Skocz do zawarto艣ci
Szukaj w
  • Wi臋cej opcji...
Znajd藕 wyniki, kt贸re zawieraj膮...
Szukaj wynik贸w w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie mo偶na dodawa膰 nowych odpowiedzi.

Go艣膰 M艂oda_sukaA

M艂oda kobieta odpowie na wszystkie pytania! 艣mia艂o !

Polecane posty

Go艣膰 czy pozwoli艂aby艣 mi
Z jakiego powodu podnieca ci臋 pisanie na forum dla przegra艅c贸w,przej艣ciowych lub ostatecznych,skoro masz takie zajebiste 偶ycie.

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 ty ty28
czemu masz taki login

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 M艂oda_sukaA
Kto powiedzia艂 , 偶e mam zajebiste 偶ycie?;)

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 czy pozwoli艂aby艣 mi
czy pozwoli艂aby艣 mi wyliza膰 swoje stopy po dniu chodzenia w klapkach latem,

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 M艂oda_sukaA
Nie !

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 i.t.d. i.t.p.
aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 disel
wolisz robic loda,czy miec lizana cipke?:)

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 czy pozwoli艂aby艣 mi
a umy膰 je sobie kl臋cz膮c przed tob膮

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 czy dosta艂a艣 kiedy艣
lanie na go艂y ty艂ek od rodzic贸w

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 i.t.d. i.t.p.
KSI臉GA PIERWSZA GOSPODARSTWO Tre艣膰: Powr贸t panicza - Spotkanie si臋 najpierwsze w pokoiku, drugie u sto艂u - Wa偶na S臋dziego nauka o grzeczno艣ci - Podkomorzego uwagi polityczne nad modami - Pocz膮tek sporu o Kusego i Soko艂a - 呕ale Wojskiego - Ostatni Wo藕ny Trybuna艂u - Rzut oka na 贸wczesny stan polityczny Litwy i Europy. Litwo! Ojczyzno moja! ty jeste艣 jak zdrowie. Ile ci臋 trzeba ceni膰, ten tylko si臋 dowie, Kto ci臋 straci艂. Dzi艣 pi臋kno艣膰 tw膮 w ca艂ej ozdobie Widz臋 i opisuj臋, bo t臋skni臋 po tobie. Panno 艢wi臋ta, co jasnej bronisz Cz臋stochowy I w Ostrej 艣wiecisz Bramie! Ty, co gr贸d zamkowy Nowogr贸dzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powr贸ci艂a艣 cudem (Gdy od p艂acz膮cej matki pod Twoj膮 opiek臋 Ofiarowany, martw膮 podnios艂em powiek臋 I zaraz mog艂em pieszo do Twych 艣wi膮ty艅 progu I艣膰 za wr贸cone 偶ycie podzi臋kowa膰 Bogu), Tak nas powr贸cisz cudem na Ojczyzny 艂ono. Tymczasem przeno艣 moj臋 dusz臋 ut臋sknion膮 Do tych pag贸rk贸w le艣nych, do tych 艂膮k zielonych, Szeroko nad b艂臋kitnym Niemnem rozci膮gnionych; Do tych p贸l malowanych zbo偶em rozmaitem, Wyz艂acanych pszenic膮, posrebrzanych 偶ytem; Gdzie bursztynowy 艣wierzop, gryka jak 艣nieg bia艂a, Gdzie panie艅skim rumie艅cem dzi臋cielina pa艂a, A wszystko przepasane, jakby wst臋g膮, miedz膮 Zielon膮, na niej z rzadka ciche grusze siedz膮. 艢r贸d takich p贸l przed laty, nad brzegiem ruczaju, Na pag贸rku niewielkim, we brzozowym gaju, Sta艂 dw贸r szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany; 艢wieci艂y si臋 z daleka pobielane 艣ciany, Tym bielsze, 偶e odbite od ciemnej zieleni Topoli, co go broni膮 od wiatr贸w jesieni. D贸m mieszkalny niewielki, lecz zewsz膮d ch臋dogi, I stodo艂臋 mia艂 wielk膮, i przy niej trzy stogi U偶膮tku, co pod strzech膮 zmie艣ci膰 si臋 nie mo偶e; Wida膰, 偶e okolica obfita we zbo偶e, I wida膰 z liczby kopic, co wzd艂u偶 i wszerz smug贸w 艢wiec膮 g臋sto jak gwiazdy, wida膰 z liczby p艂ug贸w Orz膮cych wcze艣nie 艂any ogromne ugoru, Czarnoziemne, zapewne nale偶ne do dworu, Uprawne dobrze na kszta艂t ogrodowych grz膮dek: 呕e w tym domu dostatek mieszka i porz膮dek. Brama na wci膮偶 otwarta przechodniom og艂asza, 呕e go艣cinna i wszystkich w go艣cin臋 zaprasza. W艂a艣nie dw贸konn膮 bryk膮 wjecha艂 m艂ody panek I obieg艂szy dziedziniec zawr贸ci艂 przed ganek, Wysiad艂 z powozu; konie porzucone same, Szczypi膮c traw臋 ci膮gn臋艂y powoli pod bram臋. We dworze pusto, bo drzwi od ganku zamkni臋to Zaszczepkami i ko艂kiem zaszczepki przetkni臋to. Podr贸偶ny do folwarku nie bieg艂 s艂ug zapyta膰; Odemkn膮艂, wbieg艂 do domu, pragn膮艂 go powita膰. Dawno domu nie widzia艂, bo w dalekim mie艣cie Ko艅czy艂 nauki, ko艅ca doczeka艂 nareszcie. Wbiega i okiem chciwie 艣ciany starodawne Ogl膮da czule, jako swe znajome dawne. Te偶 same widzi sprz臋ty, te偶 same obicia, Z kt贸remi si臋 zabawia膰 lubi艂 od powicia; Lecz mniej wielkie, mniej pi臋kne, ni偶 si臋 dawniej zda艂y. I te偶 same portrety na 艣cianach wisia艂y. Tu Ko艣ciuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma Podniesionymi w niebo, miecz obur膮cz trzyma; Takim by艂, gdy przysi臋ga艂 na stopniach o艂tarz贸w, 呕e tym mieczem wyp臋dzi z Polski trzech mocarz贸w Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie Siedzi Rejtan 偶a艂o艣ny po wolno艣ci stracie, W r臋ku trzymna n贸偶, ostrzem zwr贸cony do 艂ona, A przed nim le偶y Fedon i 偶ywot Katona. Dalej Jasi艅ski, m艂odzian pi臋kny i pos臋pny, Obok Korsak, towarzysz jego nieodst臋pny, Stoj膮 na sza艅cach Pragi, na stosach Moskali, Siek膮c wrog贸w, a Praga ju偶 si臋 wko艂o pali. Nawet stary stoj膮cy zegar kurantowy W drewnianej szafie pozna艂 u wni艣cia alkowy I z dziecinn膮 rado艣ci膮 poci膮gn膮艂 za sznurek, By stary D膮browskiego us艂ysze膰 mazurek. Biega艂 po ca艂ym domu i szuka艂 komnaty, Gdzie mieszka艂, dzieckiem b臋d膮c, przed dziesi臋ciu laty. Wchodzi, cofn膮艂 si臋, toczy艂 zdumione 藕renice Po 艣cianach: w tej komnacie mieszkanie kobice? Kt贸偶 by tu mieszka艂? Stary stryj nie by艂 偶onaty, A ciotka w Petersburgu mieszka艂a przed laty. To nie by艂 ochmistrzyni pok贸j! Fortepiano? Na niem noty i ksi膮偶ki; wszystko porzucano Niedbale i bez艂adnie; nieporz膮dek mi艂y! Niestare by艂y r膮czki, co je tak rzuci艂y. Tu偶 i sukienka bia艂a, 艣wie偶o z ko艂ka zdj臋ta Do ubrania, na krzes艂a por臋czu rozpi臋ta. A na oknach donice z pachn膮cymi zio艂ki, Geranium, lewkonija, astry i fijo艂ki. Podr贸偶ny stan膮艂 w jednym z okien - nowe dziwo: W sadzie, na brzegu niegdy艣 zaros艂ym pokrzyw膮, By艂 male艅ki ogr贸dek, 艣cie偶kami porzni臋ty, Pe艂en bukiet贸w trawy angielskiej i mi臋ty. Drewniany, drobny, w cyfr臋 powi膮zany p艂otek Po艂yska艂 si臋 wst膮偶kami jaskrawych stokrotek. Grz膮dki wida膰, 偶e by艂y 艣wie偶o polewane; Tu偶 sta艂o wody pe艂ne naczynie blaszane, Ale nigdzie nie wida膰 by艂o ogrodniczki; Tylko co wysz艂a; jeszcze ko艂ysz膮 si臋 drzwiczki 艢wie偶o tr膮cone; blisko drzwi 艣lad wida膰 n贸偶ki Na piasku, bez trzewika by艂a i po艅czoszki; Na piasku drobnym, suchym, bia艂ym na kszta艂t 艣niegu, 艢lad wyra藕ny, lecz lekki; odgadniesz, 偶e w biegu Chybkim by艂 zostawiony n贸偶kami drobnemi Od kogo艣, co zaledwie dotyka艂 si臋 ziemi. Podr贸偶ny d艂ugo w oknie