedzi. Miałem sporą tremę i już kombinowałem sobie, ile ja kresek wyniosę na gębie, ale poszło mi składnie i wyszedłem z tego z czystą twarzą. Następnym kolejnym zabiegiem było fotografowanie nas. I tu znów pułapka. Zastanawiałem się później, co za bydlę wymyśliło talią sztuczkę. A wyglądało to tak: pasażer siadał na drewnianym fotelu, a głowę opierał na specjalnej podpórce. Przy aparacie stał esesman i fotografował. Miał on obok siebie rączkę, taką jak ręczny hamulec w samochodzie, za pociągnięciem której obracał się fotel z fotografowanym. Na początku było zdjęcie z przodu, poruszenie rączki - fotel obracał się i zdjęcie z półprofilu, znów obrót i profil, następne poruszenie rączki i fotel wracał do początkowej pozycji. Gdy fotel stawał na miejscu, siedzący wyskakiwał z niego w górę, jakby go kto wypchnął sprężyną. Przyglądam się i widzę, że każdy tak energicznie wyskakuje, ogląda się za siebie i przygląda się siedzeniu fotela. Gdy już byłem blisko i miałem siadać do fotografii, zauważyłem po lewej stronie siedzenia coś jak gdyby łepek gwoździka z ciemniejszym środkiem, tak jakby dziurką. Z siedzenia wyskoczył mój poprzednik, wtedy usiadłem ja. Gdy esesman zrobił mi już trzecie zdjęcie, z profilu, nacisnął rączkę i fotel wracał do właściwej pozycji. Gdy był już w pół drogi, zeskoczyłem, obejrzałem się... i tajemnica się wydała. Z guziczka po lewej stronie siedzenia wylazła igła, długa co najmniej na półtora centymetra, i zanim fotel wrócił na miejsce, już się schowała. Ponieważ inni też obserwowali, każdy następny wysiadał wcześniej i nie wiem, czy wielu jeszcze zostało ukłutych. Do tej chwili wszystko odbywało się grzecznie. Teraz zaprowadzili nas do kąpieliska i tu już rozpoczął się taniec. Prawdziwy dom wariatów. Krzyk, bicie, poganianie. Na początku należało zdać swoje cywilne ubranie, które odbierali zapisując dokładnie każdą sztukę. Potem strzyżenie wszystkich włosów, gdziekolwiek kto posiadał, następnie kąpieli wydawanie obozowego pasiastego ubrania, czapki, butów, bielizny i skarpet. Ze swoich rzeczy mogliśmy zostawić sobie tylko chusteczkę do nosa i pasek do spodni. Ja otrzymałem ubranie jak z młodszego brata i dwa lewe buty, i to jeden duży, drugi mały. Duży był dobry na moją nogę, ale że drugi był i mały, i z tej samej nogi, więc podszedłem do tego, który wydawał buty, i pokazuj mu, żeby mi wymienił. Ten złapał but, który mu podałem, i bęc nim we mnie. Uciekłem i stanąłem od niego w przyzwoitej odległości. Majtnął we mnie innym butem. I przed tym zdążyłem się uchylić, a gdy go podniosłem, okazało się, że był dla mnie dobry, chociaż trochę inny. Buty były skórzane, nabijane pod spodem gwoździami, tak jak buty wojskowe. W obozie już wymieniłem ubranie z innym, który był ode mnie niższy, a dostał ubranie takie, że musiał zawijać rękawy i mankiety od spodni. W ten sposób ubrałem się tak, że byłem trochę podobny do ludzi - o ile w ogóle można mówić, że w tych wariackich ciuchach człowiek mógł być do ludzi podobny. Po ceremonii mycia, strzyżenia i ubierania przeprowadzono nas do obozu i rozdzielono na bloki. Mnie i Heńka B. przydzielili na blok nr 27, sztuba D. Mój numer w Dachau był 98... - dalej nie pamiętam, czterocyfrowy. Obóz zbudowany był w ten sposób, że przy placu apelowym stała kuchnia oraz kąpieliska, a od placu apelowego biegła jedna długa droga, po bokach której stały baraki. Po prawej stronie numery nieparzyste, po lewej parzyste. Razem było 30 baraków, a każdy barak miał a cztery sztuby. Każda sztuba składała się z jadalni, sypialni, łazienki i ustępu. Wszystko było na miejscu. Po przybyciu na sztubę każdy otrzymał dla siebie miejsce w szafce, miał w niej do swojej dyspozycji (i odpowiadał za te otrzymane rzeczy) stołek, który w czasie dnia postawiony był na szafce, aluminiową miskę, talerz i garnczek oraz nóż, widelec, łyżkę, ręcznik, mydło, ściereczkę do wycierania naczyń, szczotki i pastę do butów. Sprawiało to tylko dużo kłopotów, bo naczynia musiały być