sta艂 patrz膮c, dumaj膮c, Wonnymi powiewami kwiat贸w oddychaj膮c, Oblicze a偶 na krzaki fijo艂kowe sk艂oni艂, Oczyma ciekawymi po dro偶ynach goni艂 I znowu je na drobnych 艣ladach zatrzymywa艂, My艣la艂 o nich i, czyje by艂y, odgadywa艂. Przypadkiem oczy podni贸s艂, i tu偶 na parkanie Sta艂a m艂oda dziewczyna. - Bia艂e jej ubranie Wysmuk艂膮 posta膰 tylko a偶 do piersi kryje, Ods艂aniaj膮c ramiona i 艂ab臋dzi膮 szyj臋. W takim Litwinka tylko chodzi膰 zwyk艂a z rana, W takim nigdy nie bywa od m臋偶czyzn widziana: Wi臋c cho膰 艣wiadka nie mia艂a, za艂o偶y艂a r臋ce Na piersiach, przydawaj膮c zas艂ony sukience. W艂os w pukle nie rozwity, lecz w w臋ze艂ki ma艂e Pokr臋cony, schowany w drobne str膮czki bia艂e, Dziwnie ozdabia艂 g艂ow臋, bo od s艂o艅ca blasku 艢wieci艂 si臋, jak korona na 艣wi臋tych obrazku. Twarzy nie by艂o wida膰. Zwr贸cona na pole Szuka艂a kogo艣 okiem, daleko, na dole; Ujrza艂a, za艣mia艂a si臋 i klasn臋艂a w d艂onie, Jak bia艂y ptak zlecia艂a z parkanu na b艂onie I wion臋艂a ogrodem przez p艂otki, przez kwiaty, I po desce opartej o 艣cian臋 komnaty, Nim spostrzeg艂 si臋, wlecia艂a przez okno, 艣wiec膮ca, Nag艂a, cicha i lekka jak 艣wiat艂o艣膰 miesi膮ca. N贸c膮c chwyci艂a suknie, bieg艂a do zwierciad艂a; Wtem ujrza艂a m艂odzie艅ca i z r膮k jej wypad艂a Suknia, a twarz od strachu i dziwu poblad艂a. Twarz podr贸偶nego barw膮 sp艂on臋艂a rumian膮 Jak ob艂ok, gdy z jutrzenk膮 napotka si臋 rann膮; Skromny m艂odzieniec oczy zmru偶y艂 i przys艂oni艂, Chcia艂 co艣 m贸wi膰, przeprasza膰, tylko si臋 uk艂oni艂 I cofn膮艂 si臋; dziewica krzykn臋艂a bole艣nie, Niewyra藕nie, jak dziecko przestraszone we 艣nie; Podr贸偶ny zl膮k艂 si臋, sp贸jrza艂, lecz ju偶 jej nie by艂o. Wyszed艂 zmieszany i czu艂, 偶e serce mu bi艂o G艂o艣no, i sam nie wiedzia艂, czy go mia艂o 艣mieszy膰 To dziwaczne spotkanie, czy wstydzi膰, czy cieszy膰. Tymczasem na folwarku nie usz艂o baczno艣ci, 呕e przed ganek zajecha艂 kt贸ry艣 z nowych go艣ci. Ju偶 konie w stajni臋 wzi臋to, ju偶 im hojnie dano, Jako w porz膮dnym domu, i obrok, i siano; Bo S臋dzia nigdy nie chcia艂, wed艂ug nowej mody, Odsy艂a膰 konie go艣ci 呕ydom do gospody. S艂udzy nie wyszli wita膰, ale nie my艣l wcale, Aby w domu S臋dziego s艂u偶ono niedbale; S艂udzy czekaj膮, nim si臋 pan Wojski ubierze, Kt贸ry teraz za domem urz膮dza艂 wieczerz臋. On Pana zast臋puje i on w niebytno艣ci Pana zwyk艂 sam przyjmowa膰 i zabawia膰 go艣ci (Daleki krewny pa艅ski i przyjaciel domu). Widz膮c go艣cia, na folwark d膮偶y艂 po kryjomu (Bo nie m贸g艂 wyj艣膰 spotyka膰 w tkackim pudermanie); Wdzia艂 wi臋c, jak m贸g艂 najpr臋dzej, niedzielne ubranie Nagotowane z rana, bo od rana wiedzia艂, 呕e u wieczerzy b臋dzie z mn贸stwem go艣ci siedzia艂. Pan Wojski pozna艂 z dala, r臋ce rozkrzy偶owa艂 I z krzykiem podr贸偶nego 艣ciska艂 i ca艂owa艂; Zacz臋艂a si臋 ta pr臋dka, zmieszana rozmowa, W kt贸rej lat kilku dzieje chciano zamkn膮膰 w s艂owa Kr贸tkie i popl膮tane, w ci膮g powie艣ci, pyta艅, Wykrzyknik贸w i westchnie艅, i nowych powita艅. Gdy si臋 pan Wojski dosy膰 napyta艂, nabada艂, Na samym ko艅cu dzieje tego dnia powiada艂. "Dobrze, m贸j Tadeuszu (bo tak nazywano M艂odzie艅ca, kt贸ry nosi艂 Ko艣ciuszkowskie miano Na pami膮tk臋, 偶e w czasie wojny si臋 urodzi艂), Dobrze, m贸j Tadeuszu, 偶e艣 si臋 dzi艣 nagodzi艂 Do domu, w艂a艣nie kiedy mamy panien wiele. Stryjaszek my艣li wkr贸tce sprawi膰 ci wesele; Jest z czego wybra膰; u nas towarzystwo liczne Od kilku dni zbiera si臋 na s膮dy graniczne Dla sko艅czenia dawnego z panem Hrabi膮 sporu; I pan Hrabia ma jutro sam zjecha膰 do dworu; Podkomorzy ju偶 zjecha艂 z 偶on膮 i z c贸rkami. M艂odzie偶 posz艂a do lasu bawi膰 si臋 strzelbami, A starzy i kobiety 偶niwo ogl膮daj膮 Pod lasem, i tam pewnie na m艂odzie偶 czekaj膮. P贸jdziemy, je艣li zechcesz, i wkr贸tce spotkamy Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy". Pan Wojski z Tadeuszem id膮 pod las drog膮 I jeszcze si臋 do woli nagada膰 nie mog膮. S艂o艅ce ostatnich kres贸w nieba dochodzi艂o, Mniej silnie, ale szerzej ni偶 we dnie 艣wieci艂o, Ca艂e zaczerwienione, jak zdrowe oblicze Gospodarza, gdy prace sko艅czywszy rolnicze, Na spoczynek powraca. Ju偶 kr膮g promienisty Spuszcza si臋 na wierzch boru i ju偶 pomrok mglisty, Nape艂niaj膮c wierzcho艂ki i ga艂臋zie drzewa, Ca艂y las wi膮偶e w jedno i jakoby zlewa; I b贸r czerni艂 si臋 na kszta艂t ogromnego gmachu, S艂o艅ce nad nim czerwone jak po偶ar na dachu; Wtem zapad艂o do g艂臋bi; jeszcze przez konary B艂ysn臋艂o jako 艣wieca przez okienic szpary I zgas艂o. I wnet sierpy gromadnie dzwoni膮ce We zbo偶ach i grabliska suwane po 艂膮ce Ucich艂y i stan臋艂y: tak pan S臋dzia ka偶e, U niego ze dniem ko艅cz膮 prac臋 gospodarze. "Pan 艣wiata wie, jak d艂ugo pracowa膰 potrzeba; S艂o艅ce, Jego robotnik, kiedy znidzie z nieba, Czas i ziemianinowi ust臋powa膰 z pola". Tak zwyk艂 mawia膰 pan S臋dzia, a S臋dziego wola By艂a ekonomowi poczciwemu 艣wi臋t膮; Bo nawet wozy, w kt贸re ju偶 sk艂ada膰 zacz臋to Kop臋 偶yta, niepe艂ne jad膮 do stodo艂y; Ciesz膮 si臋 z nadzwyczajnej ich lekko艣ci wo艂y. W艂a艣nie z lasu wraca艂o towarzystwo ca艂e, Weso艂o, lecz w porz膮dku; naprz贸d dzieci ma艂e Z dozorc膮, potem S臋dzia szed艂 z Podkomorzyn膮, Obok pan Podkomorzy otoczon rodzin膮; Panny tu偶 za starszemi, a m艂odzie偶 na boku; Panny sz艂y przed m艂odzie偶膮 o jakie p贸艂 kroku (Tak ka偶e przyzwoito艣膰); nikt tam nie rozprawia艂 O porz膮dku, nikt m臋偶czyzn i dam nie ustawia艂, A ka偶dy mimowolnie porz膮dku pilnowa艂. Bo S臋dzia w domu dawne obyczaje chowa艂 I nigdy nie dozwala艂, by chybiano wzgl臋du Dla wieku, urodzenia, rozumu, urz臋du. "Tym 艂adem - mawia艂 - domy i narody s艂yn膮, Z jego upadkiem domy i narody gin膮". Wi臋c do porz膮dku wykli domowi i s艂udzy; I przyjezdny go艣膰, krewny albo cz艂owiek cudzy, Gdy S臋dziego nawiedzi艂, skoro poby艂 ma艂o, Przejmowa艂 zwyczaj, kt贸rym wszystko oddycha艂o. Kr贸tkie by艂y S臋dziego z synowcem witania: Da艂 mu powa偶nie r臋k臋 do poca艂owania I w skro艅 uca艂owawszy, uprzejmie pozdrowi艂; A cho膰 przez wzgl膮d na go艣ci niewiele z nim m贸wi艂, Wida膰 by艂o z 艂ez, kt贸re wylotem kontusza Otar艂 pr臋dko, jak kocha艂 pana Tadeusza. W 艣lad gospodarza wszystko ze 偶niwa i z boru, I z 艂膮k, i z pastwisk razem wraca艂o do dworu. Tu owiec trzoda becz膮c w ulic臋 si臋 t艂oczy I wznosi chmur臋 py艂u; dalej z wolna kroczy Stado cielic tyrolskich z mosi臋偶nymi dzwonki; Tam konie r偶膮ce lec膮 ze skoszonej 艂膮ki; Wszystko bie偶y ku studni, kt贸rej rami臋 z drzewa Raz wraz skrzypi i nap贸j w koryta rozlewa. S臋dzia, cho膰 utrudzony, chocia偶 w gronie go艣ci, Nie uchybi艂 gospodarskiej, wa偶nej powinno艣ci: Uda艂 si臋 sam ku studni; najlepiej z wieczora Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora; Dozoru tego nigdy s艂ugom nie poruczy, Bo S臋dzia wie, 偶e oko pa艅skie konia tuczy. Wojski z wo藕nym Protazym ze 艣wiecami w sieni Stali i rozprawiali, nieco por贸偶nieni, Bo w niebytno艣膰 Wojskiego Wo藕ny po kryjomu Kaza艂 sto艂y z wieczerz膮 powynosi膰 z domu I ustawi膰 co pr臋dzej w po艣rodku zamczyska, Kt贸rego widne by艂y pod lasem zwaliska. Po c贸偶 te przenosiny? Pan Wojski si臋 krzywi艂 I przeprasza艂 S臋dziego; S臋dzia si臋 zadziwi艂, Lecz sta艂o si臋; ju偶 p贸藕no i trudno zaradzi膰, Wola艂 go艣ci przeprosi膰 i w pustki prowadzi膰. Po drodze Wo藕ny ci膮gle S臋dziemu t艂umaczy艂, Dlaczego urz膮dzenie pa艅skie przeinaczy艂: We dworze 偶adna izba nie ma obszerno艣ci Dostatecznej dla tylu, tak szanownych go艣ci; W zamku sie艅 wielka, jeszcze dobrze zachowana, Sklepienie ca艂e - wprawdzie p臋k艂a jedna 艣ciana, Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi; Blisko艣膰 piwnic wygodna s艂u偶膮cej czeladzi. Tak m贸wi膮c, na S臋dziego mruga艂; wida膰 z miny, 呕e mia艂 i tai艂 inne, wa偶niejsze przyczyny. O dwa tysi膮ce krok贸w zamek sta艂 za domem, Okaza艂y budow膮, powa偶ny ogromem, Dziedzictwo staro偶ytnej rodziny Horeszk贸w; Dziedzic zgin膮艂 by艂 w czasie krajowych zamieszk贸w. Dobra, ca艂e zniszczone sekwestrami rz膮du, Bez艂adno艣ci膮 opieki, wyrokami s膮du, W cz膮stce spad艂y dalekim krewnym po k膮dzieli, A reszt臋 rozdzielono mi臋dzy wierzycieli. Zamku 偶aden wzi膮艣膰 nie chcia艂, bo w szlacheckim stanie Trudno by艂o wy艂o偶y膰 koszt na utrzymanie; Lecz Hrabia, s膮siad bliski, gdy wyszed艂 z opieki, Panicz bogaty, krewny Horeszk贸w daleki, Przyjechawszy z woja偶u upodoba艂 mury, T艂umacz膮c, 偶e gotyckiej s膮 architektury; Cho膰 S臋dzia z dokument贸w przekonywa艂 o tem, 呕e architekt by艂 majstrem z Wilna, nie za艣 Gotem. Do艣膰, 偶e Hrabia chcia艂 zamku, w艂a艣nie i S臋dziemu Przysz艂a nagle ta偶 ch臋tka, nie wiadomo czemu. Zacz臋li proces w ziemstwie, potem w g艂贸wnym s膮dzie, W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rz膮dzie; Wreszcie po wielu kosztach i ukazach licznych Sprawa wr贸ci艂a znowu do s膮d贸w granicznych. S艂usznie Wo藕ny powiada艂, 偶e w zamkowej sieni Zmie艣ci si臋 i palestra, i go艣cie proszeni. Sie艅 wielka jak refektarz, z wypuk艂ym sklepieniem Na filarach, pod艂oga wys艂ana kamieniem, 艢ciany bez 偶adnych ozd贸b, ale mur ch臋dogi; Stercza艂y wko艂o sarnie i jelenie rogi Z napisami: gdzie, kiedy te 艂upy zdobyte; Tu偶 my艣liwc贸w herbowne klejnoty wyryte I stoi wypisany ka偶dy po imieniu; Herb Horeszk贸w, P贸艂kozic, ja艣nia艂 na sklepieniu. Go艣cie weszli w porz膮dku i stan臋li ko艂em; Podkomorzy najwy偶sze bra艂 miejsce za sto艂em; Z wieku mu i z urz臋du ten zaszczyt nale偶y. Id膮c k艂ania艂 si臋 damom, starcom i m艂odzie偶y. Przy nim sta艂 kwestarz, S臋dzia tu偶 przy Bernardynie, Bernardyn zm贸wi艂 kr贸tki pacierz po 艂acinie. M臋偶czyznom dano w贸dk臋; wtenczas wszyscy siedli I cho艂odziec litewski milcz膮c 偶wawo jedli. Pan Tadeusz, cho膰 m艂odzik, ale prawem go艣cia Wysoko siad艂 przy damach obok Jegomo艣cia; Mi臋dzy nim i stryjaszkiem jedno pozosta艂o Puste miejsce, jak gdyby na kogo艣 czeka艂o. Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi pogl膮da艂, Jakby czyjego艣 przyj艣cia by艂 pewny i 偶膮da艂. I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadza艂, I z nim na miejscu pustym oczy swe osadza艂. Dziwna rzecz! Miejsca wko艂o s膮 siedzeniem dziewic, Na kt贸re m贸g艂by sp贸jrze膰 bez wstydu kr贸lewic, Wszystkie zacnie zrodzone, ka偶da m艂oda, 艂adna; Tadeusz tam pogl膮da, gdzie nie siedzi 偶adna. To miejsce jest zagadk膮, m艂贸d藕 lubi zagadki; Roztargniony, do swojej nadobnej s膮siadki Ledwie s艂贸w kilka wyrzek艂, do Podkomorzanki; Nie zmienia jej talerz贸w, nie nalewa szklanki, I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne, Z kt贸rych by wychowanie poznano sto艂eczne; To jedno puste miejsce n臋ci go i mami... Ju偶 nie puste, bo on je nape艂ni艂 my艣lami. Po tem miejscu biega艂o domys艂贸w tysi膮ce, Jako po deszczu 偶abki po samotnej 艂膮ce; 艢r贸d nich jedna kr贸luje posta膰, jak w pogod臋 Lilia jezi贸r skro艅 bia艂膮 wznosz膮ca nad wod臋. Dano trzeci膮 potraw臋. Wtem pan Podkomorzy, Wlawszy kropelk臋 wina w szklank臋 panny R贸偶y, A m艂odszej przysun膮wszy z talerzem og贸rki, Rzek艂: "Musz臋 ja wam s艂u偶y膰, moje panny c贸rki, Cho膰 stary i niezgrabny". Zatem si臋 rzuci艂o Kilku m艂odych od sto艂u i pannom s艂u偶y艂o. S臋dzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza I poprawiwszy nieco wylot贸w kontusza, Nala艂 w臋grzyna i rzek艂: "Dzi艣, nowym zwyczajem, My na nauk臋 m艂odzie偶 do stolicy dajem I nie przeczym, 偶e nasi synowie i wnuki Maj膮 od starych wi臋cej ksi膮偶kowej nauki; Ale co dzie艅 postrzegam, jak m艂贸d藕 cierpi na tem, 呕e nie ma szk贸艂 ucz膮cych 偶y膰 z lud藕mi i 艣wiatem. Dawniej na dwory pa艅skie jacha艂 szlachcic m艂ody, Ja sam lat dziesi臋膰 by艂em dworskim Wojewody, Ojca Podkomorzego, Mo艣ciwego Pana (M贸wi膮c, Podkomorzemu 艣cisn膮艂 za kolana); On mnie rad膮 do us艂ug publicznych sposobi艂, Z opieki nie wypu艣ci艂, a偶 cz艂owiekiem zrobi艂. W mym domu wiecznie b臋dzie jego pami臋膰 droga, Co dzie艅 za dusz臋 jego prosz臋 Pana Boga. Je艣lim tyle na jego nie korzysta艂 dworze Jak drudzy i wr贸ciwszy w domu ziemi臋 orz臋, Gdy inni, wi臋cej godni Wojewody wzgl臋d贸w, Doszli potem najwy偶szych krajowych urz臋d贸w, Przynajmniej tom skorzysta艂, 偶e mi w moim domu Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybi艂 komu W uczciwo艣ci, w grzeczno艣ci; a ja powiem 艣mia艂o: Grzeczno艣膰 nie jest nauk膮 艂atw膮 ani ma艂膮. Nie艂atw膮, bo nie na tym ko艅czy si臋, jak nog膮 Zr臋cznie wierzgn膮膰, z u艣miechem wita膰 lada kogo; Bo taka grzeczno艣膰 modna zda mi si臋 kupiecka, Ale nie staropolska, ani te偶 szlachecka. Grzeczno艣膰 wszystkim nale偶y, lecz ka偶demu inna; Bo nie jest bez grzeczno艣ci i mi艂o艣膰 dziecinna, I wzgl膮d m臋偶a dla 偶ony przy ludziach, i pana Dla s艂ug swoich, a w ka偶dej jest pewna odmiana. Trzeba si臋 d艂ugo uczy膰, a偶eby nie zb艂膮dzi膰 I ka偶demu powinn膮 uczciwo艣膰 wyrz膮dzi膰. I starzy si臋 uczyli; u pan贸w rozmowa By艂a to historyja 偶yj膮ca krajowa, A mi臋dzy szlacht膮 dzieje domowe powiatu: Dawano przez to pozna膰 szlachcicowi bratu, 呕e wszyscy o nim wiedz膮, lekce go nie wa偶膮; Wi臋c szlachcic obyczaje swe trzyma艂 pod stra偶膮. Dzi艣 cz艂owieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi? Z kim on 偶y艂, co porabia艂? Ka偶dy, gdzie chce, wchodzi, Byle nie szpieg rz膮dowy i byle nie w n臋dzy. Jak 贸w Wespazyjanus nie w膮cha艂 pieni臋dzy I nie chcia艂 wiedzie膰, sk膮d