zawsze czyste aż do przesady. Nie mogło na nich być żadnej plamki. Gdy była kontrola czystości, to jeśli robił to blokowy czy sztubowy - było bicie na miejscu, a jeśli esesman, to pisał raport i dostawało się za to oficjalną karę - 25 bykowców w tyłek. Robili tak, że chuchali na aluminiowe naczynie i jeśli pod chuchnięciem wylazła plamka - to bicie. Szafka wewnątrz była z surowej, nie malowanej dykty, więc codziennie trzeba była czyścić wszystko wewnątrz szklistym papierem i biedny był ten, u którego szafka nie wyglądała tak, jakby dopiero wyszła spod maszyny. Jedną szafkę przydzielam dwom osobom. Sypialnia łączyła się z jadalnią. Stały tam żelazne, trzypiętrowe łóżka z siennikami napychanymi podobno maszynowo, bo nie wyobrażam sobie, żeby można było tak naładować siennik, że twardy był jak deska i jak na desce na nim się spało. Dobre w tym było to, że nie potrzeba było nigdy rano poprawiać sienników, bo gdy się wstawało, siennik był taki równy jak poprzedniego dnia wieczorem. Na łóżkach mieliśmy koce w kraciastych, biało-niebieskich poszewkach i w takich samych poszewkach były podgłówki wypchane słomą. Sienniki przykrywane były białymi prześcieradłami. Bielizna pościelowa i osobista zmieniana była co tydzień. Raz w tygodniu była też kąpiel wszystkich więźniów. Otrzymałem górne łóżko, na trzecim piętrze. W nocy musiałem wyjść do ustępu. Nie spałem jeszcze nigdy na takim wysokim łóżku i byłem zmęczony wrażeniami dnia poprzedniego, więc spałem jak suseł i wyłażąc z łóżka byłem jeszcze w półśnie. Wyłaziłem tak, jak to się normalnie wychodzi z łóżka: opuściłem nogi i wstałem. Gdy leciałem na ziemię, jeszcze się całkowicie nie obudziłem, dopiero jak rąbnąłem o podłogę, obudziłem się. Dobrze, że nie uderzyłem łbem o jakiś kant żelaznego łóżka, bo wtedy potłukłbym się solidniej. Następnego dnia, w niedzielę, po śniadaniu wezwano nas wszystkich z wczorajszego transportu na plac apelowy. Przyprowadzili nas pisarze blokowi, każdy ludzi ze swojego bloku. Dowiedzieliśmy się, że ma do nas przemawiać komendant obozu. Gdy już staliśmy z pół godziny, przyszedł wreszcie komendant obozu. Był to jeszcze niestary facet, niskiego wzrostu, w esesmańskim mundurze, w furażerce na głowie. Przemawiał do nas, a tłumacze przerabiali jego gadkę na język polski i czeski. Zaczął dość przyjemnie: - Tu są żywi, ale już umarli... Zrobiło mi się tak coś nieklawo, ale myślę sobie: gadaj zdrów, przecież obóz jest dla ludzi, a widzę, że tyle ich tu siedzi i nawet dobrze wyglądają. Dalszą jego mowę streścić można by było w następujący sposób: że za wrogą działalność naszą przeciw wielkiej Rzeszy zostaliśmy odizolowani od zdrowego, twórczego narodu i tu teraz odpokutować musimy nasze winy. Niech jednak nikt nie stara się uciekać, bo z Dachau jeszcze nikt nigdy nie uciekł. Byli tacy, którym udało się wyjść poza linię posterunków, lecz to nie znaczy, że udało im się uciec, bo po kilku dniach chwytano ich albo znajdowano już nieżywych, bo umierali z głodu. A kto został złapany, na tym wykonywano wyrok śmierci, bo taka jest kara za próbę ucieczki. Nie znajdujemy się w sanatorium, lecz w obozie koncentracyjnym - jak to co chwila przypominali nam kapowie, którzy ganiali nas po placu apelowym. Ganianka zaczęła się o godzinie 9, a ganiali nas do godziny 16. Było tam wszystko: biegi, czołganie, żabki, przysiady, gimnastyka, turlanie i co tylko który z nich potrafił wymyślić. Bo jak się jeden zmęczył, zastępował go inny, a my bez przerwy ganialiśmy. Widzieliśmy, jak roznoszą na bloki obiad - a my ganialiśmy. Widzieliśmy, jak odnoszono kody do kuchni - a my ganialiśmy. Wreszcie przyszedł czas apelu wieczornego i wtedy dopiero dano nam spokój. Przyznać muszę, że, przez cały czas gonienia nas po placu nikt nikogo nie uderzył. Gdy w pewnym momencie wystąpił z szeregu jeden starszy facet i coś mówił z miną proszącą - zrozumiałem tylko słowo syfilis kapo jakby go przepraszał, pytał, dlaczego wcześniej tego nie powiedział, i odstawił go na bok - a reszta ćwiczyła dalej. Już na rannym apelu zwróciłem uwagę, że idąc na apeli wracając z apelu wszystkie bloki śpiewają. Ulica między blokami była szeroka, więc obok siebie szło kilka bloków i wszyscy śpiewali. Zabawa polegała na tym, że każdy blok śpiewał inną piosenkę, więc wychodził z tego jeden wielki wrzask. Piosenki śpiewano po niemiecku. Ja - ponieważ nie znałem języka niemieckiego i żadnej ze śpiewanych piosenek - uważałem, że mnie śpiew nie dotyczy, bo i tak już jest dosyć wrzasku. Okazało się, że to nieprawda, bo zaraz po ganianiu, gdy po wieczornym apelu wracaliśmy na bloki, w pewnym momencie oberwałem solidnego kopniaka w kostkę i ciekawe, że od razu połapałem się, co to ma znaczyć. Od razu wydarłem mordę jeszcze głośniej od innych i mimo że nie znałem słów i melodii, musiało to wyjść nieźle, bo nikt mnie więcej nie kopał, a w tym wielkim ryku i tak nikt się nie rozeznał, co kto śpiewa. Jedzenie na blokach wydawane było w ten sposób, że sztuba wybierała zaufanego człowieka do wydawania jedzenia i jeśli zauważono, że ten ktoś wyróżnia jakichś więźniów spośród swoich kolegów - zmieniano go na innego. Jedzenie to było: na śniadanie pół lita czarnej gorzkiej kawy, która o tyle była dobra, że była gorąca; na obiad około trzech czwartych litra zupy i do tego kilka kartofli w łupinach; na kolację chleb - jeden bochenek na trzech w blokach więźniów pracujących i na czterech w blokach dla nie pracujących, oraz maleńki kawałek kiełbasy, margaryny, twarogu lub marmolady. Margaryny mogło być dwa deka, twarogu czy marmolady pół łyżki. Prawie każdy zjadał swoją porcję zaraz na kolację i na śniadanie musiało wystarczyć pół litra gorącej kawy. Wydawanie obiadu odbywało się tak, że do kotła podchodziło się stołami, tak jak były ustawione na sali. Każdy stół miał swój numer i codziennie pierwszy podchodził inny stół, z tym że ten, który dzisiaj był pierwszy, następnego dnia był na końcu. Osobna kolejka była po dokładkę. Dokładka znów wydawana była kolejnością szafek, a szafki też były numerowane. Każdego dnia zapamiętywano, która szafka ostatnia dostała repetę, i następnego dnia zaczynano od następnej. Codziennie repetę otrzymywali tylko blokowi - jedną miskę dodatkowo - oraz ci, którzy sprzątali sztubę - po pół porcji. Blokowy brał też dla siebie trochę większe porcje margaryny, marmolady i twarogu, a wydzielał mu te porcje więzień wybrany do wydawania jedzenia. Opisuję to wszystko dlatego, żeby te warunki i stosunki w Dachau w 1940 r. w tzw. wolnych blokach można było porównać z karną kompanią w tym samym Dachau oraz z obozami w Mauthausen i Gusen i karnymi kompaniami w tych obozach. Wszyscy Niemcy na wolnych blokach to więźniowie polityczni, z czerwonymi winklami. Niemcy z winklami czarnymi (bumelanci) i zielonymi (przestępcy pospolici i bandyci) byli w karnej kompanii i traktowani byli na równi z Żydami. Mieszkali też na jednym bloku z Żydami. Na drugim bloku karnej kompanii mieszkali więźniowie z czerwonymi winklami. Na wolnych blokach wielką sensacją było pobicie więźnia przez blokowego czy sztubowego, a wielki szum był wśród więźniów na bloku, gdy blokowy podbił jednemu więźniowi oko za to, że ten się postawił. Następnego dnia poznałem młodego chłopaka z Ostrołęki, który był razem ze swoim ojcem. Był to Janusz Kempisty. Jego ojciec był strażnikiem więziennym w Ostrołęce. Przez pierwsze kilka dni pobytu na wolnych blokach, aż do przeniesienia mnie do karnej kompanii, po wieczornym apelu spacerowaliśmy sobie między blokami i na pławnej ulicy, która wieczorem zamieniała się w aleję spacerową, i Janusz, który był już więcej niż dwa tygodnie w obozie, jako stary więzień, wtajemniczał mnie w sprawy obozowe. Pracował on na jakich plantacjach. Opowiadał, że bez przerwy trzeba tam pracować i nawet gdy deszcz pada, też pracy przerywać nie wolno. Przestaje się pracować i wcześnie wraca do obozu, gdy już naprawdę jest duży deszcz, a czasem to kapo potrafi uderzyć w twarz. Przed