s膮, z jakich r膮k i kraj贸w, Tak nie chc膮 zna膰 cz艂owieka rodu, obyczaj贸w! Do艣膰, 偶e wa偶ny i 偶e si臋 stempel na nim widzi, Wi臋c szanuj膮 przyjaci贸艂 jak pieni膮dze 呕ydzi". To m贸wi膮c S臋dzia go艣ci obejrza艂 porz膮dkiem; Bo cho膰 zawsze i p艂ynnie m贸wi艂, i z rozs膮dkiem, Wiedzia艂, 偶e niecierpliwa m艂odzie偶 tera藕niejsza, 呕e j膮 nudzi rzecz d艂uga, cho膰 najwymowniejsza. Ale wszyscy s艂uchali w milczeniu g艂臋bokiem; S臋dzia Podkomorzego zda艂 si臋 radzi膰 okiem, Podkomorzy pochwa艂膮 rzeczy nie przerywa艂, Ale cz臋stym skinieniem g艂owy potakiwa艂. S臋dzia milcza艂, on jeszcze skinieniem przyzwala艂; Wi臋c S臋dzia jego puchar i sw贸j kielich nala艂 I dalej m贸wi艂: "Grzeczno艣膰 nie jest rzecz膮 ma艂膮: Kiedy si臋 cz艂owiek uczy wa偶y膰, jak przysta艂o, Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje, Wtenczas i swoj膮 wa偶no艣膰 zarazem poznaje; Jak na szalach 偶eby艣my nasz ci臋偶ar poznali, Musim kogo艣 posadzi膰 na przeciwnej szali. Za艣 godna jest Waszmo艣ci贸w uwagi osobnej Grzeczno艣膰, kt贸r膮 powinna m艂od藕 dla p艂ci nadobnej; Zw艂aszcza gdy zacno艣膰 domu, fortuny szczodroty Obja艣niaj膮 wrodzone wdzi臋ki i przymioty. St膮d droga do afekt贸w i st膮d si臋 kojarzy Wspania艂y dom贸w sojusz - tak my艣lili starzy. A zatem..." Tu pan S臋dzia nag艂ym zwrotem g艂owy Skin膮艂 na Tadeusza, rzuci艂 wzrok surowy, Zna膰 by艂o, 偶e przychodzi艂 ju偶 do wniosk贸w mowy. Wtem brz膮kn膮艂 w tabakierk臋 z艂ot膮 Podkomorzy I rzek艂: "M贸j S臋dzio, dawniej by艂o jeszcze gorzej! Teraz nie wiem, czy moda i nas starych zmienia, Czy m艂odzie偶 lepsza, ale widz臋 mniej zgorszenia. Ach, ja pami臋tam czasy, kiedy do Ojczyzny Pierwszy raz zawita艂a moda francuszczyzny! Gdy raptem paniczyki m艂ode z cudzych kraj贸w Wtargn臋li do nas hord膮 gorsz膮 od Nogaj贸w! Prze艣laduj膮c w Ojczy藕nie Boga, przodk贸w wiar臋, Prawa i obyczaje, nawet suknie stare. 呕a艂o艣nie by艂o widzie膰 wy偶贸艂k艂ych m艂okos贸w, Gadaj膮cych przez nosy, a cz臋sto bez nos贸w, Opatrzonych w broszurki i w r贸偶ne gazety, G艂osz膮cych nowe wiary, prawa, toalety. Mia艂a nad umys艂ami wielk膮 moc ta t艂uszcza; Bo Pan B贸g, kiedy kar臋 na nar贸d przepuszcza, Odbiera naprz贸d rozum od obywateli. I tak m臋drsi fircykom oprze膰 si臋 nie 艣mieli; I zl膮k艂 ich si臋 jak d偶umy jakiej ca艂y nar贸d, Bo ju偶 sam wewn膮trz siebie czu艂 choroby zar贸d. Krzyczano na modnisi贸w, a brano z nich wzory: Zmieniano wiar臋, mow臋, prawa i ubiory. By艂a to maszkarada, zapustna swawola, Po kt贸rej mia艂 przyj艣膰 wkr贸tce wielki post - niewola! "Pami臋tam, chocia偶 by艂em wtenczas ma艂e dzieci臋, Kiedy do ojca mego w oszmia艅skim powiecie Przyjecha艂 pan Podczaszyc na francuskim w贸zku, Pierwszy cz艂owiek, co w Litwie chodzi艂 po francusku. Biegali wszyscy za nim jakby za rarogiem, Zazdroszczono domowi, przed kt贸rego progiem Stan臋艂a Podczaszyca dw贸kolna dryndulka, Kt贸ra si臋 po francusku zwa艂a karyjulka. Zamiast lokaj贸w w kielni siedzia艂y dwa pieski, A na koz艂ach niemczysko chude na kszta艂t deski; Nogi mia艂 d艂ugie, cienkie, jak od chmielu tyki, W po艅czochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki, Peruka z harbajtelem zawi膮zanym w miechu. Starzy na on ekwipa偶 parskali ze 艣miechu, A ch艂opi 偶egnali si臋, mowi膮c, 偶e po 艣wiecie Je藕dzi wenecki diabe艂 w niemieckiej karecie. Sam Podczaszyc jaki by艂, opisywa膰 d艂ugo; Dosy膰, 偶e nam si臋 zdawa艂 ma艂p膮 lub papug膮, W wielkiej peruce, kt贸r膮 do z艂otego runa On lubi艂 por贸wnywa膰, a my do ko艂tuna. Je艣li kto i czu艂 wtenczas, 偶e polskie ubranie Pi臋kniejsze jest ni偶 obcej mody ma艂powanie, Milcza艂; boby krzycza艂a m艂odzie偶, 偶e przeszkadza Kulturze, 偶e tamuje progresy, 偶e zdradza! Taka by艂a przes膮d贸w owoczesnych w艂adza! Podczaszyc zapowiedzia艂, 偶e nas reformowa膰, Cywilizowa膰 b臋dzie i konstytuowa膰; Og艂osi艂 nam, 偶e jacy艣 Francuzi wymowni Zrobili wynalazek: i偶 ludzie s膮 rowni. Cho膰 o tem dawno w Pa艅skim pisano zakonie I ka偶dy ksi膮dz to偶 samo gada na ambonie. Nauka dawn膮 by艂a, sz艂o o jej pe艂nienie! Lecz wtenczas panowa艂o takie o艣lepienie, 呕e nie wierzono rzeczom najdawniejszym w 艣wiecie, Je艣li ich nie czytano w francuskiej gazecie. Podczaszyc, mimo r贸wno艣膰, wzi膮艂 tytu艂 marki偶a; Wiadomo, 偶e tytu艂y przychodz膮 z Pary偶a, A natenczas tam w modzie by艂 tytu艂 marki偶a. Jako偶, kiedy si臋 moda odmieni艂a z laty, Ten偶e sam marki偶 przybra艂 tytu艂 demokraty; Wreszcie z odmienn膮 mod膮, pod Napoleonem, Demokrata przyjecha艂 z Pary偶a baronem; Gdyby 偶y艂 d艂u偶ej, mo偶e now膮 alternat膮 Z barona przechrzci艂by si臋 kiedy艣 demokrat膮. Bo Pary偶 cz臋st膮 mody odmian膮 si臋 chlubi, A co Francuz wymy艣li, to Polak polubi. "Chwa艂a Bogu, 偶e teraz je艣li nasza m艂odzie偶 Wyje偶d偶a za granic臋, to ju偶 nie po odzie偶, Nie szuka膰 prawodawstwa w drukarskich kramarniach Lub wymowy uczy膰 si臋 w paryskich kawiarniach. Bo teraz Napoleon, cz艂ek m膮dry a pr臋dki, Nie daje czasu szuka膰 mody i gaw臋dki. Teraz grzmi or臋偶, a nam starym serca rosn膮, 呕e znowu o Polakach tak na 艣wiecie g艂o艣no; Jest s艂awa, a wi臋c b臋dzie i Rzeczpospolita! Zaw偶dy z wawrzyn贸w drzewo wolno艣ci wykwita. Tylko smutno, 偶e nam, ach! tak si臋 lata wlek膮 W nieczynno艣ci! a oni tak zawsze daleko! Tak d艂ugo czeka膰! Nawet tak rzadka nowina! Ojcze Robaku (ciszej rzek艂 do Bernardyna), S艂ysza艂em, 偶e艣 zza Niemna odebra艂 wiadomo艣膰; Mo偶e te偶 co o naszym wojsku wie Jegomo艣膰?" "Nic a nic - odpowiedzia艂 Robak oboj臋tnie (Wida膰 by艂o, 偶e s艂ucha艂 rozmowy niech臋tnie) - Mnie polityka nudzi; je偶eli z Warszawy Mam list, to rzecz zakonna, to s膮 nasze sprawy Bernardy艅skie; c贸偶 o tem gada膰 u wieczerzy? S膮 tu 艣wieccy, do kt贸rych nic to nie nale偶y". Tak mowi膮c spojrza艂 zyzem, gdzie 艣r贸d biesiadnik贸w Siedzia艂 go艣膰 Moskal; by艂 to pan kapitan Ryk贸w; Stary 偶o艂nierz, sta艂 w bliskiej wiosce na kwaterze, Pan S臋dzia go przez grzeczno艣膰 prosi艂 na wieczerz臋. Rykow jad艂 smaczno, ma艂o wdawa艂 si臋 w rozmow臋, Lecz na wzmiank臋 Warszawy rzek艂, podnios艂szy g艂ow臋: "Pan Podkomorzy! Oj, Wy! Pan zawsze ciekawy O Bonaparta, zawsze Wam tam do Warszawy! He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem - Ojczyzna! Ja to czuj臋 wszystko, ja rozumiem! Wy Polaki, ja Ruski, teraz si臋 nie bijem, Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem. Cz臋sto na awanpostach nasz z Francuzem gada, Pije w贸dk臋; jak krzykn膮: ura! - kanonada. Ruskie przys艂owie: z kim si臋 bij臋, tego lubi臋; G艂ad藕 dru偶k臋 jak po duszy, a bij jak po szubie. Ja m贸wi臋, b臋dzie wojna u nas. Do majora P艂uta adiutant sztabu przyjecha艂 zawczora: Gotowa膰 si臋 do marszu! P贸jdziem, czy pod Turka, Czy na Francuza; oj, ten Bonapart figurka! Bez Suworowa to on mo偶e nas wytuza. U nas w pu艂ku gadano, jak szli na Francuza, 呕e Bonapart czarowa艂, no, tak i Suwar贸w Czarowa艂; tak i by艂y czary przeciw czar贸w. Raz w bitwie, gdzie podzia艂 si臋? szuka膰 Bonaparta - A on zmieni艂 si臋 w lisa, tak Suwar贸w w charta; Tak Bonaparte znowu w kota si臋 przerzuca, Dalej drze膰 pazurami, a Suwar贸w w kuca. Obaczcie偶, co si臋 sta艂o w ko艅cu z Bonapart膮..." Tu Ryk贸w przerwa艂 i jad艂; wtem z potraw膮 czwart膮 Wszed艂 s艂u偶膮cy, i raptem boczne drzwi otwarto. Wesz艂a nowa osoba, przystojna i m艂oda; Jej zjawienie si臋 nag艂e, jej wzrost i uroda, Jej ubi贸r zwr贸ci艂 oczy; wszyscy j膮 witali; Pr贸cz Tadeusza, wida膰, 偶e j膮 wszyscy znali. Kibi膰 mia艂a wysmuk艂膮, kszta艂tn膮, pier艣 powabn膮, Sukni臋 materyjaln膮, r贸偶ow膮, jedwabn膮, Gors wyci臋ty, ko艂nierzyk z kor贸nek, r臋kawki Kr贸tkie, w r臋ku kr臋ci艂a wachlarz dla zabawki (Bo nie by艂o gor膮ca); wachlarz poz艂ocisty Powiewaj膮c rozlewa艂 deszcz iskier rz臋sisty. G艂owa do w艂os贸w, w艂osy pozwijane w kr臋gi, W pukle, i przeplatane r贸偶owymi wst臋gi, Po艣r贸d nich brylant, niby zakryty od oczu, 艢wieci艂 si臋 jako gwiazda w komety warkoczu - S艂owem, ubi贸r galowy; szeptali niejedni, 呕e zbyt wykwintny na wie艣 i na dzie艅 powszedni. N贸偶ek, cho膰 suknia kr贸tka, oko nie zobaczy, Bo bieg艂a bardzo szybko, suwa艂a si臋 raczj, Jako os贸bki, kt贸re na trzykr贸lskie 艣wi臋ta Przesuwaj膮 w jase艂kach ukryte ch艂opi臋ta. Bieg艂a i wszystkich lekkim witaj膮c uk艂onem, Chcia艂a usie艣膰 na miejscu sobie zostawionem. Trudno by艂o; bo krzese艂 dla go艣ci nie sta艂o: Na czterech 艂awach cztery ich rz臋dy siedzia艂o, Trzeba by艂o rz臋d ruszy膰 lub 艂aw臋 przeskoczy膰; Zr臋cznie mi臋dzy dwie 艂awy umia艂a si臋 wt艂oczy膰, A potem mi臋dzy rz臋dem siedz膮cych i sto艂em Jak bilardowa kula toczy艂a si臋 ko艂em. W biegu dotkn臋艂a blisko naszego m艂odziana; Uczepiwszy falban膮 o czyje艣 kolana, Po艣lizn臋艂a si臋 nieco i w tem roztargnieniu Na pana Tadeusza wspar艂a si臋 ramieniu. Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swem siad艂a Pomi臋dzy nim i stryjem, ale nic nie jad艂a, Tylko si臋 wachlowa艂a, to wachlarza trzonek Kr臋ci艂a, to ko艂nierzyk z brabanckich koronek Poprawia艂a, to lekkim dotknieniem si臋 r臋ki Muska艂a w艂os贸w pukle i wst膮g jasnych p臋ki. Ta przerwa rozm贸w trwa艂a ju偶 minut ze cztery. Tymczasem w ko艅cu sto艂a naprz贸d ciche szmery, A potem si臋 zacz臋艂y wp贸艂g艂o艣ne rozmowy; M臋偶czy藕ni rozs膮dzali swe dzisiejsze 艂owy. Asesora z Rejentem wzmog艂a si臋 uparta, Coraz g艂o艣niejsza k艂贸tnia o kusego charta, Kt贸rego posiadaniem pan Rejent si臋 szczyci艂 I utrzymywa艂, 偶e on zaj膮ca pochwyci艂; Asesor za艣 dowodzi艂 na z艂o艣膰 Rejentowi, 呕e ta chwa艂a nale偶y chartu Soko艂owi. Pytano zdania innych; wi臋c wszyscy doko艂a Brali stron臋 Kusego, albo te偶 Soko艂a, Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne 艣wiadki. S臋dzia na drugim ko艅cu do nowej s膮siadki Rzek艂 p贸艂g艂osem: "Przepraszam, musieli艣my siada膰, Niepodobna wieczerzy na p贸藕niej odk艂ada膰: Go艣cie g艂odni, chodzili daleko na pole; My艣li艂em, 偶e dzi艣 z nami nie b臋dziesz przy stole". To rzek艂szy, z Podkomorzym przy pe艂nym kielichu O politycznych sprawach rozmawia艂 po cichu. Gdy tak by艂y zaj臋te sto艂u strony obie, Tadeusz przygl膮da艂 si臋 nieznanej osobie: Przypomnia艂, 偶e za pierwszym na miejsce wejrzeniem Odgadn膮艂 zaraz, czyim mia艂o by膰 siedzeniem. Rumieni艂 si臋, serce mu bi艂o nadzwyczajnie; Wi臋c rozwi膮zane widzia艂 swych domys艂贸w tajnie! Wi臋c by艂o przeznaczono, by przy jego boku Usiad艂a owa pi臋kno艣膰 widziana w pomroku. Wprawdzie zda艂a si臋 teraz wzrostem dorodniejsza, Bo ubrana, a ubi贸r powi臋ksza i zmniejsza. I w艂os u tamtej widzia艂 kr贸tki, jasnoz艂oty, A u tej krucze, d艂ugie zwija艂y si臋 sploty. Kolor musia艂 pochodzi膰 od s艂o艅ca promieni, Kt贸remi przy zachodzie wszystko si臋 czerwieni. Twarzy w贸wczas nie dostrzeg艂, nazbyt rych艂o znik艂a, Ale my艣l twarz nadobn膮 odgadywa膰 zwyk艂a; My艣li艂, 偶e pewnie mia艂a czarniutkie ocz臋ta, Bia艂膮 twarz, usta kra艣ne jak wi艣nie bli藕ni臋ta; U tej znalaz艂 podobne oczy, usta, lica; W wieku mo偶e by by艂a najwi臋ksza r贸偶nica: Ogrodniczka dziewczynk膮 zdawa艂a si臋 ma艂膮, A pani ta niewiast膮 ju偶 w latach dojrza艂膮; Lecz m艂odzie偶 o pi臋kno艣ci metryk臋 nie pyta, Bo m艂odzie艅cowi m艂od膮 jest ka偶da kobita, Ch艂opcowi ka偶da pi臋kno艣膰 zda si臋 r贸wiennic膮, A niewinnemu ka偶da kochanka dziewic膮. Tadeusz, chocia偶 liczy艂 lat blisko dwadzie艣cie I od dzieci艅stwa mieszka艂 w Wilnie, wielkim mie艣cie, Mia艂 za dozorc臋 ksi臋dza, kt贸ry go pilnowa艂 I w dawnej surowo艣ci prawid艂ach wychowa艂. Tadeusz zatem przywioz艂 w strony swe rodzinne Dusz臋 czyst膮, my艣l 偶yw膮 i serce niewinne, Ale razem niema艂膮 ch臋tk臋 do swywoli. Z g贸ry ju偶 robi艂 projekt, 偶e sobie pozwoli U偶ywa膰 na wsi d艂ugo wzbronionej swobody; Wiedzia艂, 偶e by艂 przystojny, czu艂 si臋 rze艣ki, m艂ody, A w spadku po rodzicach wzi膮艂 czerstwo艣膰 i zdrowie. Nazywa艂 si臋 Soplica; wszyscy Soplicowie S膮, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni, Do 偶o艂nierki jedyni, w naukach mniej pilni. Tadeusz si臋 od przodk贸w swoich nie odrodzi艂: Dobrze na koniu je藕dzi艂, pieszo dzielnie chodzi艂, T臋py nie by艂, lecz ma艂o w naukach post膮pi艂, Cho膰 stryj na wychowanie niczego nie sk膮pi艂. On wola艂 z flinty strzela膰 albo szabl膮 robi膰; Wiedzia艂, 偶e go my艣lano do wojska sposobi膰, 呕e ojciec w testamencie wyrzek艂 tak膮 wol臋; Ustawicznie do b臋bna t臋skni艂, siedz膮c w szkole. Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmieni艂, Kaza艂, aby przyjecha艂 i aby si臋 偶eni艂, I obj膮艂 gospodarstwo; przyrzek艂 na pocz膮tek Da膰 ma艂膮 wie艣, a potem ca艂y sw贸j maj膮tek. Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety 艢ci膮gn臋艂y wzrok s膮siadki, uwa偶nej kobiety. Zmierzy艂a jego posta膰 kszta艂tn膮 i wysok膮, Jego ramiona silne, jego pier艣 szerok膮 I w twarz sp贸jrza艂a, z kt贸rej wytryska艂 rumieniec, Ilekro膰 z jej oczyma spotka艂 si臋 m艂odzieniec: Bo z pierwszej l臋kliwo艣ci ca艂kiem ju偶 och艂on膮艂 I patrzy艂 wzrokiem 艣mia艂ym, w kt贸rym ogie艅 p艂on膮艂. R贸wnie偶 patrzy艂a ona, i cztery 藕renice Gorza艂y przeciw sobie jak roratne 艣wice. Pierwsza z nim po francusku zacz臋艂a rozmow臋; Wraca艂 z miasta, ze szko艂y: wi臋c o ksi膮偶ki nowe, O autor贸w pyta艂a Tadeusza zdania I ze zda艅 wyci膮ga艂a na nowo pytania; C贸偶 gdy potem zacz臋艂a m贸wi膰 o malarstwie, O muzyce, o ta艅cach, nawet o rze藕biarstwie! Dowiod艂a, 偶e zna r贸wnie p臋dzel, noty, druki; A偶 os艂upia艂 Tadeusz na tyle nauki, L臋ka艂 si臋, by nie zosta艂 po艣miewiska celem, I j膮ka艂 si臋 jak 偶aczek przed nauczycielem. Szcz臋艣ciem, 偶e nauczyciel 艂adny i niesrogi; Odgadn臋艂a s膮siadka pow贸d jego trwogi, Wszcz臋艂a rzecz o mniej trudnych i m膮drych przedmiotach: O wiejskiego po偶ycia nudach i k艂opotach, I jak bawi膰 si臋 trzeba, i jak czas podzieli膰, By 偶ycie uprzyjemni膰 i wie艣 rozweseli膰. Tadeusz odpowiada艂 艣mielej, sz艂a rzecz dalj, W p贸艂 godziny ju偶 byli z sob膮 poufali; Zacz臋li nawet ma艂e 偶arciki i sprzeczki. W ko艅cu, stawi艂a przed nim trzy z chleba ga艂eczki: Trzy osoby na wybor; wzi膮艂 najbli偶sz膮 sobie; Podkomorzanki na to zmarszczy艂y si臋 obie, S膮siadka za艣mia艂a si臋, lecz nie powiedzia艂a, Kogo owa szcz臋艣liwa ga艂ka oznacza艂a. Inaczej bawiono si臋 w drugim ko艅cu sto艂a, Bo tam, wzm贸g艂szy si臋 nagle, stronnicy Soko艂a Na partyj臋 Kusego bez lito艣ci wsiedli: Sp贸r by艂 wielki, ju偶 potraw ostatnich nie jedli. Stoj膮c i pij膮c obie k艂贸ci艂y si臋 strony, A najstraszniej pan Rejent by艂 zacietrzewiony: Jak raz zacz膮艂, bez przerwy rzecz swoj臋 tokowa艂 I gestami j膮 bardzo dobitnie malowa艂. (By艂 dawniej adwokatem pan rejent Bolesta, Zwano go kaznodziej膮, 偶e zbyt lubi艂 gesta). Teraz r臋ce przy boku mia艂, w ty艂 wygi膮艂 艂okcie, Spod ramion wytkn膮艂 palce i d艂ugie paznokcie, Przedstawiaj膮c dwa smycze chart贸w tym obrazem. W艂a艣nie rzecz ko艅czy艂: "Wyczha! pu艣cili艣my razem Ja i Asesor, razem, jakoby dwa k贸rki Jednym palcem spuszczone u jednej dw贸r贸rki; Wyczha! poszli, a zaj膮c jak struna - smyk w pole, Psy tu偶 (to m贸wi膮c, r臋ce ci膮gn膮艂 wzd艂u偶 po stole I palcami ruch chart贸w przedziwnie udawa艂), Psy tu偶, i hec! od lasu odsadzili kawa艂; Soko艂 smyk naprz贸d, r膮czy pies, lecz zagorzalec, Wysadzi艂 si臋 przed Kusym o tyle, o palec; Wiedzia艂em, 偶e spud艂uje; szarak, gracz nie lada, Czcha艂 niby prosto w pole, za nim ps贸w gromada; Gracz szarak! skoro poczu艂 wszystkie charty w kupie, Pstr臋k na prawo, kozio艂ka, z nim w prawo psy g艂upie, A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy, Psy za nim fajt na lewo, on w las, a m贸j Kusy Cap !!" - tak krzycz膮c pan Rejent, na st贸艂 pochylony, Z palcami swemi zabieg艂 a偶 do drugiej strony I "cap!" - Tadeuszowi wrzasn膮艂 tu偶 nad uchem. Tadeusz i s膮siadka, tym g艂osu wybuchem Znienacka przestraszeni w艂a艣nie w p贸艂 rozmowy, Odstrychn臋li od siebie mimowolnie g艂owy, Jako wierzcho艂ki drzewa powi膮zane spo艂em, Gdy je wicher rozerwie; i r臋ce pod sto艂em Blisko siebie le偶膮ce wstecz nagle uciek艂y, I dwie twarze w jeden si臋 rumieniec oblek艂y. Tadeusz, by nie zdradzi膰 swego roztargnienia: "Prawda - rzek艂 - m贸j Rejencie, prawda, bez w膮tpienia, Kusy pi臋kny chart z kszta艂tu, je艣li r贸wnie chwytny..." "Chwytny? - krzykn膮艂 pan Rejent. - M贸j pies faworytny 呕eby nie mia艂 by膰 chwytny?" Wi臋c Tadeusz znowu Cieszy艂 si臋, 偶e tak pi臋kny pies nie ma narowu, 呕a艂owa艂, 偶e go tylko widzia艂 id膮c z lasu I 偶e przymiot贸w jego pozna膰 nie mia艂 czasu. Na to zadr偶a艂 Asesor, pu艣ci艂 z r膮k kieliszek, Utopi艂 w Tadeusza wzrok jak bazyliszek. Asesor mniej krzykliwy i mniej by艂 ruchawy Od Rejenta, szczuplejszy i ma艂y z postawy, Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku, Bo powiadano o nim: ma 偶膮d艂o w j臋zyku. Tak dowcipne 偶arciki umia艂 komponowa膰, I偶by je w kalendarzu mo偶na wydrukowa膰: Wszystkie z艂o艣liwe, ostre. Dawniej cz艂ek dostatni, Sched臋 ojca swojego i maj膮tek bratni, Wszystko strwoni艂, na wielkim figuruj膮c 艣wiecie; Teraz wszed艂 w s艂u偶b臋 rz膮du, by znaczy膰 w powiecie. Lubi艂 bardzo my艣listwo, ju偶 to dla zabawy, Ju偶 to 偶e odg艂os tr膮bki i widok ob艂awy Przypomina艂 mu jego lata m艂odociane, Kiedy mia艂 strzelc贸w licznych i psy zawo艂ane; Teraz mu z ca艂ej psiarni dwa charty zosta艂y, I jeszcze z tych jednemu chciano przeczy膰 chwa艂y. Wi臋c zbli偶y艂 si臋 i, z wolna g艂adz膮c faworyty, Rzek艂 z u艣miechem, a by艂 to u艣miech jadowity: "Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urz臋du... Ogon te偶 znacznie chartom pomaga do p臋du, A Pan kuso艣膰 uwa偶asz za dow贸d dobroci? Zreszt膮 zda膰 si臋 mo偶emy na s膮d Pa艅skiej cioci. Cho膰 pani Telimena mieszka艂a w stolicy I bawi si臋 niedawno w naszej okolicy, Lepiej zna si臋 na 艂owach ni偶 my艣liwi m艂odzi: Tak to nauka sama z latami przychodzi". Tadeusz, na kt贸rego niespodzianie spada艂 Grom taki, wsta艂 zmieszany, chwil臋 nic nie gada艂, Lecz patrzy艂 na rywala coraz straszniej, sro偶j... Wtem, wielkim szcz臋艣ciem, dwakro膰 kichn膮艂 Podkomorzy. "Wiwat!" - krzykn臋li wszyscy; on si臋 wszystkim sk艂oni艂 I z wolna w tabakier臋 palcami zadzwoni艂: Tabakiera ze z艂ota, z brylant贸w oprawa, A w 艣rodku jej by艂 portret kr贸la Stanis艂awa. Ojcu Podkomorzego sam kr贸l j膮 darowa艂, Po ojcu Podkomorzy godnie j膮 piastowa艂; Gdy w ni臋 dzwoni艂, znak dawa艂, 偶e mia艂 g艂os zabiera膰; Umilkli wszyscy i ust nie 艣mieli otwiera膰. On rzek艂: "Wielmo偶ni Szlachta, Bracia Dobrodzieje! Forum my艣liwskiem tylko s膮 艂膮ki i knieje, Wi臋c ja w domu podobnych spraw nie decyduj臋 I posiedzenie nasze na jutro solwuj臋, I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwol臋. Wo藕ny! odwo艂aj spraw臋 na jutro na pole. Jutro i Hrabia z ca艂ym my艣listwem tu zjedzie, I Wasze膰 z nami ruszysz, S臋dzio, m贸j s膮siedzie, I pani Telimena, i panny, i panie, S艂owem, zrobim na urz膮d wielkie polowanie; I Wojski towarzystwa nam te偶 nie odm贸wi". To m贸wi膮c tabakier臋 podawa艂 starcowi. Wojski na ostrym ko艅cu 艣r贸d my艣liwych siedzia艂, S艂ucha艂 zmru偶ywszy oczy, s艂owa nie powiedzia艂, Cho膰 m艂odzie偶 nieraz jego zasi臋ga艂a zdania, Bo nikt lepiej nad niego nie zna艂 polowania. On milcza艂, szczypt臋 wzi臋t膮 z tabakiery wa偶y艂 W palcach i d艂ugo duma艂, nim j膮 w ko艅cu za偶y艂; Kichn膮艂, a偶 ca艂a izba rozleg艂a si臋 echem, I potrz膮saj膮c g艂ow膮 rzek艂 z gorzkim u艣miechem: "O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi! C贸偶 by to o tym starzy m贸wili my艣liwi, Widz膮c, 偶e w tylu szlachty, w tylu pan贸w gronie Maj膮 s膮dzi膰 si臋 spory o charcim ogonie; C贸偶 by rzek艂 na to stary Rejtan, gdyby o偶y艂? Wr贸ci艂by do Lachowicz i w gr贸b si臋 po艂o偶y艂! Co by rzek艂 wojewoda Niesio艂owski stary, Kt贸ry ma dot膮d pierwsze na 艣wiecie ogary I dwiestu strzelc贸w trzyma obyczajem pa艅skim, I ma sto woz贸w sieci w zamku woro艅cza艅skim, A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze. Nikt go na polowanie uprosi膰 nie mo偶e, Bia艂opiotrowiczowi samemu odm贸wi艂! Bo c贸偶 by on na waszych polowaniach 