esesmanami trzeba było zdejmować czapkę, lecz nie było to ściśle przestrzegane. Zdejmowało się wtedy, jeśli już wlazło się na niego alba się po coś do więźnia zwracał. Jeśli jechał na rowerze i kilka metrów z boku, to nikt czapki nie zdejmował. Kiedyś idąc razem zdjęliśmy czapkę przed jadącym na rowerze esesmanem, a Janusz dał mi naukę na przyszłość, że przed nim trzeba zdejmować czapkę, bo to takie bydlę, że potrafi zejść z roweru i kopnąć w tyłek. Przez tydzień pobytu na wolnych blokach nie dostałem żadnego lania. Ta zabawa zaczęła się dopiero po tygodniu, jak cały nasz transport przeniesiony został do karnej kompanii. Jak już opisywałem, pierwszy dzień pobytu w obozie to była ganianka na placu apelowym. Następnego dnia przed południem włączono mnie do kolumny roboczej, pracującej przy pogłębianiu jakiegoś bajorka, na dnie którego był żwir. Ja odwoziłem ten żwir taczkami w inne miejsce. Kapo poganiał nas do pracy, krzycząc prawie bez przerwy: Robić! Robić! Prędko! Prędko! Stanąłem koło niego z taczkami i zacząłem mu tłumaczyć, że ja nie rozumiem po niemiecku słów: prędko i robić. Ja rozumiem tylko: wolno, jeść, spać. Jak on mnie wtedy, kopaniec, pognał, to od razu zrozumiałem słowa: robić i prędko, ale jak mnie tylko spuścił z oka, to zaraz przyłączyłem się do grupy, która nosiła worki z cementem z magazynu mieszczącego się w szopie na budowę domu znajdującego się o przeszło trzysta metrów od magazynu. Pierwszy worek cementu, wagi 50 kg, przeniosłem za jednym zamachem, ale żal mi się zrobiło samego siebie i postanowiłem się nie spieszyć. Więc do przerwy obiadowej przeniosłem jeszcze tylko dwa worki, bo odpoczywałem z nimi co kilkanaście metrów - gdzie tylko znalazłem wygodne miejsce do odpoczynku. Jak usiadłem w jakimś miejscu, to siedziałem tak długo, aż mnie jaki kapo lub esesman przepędził. Zawsze mogłem powiedzieć, że jeśli mnie przedtem widział siedzącego, to ja od tamtego czasu już niosę trzeci worek. Tego pierwszego dnia pracy nie połapałem się, że z mojego bloku nie wszystkich biorą do pracy. Ale już po południu zauważyłem, że inne bloki stoją i nikt ich do pracy nie łapie, a z mojego bloku wszyscy się rozłażą, a z tych kilkunastu, którzy zostają, dobierają sobie do różnych grup roboczych. Wygląda to tak, że każdy pracujący ma swoje stałe miejsce pracy i do tej samej grupy i tej samej pracy chodzi codziennie, a ci bez stałego przydziału, tak jak ja, ale mieszkający na blokach roboczych, które dostają większą porcję jadła, dobierani są do grup roboczych, w których jest za mało ludzi. I ci z zasady wpadają do najgorszej roboty, do której nikt już nie chce iść. Tak też było ze mną. Po południu nie ustawiłem się już do grupy noszącej cement, bo to była dla mnie za ciężka praca. Udało mi się tak, że wpadłem do jeszcze gorszej roboty, bo do pogłębiania dna jakiejś małej rzeczki, czy też kanału. Koryto to mogło mieć 8 metrów szerokości i stojąc w wodzie powyżej kolan dużymi szuflami wyciągało się z dna muł i inne świństwa i wyrzucało się na brzeg. Woda była przeraźliwie zimna, a nie wolno było z niej wyjść, bo po brzegu łazili kapowie i esesmani pilnując, żeby każdy robił i żeby nikt z wody nie wylazł. Chyba po dwóch godzinach pracy w wodzie kapo zawołał grupę ludzi i kazał robić to samo w innym miejscu. Po drodze zatrzymałem się nad rowem, żeby poprawić spodnie, a inni poszli dalej. Zostałem na brzegu, a za chwilę przyłączył się do mnie jakiś młody chłopak z Łodzi i razem zaczęliśmy wyrzucony na brzeg szlam odrzucać dalej. Robotę wyszukaliśmy sobie sami, a już nie musieliśmy stać w wodzie i nie było nad nami żadnego anioła stróża. Byliśmy przygotowani na to, że jeśli nas kto zapyta, kto nam tu kazał robić, powiemy, że jeden kapo, a że było ich zawsze kilku, więc i tak nie dojdą, jak to jest, mogą tylko kazać nam, robić co innego. Przy robocie nie wolno było z sobą rozmawiać, lecz ponieważ nas nikt nie pilnował, to cały czas opowiadaliśmy sobie różne rzeczy. W pewnym momencie ja nachyliłem się nad wodą, żeby wyciągnąć szuflą trochę błota, a on woła: Uważaj, bo wpadniesz!... - i w tym samym momencie sam znalazł się w wodzie wrzucony przez przechodzącego esesmana. Esesman posłyszał, że tamten coś do mnie mówił, i widocznie wydawało mu się, że on mnie przed nim ostrzegał, i dlatego wpakował go do wody. Do wieczora robota już przeszła bez żadnych przygód. Wieczorem Janusz Kempisty uświadomił mnie o istnieniu bloków nie pracujących, więc postanowiłem następnego dnia zaryzykować przerwanie się po apelu na ich teren. W obozie należało przyjąć dwie zasady. Pierwsza - to miganie się od roboty, a druga - to organizowanie jedzenia. W języku obozowym organizować coś - to po prostu kraść, ale bez szkody innego więźnia. Np. zabrać chleb innemu więźniowi - to była kradzież, lecz zabrać z wagonu czy też z wozu - to już jest zorganizowanie. Organizować żarcie nauczyłem się dopiero w Mauthausen i o tym, jak to się odbywało, opowiem osobno, natomiast z miejsca zacząłem migać się od roboty i migałem się do końca swego pobytu w obozie. Na przestrzeni tych pięciu lat obserwowałem, że ludzie, którzy przyszli świeżo z wolności, w obawie przed biciem pracowali z maksymalnym wysiłkiem i nie organizowali jedzenia. Wynik był taki, że bardzo szybko wycieńczali się, a gdy się w tym spostrzegli, było już za późno, żeby się wyrwać z tego stanu, bo już byli za słabi. Koniec takich wiadomy - krematorium po trzech, czterech miesiącach. W Dachau na wolnych blokach pracowałem tylko jeden dzień, bo już następnego dnia po apelu przeskoczyłem na koniec innego bloku, który był blokiem dla nie pracujących i... udało się. Do roboty nie poszedłem. Ale tu było znów coś nowego. Ustawili nas na placu apelowym i prowadzili z nami gimnastykę - prawdopodobnie po to, żeby nam się w obozie nie nudziło. W czasie przerwy obiadowej dowiedziałem się, że część więźniów nie pracujących przechodzi lekcję śpiewu, więc i ja po południu ustawiłem się do kolumny, która poszła uczyć się niemieckich piosenek. Rozdzielili nas na małe grupy po około 50 osób. Każda grupa ulokowała się za innym barakiem, a w każdej grupie był jeden facet, coś w rodzaju kapa, który uczył nas śpiewu. Nauka odbywała się na siedząco, a ponieważ nauczyciel też nie był zachwycony swoją funkcją, więc robił duże przerwy, w czasie których kazał nam opowiadać, za co który z nas siedzi, albo sam opowiadał nam o obozie. Nieklawo mi się zrobiło, jak nam powiedział, że z kilku tysięcy żyje ich jeszcze kilkudziesięciu. Był to niemiecki komunista. Twierdził on, że obecnie w Dachau jest raj w porównaniu z tym, co było na początku, gdy osadzono tu komunistów. Twierdził, że obecnie tylko karna kompania jest bardzo ciężka. Do końca mego pobytu na wolnych blokach zawsze tak się urządzałem, żeby być w grupie śpiewaków, i kręciłem się zawsze tak, żeby trafić do tego samego kapa. Karną kompanię, o której on opowiadał, znaliśmy tylko z widzenia i tego też mieliśmy dosyć. Mieściła się ona na blokach 15 i 17. Widzieliśmy ich tylko, jak wychodzili do pracy na osobnym, wyodrębnionym terenie, odizolowani od innych więźniów. Gdy wychodzili albo wracali do obozu, musieliśmy uciekać między baraki, bo kto zbliżył się na odległość mniejszą jak 50 metrów, był łapany i wcielany do karnej kompanii. Często też można było ich widzieć, jak ciągnęli wielki walec, którym walcowano uliczkę między barakami. W czasie walcowania chodził przy nich esesman z bykowcem i pilnował, żeby przypadkiem chwilę nie odpoczęli. Tak samo ci, co wychodzili lub wracali z pracy, obstawieni byli esesmanami na rowerach. W ten sposób, kombinując tak, żeby przed południem i po południu być w grupie, która uczy się śpiewać, dociągnąłem do soboty, czyli cały tydzień. Wspominając o karnej kompanii, muszę jeszcze dodać, że w uliczce przed ich barakami były szlabany, do których nie wolno było zbliżać się więźniom z wolnych bloków, a wewnątrz, za bramą oddzielającą te baraki od reszty obozu, też były szlabany, do których nie wolno było zbliżać się więźniom karnym. Więźniowie, których gimnastykowano na placu apelowym, nie mogli chodzić na bloki do ustępu. Swoje potrzeby należało załatwić na placu apelowym. Do tego celu służył ustęp przenośny ustawiony na placu. Było to wysokie rusztowanie, w którym były umocowane dwie olbrzymie kadzie. Na rusztowanie wchodziło się po kilku stopniach, więc ci, którzy musieli z ustępu korzystać, znajdowali się wyżej od głów tych, którzy stali na placu. Do tego ustępu chodzili nie tylko ci, którzy potrzebowali, ale i tacy, którym nudziła się gimnastyka i chcieli sobie trochę odpocząć. Dlatego do tego przybytku stały dwie długie kolejki i wyglądało to tak, że można było stać godzinę w kolejce, natomiast na kiblu wolno było siedzieć tylko dwie minuty. Stali tam specjalnie do tego postawieni ludzie, którzy pilnowali z zegarkiem w jednym ręku, a kijem w drugim i po dwóch minutach Opędzali facetów waląc kijem po grzbiecie. Poważniejszą potrzebę trudno było załatwić w dwie minuty, bo żarcia było mało, więc z tą potrzebą chodziło się raz na cztery dni i zdawało mi się zawsze, że poród to wesoła zabawa w porównaniu z jękami, jakie się wtedy słyszało. Przez pierwsze dni pobytu w obozie nie odczuwało się jeszcze głodu. Był tylko jakiś ciągły niedosyt. Nie dc pomyślenia było, żeby ktoś mógł jeść kartofle razem z łupinami. Jeszcze jedna sprawa obozowa, mówiąca o dręczeniu więźniów w sposób zorganizowany. Sprawa snu. Spaliśmy od godziny 9 do godziny 4 rano. Budzono nas o 4, wydawano po niepełne pół litra czarnej, ale gorącej kawy i już na dworze czekaliśmy co najmniej dwie godziny na apel. Przy ciężkiej pracy i niedożywieniu brak snu był jeszcze jednym czynnikiem umęczenia człowieka, dlatego też od pierwszych dni pobytu w obozie do samego końca zawsze starałem się poleżeć, czy też przespać się nawet wtedy, gdy trwało to kilka minut. W Dachau kładłem się zawsze rano pod barakiem i spałem aż do zbiórki na apel. W Mauthausen na spanie wykorzystywałem każdy dogodny moment - lecz tam ciężej było ze spaniem, o tym opowiem osobno. W Gusen spałem wszędzie - w lato w chwilach wolnych od pracy, t j. po śniadaniu, obiedzie i kolacji, na uliczce, gdy było ciepło, a gdy nie było pogody i w zimie - na bloku, zawsze, gdy sytuacja na to pozwalała. Spałem też i w zimie, w nie ogrzanej hali na deskach, zawsze po zjedzeniu obiadu, spałem na ziemi z kamieniem pod głową, spałem na kamieniach, spałem zawsze i wszędzie w przerwach między jedzeniem, organizowaniem jedzenia i miganiem się od pracy. To były między innymi najważniejsze czynniki potrzebne do przetrwania, nie mówiąc o żelaznym zdrowiu i odporności na choroby oraz bystrości dzikiego, gonionego zwierzęcia. Jednym z ważnych czynników była też psychika człowieka. Kto psychicznie załamał się, ten się szybko wykańczał, bo wtedy już na nic nie reagował i nic go nie obchodziło. Człowiek taki biernie poddawał się losowi. Przestawał walczyć o życie, bo nie wierzył, że można przeżyć, i w takim przypadku zrozumiałe, że przeżyć nie mógł. Po tygodniowym pobycie na wolnych blokach, w następną niedzielę rano, pisarz blokowy wywołał kilku więźniów, między innymi mnie i B. Zauważyłem od razu, że wywołani to więźniowie, z którymi razem przywieziono mnie do obozu i razem przydzielono nas na jeden blok. Po wywołaniu pisarz blokowy zaprowadził nas na blok 17 - karna kompania. Na bloku 17 byli umieszczeni więźniowie z czerwonymi winklami, polityczni. Na 15 bloku byli wszyscy z winklami zielonymi - bandyci i przestępcy pospolici, oraz z winklami czarnymi - bumelanci i Żydzi. Jak wspomniałem, Niemcy należący do tych dwóch ostatnich kategorii traktowani byli na równi z Żydami i nawet w K.K. używani byli do wykonywania najgorszych robót. Regulamin K.K. różnił się tym od regulaminu wolnych bloków, że listy wolno było pisać i otrzymywać raz na trzy miesiące. Zabronione było całkowicie palenie papierosów. Po kilku dniach pobytu w K.K. widziałem, jak blokowy zabił więźnia kijem za to, że znaleziono u niego bibułkę do kręcenia papierosów. Nie wolno też było otrzymywać nic z kantyny, gdy na wolnych blokach od czasu do czasu można było otrzymać pewną określoną ilość papierosów, zsiadłego mleka w papierowych szklaneczkach lub sacharynę. Nikt z K.K. nie był przyjmowany do szpitala obozowego. Jeśli ktoś czuł się chory i nie mógł pracować, to kapowie wykańczali go za to, że się uchylał od pracy. Na wolnych blokach do szpitala przyjmowali dopiero wtedy, gdy więzień miał 39 temperatury. Zdarzyło mi się raz przechodzić przez blok szpitalny, to widziałem, że chorzy mieli zupełnie znośne warunki. Leżeli na normalnych szpitalnych łóżkach, mieli ubrania szpitalne i karty gorączkowe. Podobno w następnych latach warunki w Dachau całkowicie zmieniły się na gorsze, tak jednak wyglądały wtedy, gdy ja to widziałem. Na wolnych blokach jeden z więźniów mówił mi, że ciężko dostać się do szpitala, a w szpitalu też słabo leczą, bo dziennie wywożą za bramę, do krematorium, trzech do pięciu zmarłych więźniów. Zmarły więzień wywożony był za bramę wózkiem szpitalnym, przykrytym czystym, białym prześcieradłem. Na wolnych blokach nikt nie umierał na bloku, tylko w szpitalu. W K.K. też nikt na bloku nie umierał - umierali wykańczani przy pracy albo widząc, że ich wykańczają, szli na linię posterunków i nie było dnia, żeby kilku nie było zabitych przez posterunki otaczające K.K. Na wolnych blokach praca w sobotę trwała tylko do obiadu, a niedziela była wolna od pracy. W K.K. praca trwała okrągły tydzień oraz niedzielę i święta od rana do wieczora. W niedzielę zaraz po śniadaniu, tj. po kawie, prowadzono nas do kąpieli i do roboty. Apele odbywaliśmy przed swoimi blokami. W czasie pracy nie wolno nam było z sobą rozmawiać i za to dostałem wiele razy solidne bicie, nie mówiąc już o zwykłym biciu po twarzy. Pierwszego dnia po południu sztubowy przydzielił nam łóżka i szafki oraz wydał nam kółka z czarnego i białego materiału. Białe kółka miały 8 cm średnicy, czarne 4 cm średnicy. W środku białego kółka przyszywało się czarne i takie bukiety przyszywało się do marynarki i spodni. Jeden po lewej stronie na piersi pod numerem, drugi na plecach i dwa na spodniach, z boków powyżej kolana. Niektórzy starzy więźniowie mieli jeszcze czerwone punkty. Oznaczały one, że posiadacz takiego punktu uciekał z obozu. Niektórzy mieli znów nad winklem pasek tego samego koloru, co winkiel. Pasek ten wskazywał na to, że właściciel jego znajduje się już drugi raz w obozie. Tym razem znaleźliśmy się z Heńkiem B. na tej samej sztubie. W południe więźniowie powrócili z pracy na obiad, a po obiedzie już i my razem ze wszystkimi poszliśmy do pracy. Teren naszej pracy otoczony był murem, tak że nikt z wolnych bloków nie widział nas przy pracy. Przy murze otaczającym teren naszej pracy znajdował się obóz z barakami mieszkalnymi. Gdy uczyliśmy się śpiewać - będąc jeszcze na wolnych blokach - często słyszeliśmy strzały za murem, i wiedzieliśmy, że każdy strzał oznacza śmierć jednego z więźniów K.K. Każdy z nas myślał wtedy o tym, co też tam się dzieje za murem i co ci ludzie tam przeżywają. Teraz przyszło mi z bliska zapoznać się z tym wszystkim. Po przyjściu na teren pracy z radosnym śpiewem na ustach obliczono nas... i gwizdek do roboty. To, co się w tym momencie zaczęło, można było nazwać krótko domem wariatów. Przy akompaniamencie wrzasków, bici przez wszystkich kapów, rozlecieli się wszyscy we wszystkich kierunkach tak, jakby w środek wpadła bomba albo piorun strzelił. Starzy więźniowie wiedzieli, gdzie należy pędzić, za co się łapać i do jakiej roboty się brać. Następnego dnia i ja już wiedziałem, co mam robić. Tego dnia jednak zacząłem kręcić się jak patyk w przerębli i nie wiedziałem, co mam z sobą robić. Oberwałem kilka razy kijem i w końcu wszystkich nas nowych zaprowadzono do kupy taczek i kazano każdemu brać się za taczki, z którymi zaprowadzono nas do kopalni żwiru. Tu dopiero rozpoczął się taniec. Gdy patrzyłem na pracę w kopalni żwiru, przypominały mi się filmy amerykańskie pokazujące pracę katorżników w ciężkich więzieniach. Kopalnia żwiru był to olbrzymi dół głębokości około 20 metrów. Na jednej ścianie były od dołu do góry platformy i na każdej platformie stało dwóch więźniów. Na samym dole więźniowie podrzucali żwir do pierwszej platformy i tak kolejno z jednej platformy na drugą, aż do samej góry. Takich taśm było kilkanaście. Na samej górze inni więźniowie ładowali żwir w taczki i taczkami odwozili go na odległe od kopalni o 100 metrów usypisko. Usypisko to była już duża góra żwiru, więc trzeba było po ułożonych deskach wjeżdżać na samą górę i tam sypać dopiero żwir. Z pustymi taczkami schodziło się po żwirze, bo deskę trzeba było zwolnić dla następnych wjeżdżających. Wożenie odbywało się biegiem, ponieważ kapowie krzyczeli i bili bez przerwy, jeżeli ktoś tylko na chwilę stanął lub zwolnił tempo. Do takich właśnie taczek dostałem się zaraz na przywitanie w K.K. Przez całe popołudnie ganiałem uczciwie z taczkami, bo widząc, jak kapowie bili innych, bałem się, żeby i mnie tak nie zbili. Przez pół dnia jazdy taczkami kilka razy oberwałem solidnie od kapa kijem po plecach za zwolnienie tempa i kilka razy po twarzy za rozmawianie z innymi więźniami. Wyszło mi to jednak na zdrowie, bo porozumiałem się z jednym warszawiakiem z Woli - Władek miał na imię - i ten na pytanie, co robić, żeby się urwać od tych taczek, kazał mi na drugi dzień rano szybko pędzić do skrzyń z łopatami, bo taczki biorą ci, dla których już nie ma łopat. Łopaty te - to szufle o specjalnie wygiętych rękojeściach. Miały one różne wymiary i należało złapać jak najmniejszą. Wieczorem, gdy po pracy wracaliśmy do obozu, czułem, że nogi moje były takie jakieś miękkie, no i miałem już pęcherze na rękach. Szliśmy raźnym krokiem, śpiewając, ile sił w gardle. Szybko miałem się przekonać, co się robi w wypadku, gdy kolumna nie idzie raźno albo za cicho lub nierówno śpiewa. Ganiali nas wtedy przez całą przerwę obiadową po placu apelowym. Biegi, żabki, turlanie, maszerowanie i znów śpiew. Po ćwiczeniach szliśmy bez jednej chwili odpoczynku do pracy, a obiad dostawaliśmy dopiero wieczorem, razem z kolacją. Jeśli ganiali nas po pracy, to ganianie trwało do późnego wieczora, tak że zaraz po ćwiczeniach rozdawano kolację i od razu spać. W ten sposób co kilka dni byliśmy na nogach przy robocie i ćwiczeniach od godziny 4 do 9 wieczorem. Tego dnia po pracy usiadłem na swoim miejscu i na swoim stołku przy stole i rozpocząłem najpiękniejszą pracę całego dnia - jedzenie chleba i porcji kiełbasy, którą do chleba otrzymywaliśmy. W pewnej chwili zwrócił się do mnie mężczyzna lat około czterdziestu i tonem, jakim państwo zwykło zwracać się do służby, mówi do mnie: - Przynieś mi stołek. Popatrzyłem chwilę na niego i zajadam dalej. - Przynieś mi stołek - mówi drugi raz. - A kto ty jesteś? - zapytałem go. - Ja jestem księdzem - odpowiedział. - No to przynieś sobie sam - powiedziałem już zirytowanym głosem. Arystokrata - cholera! Nie odwykł jeszcze od hrabiowskich manier. Nie tylko księdzem, ale nawet gdybyś był Bogiem, to tu jesteś, baranie, taki sam jak ja i sam sobie usługuj! Mimo że do końca mego pobytu w K.K. siedzieliśmy razem przy jednym stole, nigdy już nie prosił o żadną usługę, a inni - widziałem, że sami szanownemu księżulkowi wciskali się bez wazeliny, prześcigając się wzajemnie w różnych usługach. Mierziło mnie zachowanie się tych ludzi, więc bliski kontakt miałem tylko z Heńkiem B. i z Władkiem. Tego samego wieczora słyszałem, będąc w umywalni, jak znów Heniek odgryzał się komuś, kto chciał go odepchnąć od umywalni do mycia nóg. Nie wiem nawet, jak tam dokładnie było, posłyszałem tylko, jak Heniek mówił ze złością:

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
hej jesli bedzie jakas zaniedbana zona zaprasam z chcią sie na zajmę kont yamaha18@o2.pl

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×