艂owi艂? Pi臋kna by艂aby s艂awa, a偶eby pan taki Wedle dzisiejszej mody je藕dzi艂 na szaraki! Za moich, panie, czas贸w w j臋zyku strzeleckim Dzik, nied藕wied藕, 艂o艣, wilk zwany by艂 zwierzem szlacheckim, A zwierz臋 nie maj膮ce k艂贸w, rog贸w, pazur贸w Zostawiano dla p艂atnych s艂ug i dworskich ciur贸w; 呕aden pan nigdy przyj膮膰 nie chcia艂by do r臋ki Strzelby, kt贸r膮 zha艅biono, sypi膮c w ni膮 艣rut cienki! Trzymano wprawdzie chart贸w, bo z 艂ow贸w wracaj膮c, Trafia si臋, 偶e spod konia mknie si臋 biedak zaj膮c; Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze I na konikach ma艂e goni艂y panicze Przed oczami rodzic贸w, kt贸rzy te pogonie Ledwie raczyli widzie膰, c贸偶 k艂贸ci膰 si臋 o nie! Wi臋c niech Ja艣nie Wielmo偶ny Podkomorzy raczy Odwo艂a膰 swe rozkazy i niech mi wybaczy, 呕e nie mog臋 na takie jecha膰 polowanie I nigdy na niem noga moja nie postanie! Nazywam si臋 Hreczecha, a od kr贸la Lecha 呕aden za zaj膮cami nie je藕dzi艂 Hreczecha". Tu 艣miech m艂odzie偶y mow臋 Wojskiego zag艂uszy艂. Wstano od sto艂u; pierwszy Podkomorzy ruszy艂; Z wieku mu i z urz臋du ten zaszczyt nale偶y; Id膮c k艂ania艂 si臋 damom, starcom i m艂odzie偶y; Za nim szed艂 kwestarz, S臋dzia tu偶 przy Bernardynie, S臋dzia u progu r臋k臋 da艂 Podkomorzynie, Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance, A pan Rejent na ko艅cu Wojskiej Hreczeszance. Tadeusz z kilku go艣膰mi poszed艂 do stodo艂y, A czu艂 si臋 pomieszany, z艂y i nieweso艂y, Rozbiera艂 my艣l膮 wszystkie dzisiejsze wypadki: Spotkanie si臋, wieczerz臋 przy boku s膮siadki, A szczeg贸lniej mu s艂owo "ciocia" ko艂o ucha Brz臋cza艂o ci膮gle jako naprzykrzona mucha. Pragn膮艂by u Wo藕nego lepiej si臋 wypyta膰 O pani Telimenie, lecz go nie m贸g艂 schwyta膰; Wojskiego te偶 nie widzia艂, bo zaraz z wieczerzy Wszyscy poszli za go艣膰mi, jak s艂ugom nale偶y, Urz膮dzaj膮c we dworze izby do spoczynku. Starsi i damy spa艂y we dworskim budynku, M艂odzie偶 Tadeuszowi prowadzi膰 kazano, W zast臋pstwie gospodarza, w stodo艂臋 na siano. W p贸艂 godziny tak by艂o g艂ucho w ca艂ym dworze Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze; Cisz臋 przerywa艂 tylko g艂os nocnego str贸偶a. Usn臋li wszyscy. S臋dzia sam oczu nie zmru偶a: Jako w贸dz gospodarstwa obmy艣la wypraw臋 W pole i w domu przysz艂膮 urz膮dza zabaw臋. Da艂 rozkaz ekonomom, w贸jtom i gumiennym, Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym, I musia艂 wszystkie dzienne rachunki przeziera膰, Nareszcie rzek艂 Wo藕nemu, 偶e si臋 chce rozbiera膰. Wo藕ny pas mu odwi膮za艂, pas s艂ucki, pas lity, Przy kt贸rym 艣wiec膮 g臋ste kutasy jak kity, Z jednej strony z艂otog艂贸w w purpurowe kwiaty, Na wywr贸t jedwab czarny, posrebrzany w kraty; Pas taki mo偶na r贸wnie k艂a艣膰 na strony obie: Z艂ot膮 na dzie艅 galowy, a czarn膮 w 偶a艂obie. Sam Wo藕ny umia艂 pas ten odwi膮zywa膰, sk艂ada膰; W艂a艣nie tym si臋 zatrudnia艂 i ko艅czy艂 tak gada膰: "C贸偶 z艂ego, 偶e przenios艂em sto艂y do zamczyska? Nikt na tem nic nie straci艂, a Pan mo偶e zyska, Bo przecie偶 o ten zamek dzi艣 toczy si臋 sprawa. My od dzisiaj do zamku nabyli艣my prawa, I mimo ca艂膮 strony przeciwnej zajad艂o艣膰 Dowiod臋, 偶e zamczysko wzi臋li艣my w posiad艂o艣膰. Wszak偶e kto go艣ci prosi w zamek na wieczerz臋, Dowodzi, 偶e posiad艂o艣膰 tam ma albo bierze; Nawet strony przeciwne we藕wiemy na 艣wiadki: Pami臋tam za mych czas贸w podobne wypadki". Ju偶 S臋dzia spa艂. Wi臋c Wo藕ny cicho wszed艂 do sieni, Siad艂 przy 艣wiecy i doby艂 ksi膮偶eczk臋 z kieszeni, Kt贸ra mu jak O艂tarzyk z艂oty zawsze s艂u偶y, Kt贸rej nigdy nie rzuca w domu i w podr贸偶y. By艂a to trybunalska wokanda: tam rz臋dem Sta艂y spisane sprawy, kt贸re przed urz臋dem Wo藕ny sam g艂osem swoim przed laty wywo艂a艂 Albo o kt贸rych p贸藕niej dowiedzie膰 si臋 zdo艂a艂. Prostym ludziom wokanda zda si臋 imion spisem, Wo藕nemu jest obraz贸w wspania艂ych zarysem. Czyta艂 wi臋c i rozmy艣la艂: Ogi艅ski z Wizgirdem, Dominikanie z Rymsz膮, Rymsza z Wysogierdem, Radziwi艂艂 z Wereszczak膮, Giedroj膰 z Rodu艂towskim, Obuchowicz z kaha艂em, Juracha z Piotrowskim, Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia Z Soplic膮: i czytaj膮c, z tych imion wywabia Pami臋膰 spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki, I staj膮 mu przed oczy s膮d, strony i 艣wiadki; I ogl膮da sam siebie, jak w 偶upanie bia艂ym, W granatowym kontuszu sta艂 przed trybuna艂em; Jedna r臋ka na szabli, a drug膮 do sto艂a Przywo艂awszy dwie strony: "Uciszcie si臋!" wo艂a. Marz膮c i ko艅cz膮c pacierz wieczorny, poma艂u Usn膮艂 ostatni w Litwie Wo藕ny trybuna艂u. Takie by艂y zabawy, spory w one lata 艢r贸d cichej wsi litewskiej, kiedy reszta 艣wiata We 艂zach i krwi ton臋艂a, gdy 贸w m膮偶, b贸g wojny, Otoczon chmur膮 pu艂k贸w, tysi膮cem dzia艂 zbrojny, Wprz膮g艂szy w sw贸j rydwan or艂y z艂ote obok srebrnych, Od puszcz libijskich lata艂 do Alp贸w podniebnych, Ciskaj膮c grom po gromie: w Piramidy, w Tabor, W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwyci臋stwo i Zabor Bieg艂y przed nim i za nim. S艂awa czyn贸w tylu, Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu Sz艂a hucz膮c ku p贸艂nocy, a偶 u Niemna brzeg贸w Odbi艂a si臋, jak od ska艂, od Moskwy szereg贸w, Kt贸re broni艂y Litw臋 murami 偶elaza Przed wie艣ci膮 dla Rosyi straszn膮 jak zaraza. Przecie偶 nieraz nowina, niby kamie艅 z nieba, Spada艂a w Litw臋; nieraz dziad 偶ebrz膮cy chleba, Bez r臋ki lub bez nogi, przyj膮wszy ja艂mu偶n臋, Stan膮艂 i oczy wko艂o obraca艂 ostr贸偶ne. Gdy nie widzia艂 we dworze rosyjskich 偶o艂nierzy Ani jarmu艂ek, ani czerwonych ko艂nierzy, Wtenczas, kim by艂, wyznawa艂: by艂 legijonist膮, Przynosi艂 ko艣ci stare na ziemi臋 ojczyst膮, Kt贸rej ju偶 broni膰 nie m贸g艂... Jak go wtenczas ca艂a Rodzina pa艅ska, jak go czeladka 艣ciska艂a, Zanosz膮c si臋 od p艂aczu! On za sto艂em siada艂 I dziwniejsze od ba艣ni historyje gada艂. On opowiada艂, jako jenera艂 D膮browski Z ziemi w艂oskiej stara si臋 przyci膮gn膮膰 do Polski, Jak on rodak贸w zbiera na Lombardzkiem polu; Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu I zwyci臋zca, wydartych potomkom Cezar贸w Rzuci艂 w oczy Francuz贸w sto krwawych sztandar贸w; Jak Jab艂onowski zabieg艂, a偶 k臋dy pieprz ro艣nie, Gdzie si臋 cukier wytapia i gdzie w wiecznej wio艣nie Pachn膮ce kwitn膮 lasy; z legij膮 Dunaju Tam w贸dz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju. Mowy starca kr膮偶y艂y we wsi po kryjomu; Ch艂opiec, co je pos艂ysza艂, znika艂 nagle z domu, Lasami i bagnami skrada艂 si臋 tajemnie, 艢cigany od Moskali, skaka艂 kry膰 si臋 w Niemnie I nurkiem p艂yn膮艂 na brzeg Ksi臋stwa Warszawskiego, Gdzie us艂ysza艂 g艂os mi艂y: "Witaj nam, kolego!" Lecz nim odszed艂, wyskoczy艂 na wzg贸rek z kamienia I Moskalom przez Niemen rzek艂: "Do zobaczenia!" Tak przekrad艂 si臋 Gorecki, Pac i Obuchowicz, Piotrowski, Obolewski, Ro偶ycki, Janowicz, Mirzejewscy, Brochocki i Bernatowicze, Kup艣膰, Gedymin i inni, kt贸rych nie policz臋; Opuszczali rodzic贸w i ziemi臋 kochan膮, I dobra, kt贸re na skarb carski zabierano. Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru Przyszed艂, i kiedy bli偶ej pozna艂 pan贸w dworu, Gazet臋 im pokaza艂 wyprut膮 z szkaplerza; Tam sta艂a wypisana i liczba 偶o艂nierza, I nazwisko ka偶dego wodza legijonu, I ka偶dego z nich opis zwyci臋stwa lub zgonu. Po wielu latach pierwszy raz mia艂a rodzina Wie艣膰 o 偶yciu, o chwale i o 艣mierci syna; Bra艂 dom 偶a艂ob臋, ale powiedzie膰 nie 艣miano, Po kim by艂a 偶a艂oba, tylko zgadywano W okolicy; i tylko cichy smutek pan贸w Lub cicha rado艣膰 by艂a gazet膮 ziemian贸w. Takim kwestarzem tajnym by艂 Robak podobno: Cz臋sto on z panem S臋dzi膮 rozmawia艂 osobno; Po tych rozmowach zawsze jakowa艣 nowina Rozesz艂a si臋 w s膮siedztwie. Posta膰 Bernardyna Wydawa艂a, 偶e mnich ten nie zawsze w kapturze Chodzi艂 i nie w klasztornym zestarza艂 si臋 murze. Mia艂 on nad prawym uchem, nieco wy偶ej skroni, Blizn臋 wyci臋tej sk贸ry na szeroko艣膰 d艂oni I w brodzie 艣lad niedawny lancy lub postrza艂u; Ran tych nie dosta艂 pewnie przy czytaniu msza艂u. Ale nie tylko gro藕ne wejrzenie i blizny, Lecz sam ruch i g艂os jego mia艂 co艣 偶o艂nierszczyzny. Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwraca艂 si臋 r臋kami Od o艂tarza do ludu, by m贸wi膰: "Pan z wami", To nieraz tak si臋 zr臋cznie skr臋ci艂 jednym razem, Jakby "prawo w ty艂" robi艂 za wodza rozkazem, I s艂owa liturgiji takim wyrzek艂 tonem Do ludu, jak oficer stoj膮c przed szwadronem; Postrzegali to ch艂opcy s艂u偶膮cy mu do mszy. Spraw tak偶e politycznych by艂 Robak 艣wiadomszy Ni藕li 偶ywot贸w 艣wi臋tych, a je偶d偶膮c po kwe艣cie, Cz臋sto zastanawia艂 si臋 w powiatowem mie艣cie; Mia艂 pe艂no interes贸w: to listy odbiera艂, Kt贸rych nigdy przy obcych ludziach nie otwiera艂, To wysy艂a艂 pos艂a艅c贸w, ale gdzie i po co, Nie powiada艂; cz臋stokro膰 wymyka艂 si臋 noc膮 Do dwor贸w pa艅skich, z szlacht膮 ustawicznie szepta艂 I okoliczne wioski doko艂a wydepta艂, I w karczmach z wie艣niakami rozprawia艂 niema艂o, A zawsze o tem, co si臋 w cudzych krajach dzia艂o. Teraz S臋dziego, kt贸ry ju偶 spa艂 od godziny, Przychodzi budzi膰; pewnie ma jakie艣 nowiny. PAN TADEUSZ

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 i.t.d. i.t.p.
KSI臉GA PIERWSZA GOSPODARSTWO Tre艣膰: Powr贸t panicza - Spotkanie si臋 najpierwsze w pokoiku, drugie u sto艂u - Wa偶na S臋dziego nauka o grzeczno艣ci - Podkomorzego uwagi polityczne nad modami - Pocz膮tek sporu o Kusego i Soko艂a - 呕ale Wojskiego - Ostatni Wo藕ny Trybuna艂u - Rzut oka na 贸wczesny stan polityczny Litwy i Europy. Litwo! Ojczyzno moja! ty jeste艣 jak zdrowie. Ile ci臋 trzeba ceni膰, ten tylko si臋 dowie, Kto ci臋 straci艂. Dzi艣 pi臋kno艣膰 tw膮 w ca艂ej ozdobie Widz臋 i opisuj臋, bo t臋skni臋 po tobie. Panno 艢wi臋ta, co jasnej bronisz Cz臋stochowy I w Ostrej 艣wiecisz Bramie! Ty, co gr贸d zamkowy Nowogr贸dzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powr贸ci艂a艣 cudem (Gdy od p艂acz膮cej matki pod Twoj膮 opiek臋 Ofiarowany, martw膮 podnios艂em powiek臋 I zaraz mog艂em pieszo do Twych 艣wi膮ty艅 progu I艣膰 za wr贸cone 偶ycie podzi臋kowa膰 Bogu), Tak nas powr贸cisz cudem na Ojczyzny 艂ono. Tymczasem przeno艣 moj臋 dusz臋 ut臋sknion膮 Do tych pag贸rk贸w le艣nych, do tych 艂膮k zielonych, Szeroko nad b艂臋kitnym Niemnem rozci膮gnionych; Do tych p贸l malowanych zbo偶em rozmaitem, Wyz艂acanych pszenic膮, posrebrzanych 偶ytem; Gdzie bursztynowy 艣wierzop, gryka jak 艣nieg bia艂a, Gdzie panie艅skim rumie艅cem dzi臋cielina pa艂a, A wszystko przepasane, jakby wst臋g膮, miedz膮 Zielon膮, na niej z rzadka ciche grusze siedz膮. 艢r贸d takich p贸l przed laty, nad brzegiem ruczaju, Na pag贸rku niewielkim, we brzozowym gaju, Sta艂 dw贸r szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany; 艢wieci艂y si臋 z daleka pobielane 艣ciany, Tym bielsze, 偶e odbite od ciemnej zieleni Topoli, co go broni膮 od wiatr贸w jesieni. D贸m mieszkalny niewielki, lecz zewsz膮d ch臋dogi, I stodo艂臋 mia艂 wielk膮, i przy niej trzy stogi U偶膮tku, co pod strzech膮 zmie艣ci膰 si臋 nie mo偶e; Wida膰, 偶e okolica obfita we zbo偶e, I wida膰 z liczby kopic, co wzd艂u偶 i wszerz smug贸w 艢wiec膮 g臋sto jak gwiazdy, wida膰 z liczby p艂ug贸w Orz膮cych wcze艣nie 艂any ogromne ugoru, Czarnoziemne, zapewne nale偶ne do dworu, Uprawne dobrze na kszta艂t ogrodowych grz膮dek: 呕e w tym domu dostatek mieszka i porz膮dek. Brama na wci膮偶 otwarta przechodniom og艂asza, 呕e go艣cinna i wszystkich w go艣cin臋 zaprasza. W艂a艣nie dw贸konn膮 bryk膮 wjecha艂 m艂ody panek I obieg艂szy dziedziniec zawr贸ci艂 przed ganek, Wysiad艂 z powozu; konie porzucone same, Szczypi膮c traw臋 ci膮gn臋艂y powoli pod bram臋. We dworze pusto, bo drzwi od ganku zamkni臋to Zaszczepkami i ko艂kiem zaszczepki przetkni臋to. Podr贸偶ny do folwarku nie bieg艂 s艂ug zapyta膰; Odemkn膮艂, wbieg艂 do domu, pragn膮艂 go powita膰. Dawno domu nie widzia艂, bo w dalekim mie艣cie Ko艅czy艂 nauki, ko艅ca doczeka艂 nareszcie. Wbiega i okiem chciwie 艣ciany starodawne Ogl膮da czule, jako swe znajome dawne. Te偶 same widzi sprz臋ty, te偶 same obicia, Z kt贸remi si臋 zabawia膰 lubi艂 od powicia; Lecz mniej wielkie, mniej pi臋kne, ni偶 si臋 dawniej zda艂y. I te偶 same portrety na 艣cianach wisia艂y. Tu Ko艣ciuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma Podniesionymi w niebo, miecz obur膮cz trzyma; Takim by艂, gdy przysi臋ga艂 na stopniach o艂tarz贸w, 呕e tym mieczem wyp臋dzi z Polski trzech mocarz贸w Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie Siedzi Rejtan 偶a艂o艣ny po wolno艣ci stracie, W r臋ku trzymna n贸偶, ostrzem zwr贸cony do 艂ona, A przed nim le偶y Fedon i 偶ywot Katona. Dalej Jasi艅ski, m艂odzian pi臋kny i pos臋pny, Obok Korsak, towarzysz jego nieodst臋pny, Stoj膮 na sza艅cach Pragi, na stosach Moskali, Siek膮c wrog贸w, a Praga ju偶 si臋 wko艂o pali. Nawet stary stoj膮cy zegar kurantowy W drewnianej szafie pozna艂 u wni艣cia alkowy I z dziecinn膮 rado艣ci膮 poci膮gn膮艂 za sznurek, By stary D膮browskiego us艂ysze膰 mazurek. Biega艂 po ca艂ym domu i szuka艂 komnaty, Gdzie mieszka艂, dzieckiem b臋d膮c, przed dziesi臋ciu laty. Wchodzi, cofn膮艂 si臋, toczy艂 zdumione 藕renice Po 艣cianach: w tej komnacie mieszkanie kobice? Kt贸偶 by tu mieszka艂? Stary stryj nie by艂 偶onaty, A ciotka w Petersburgu mieszka艂a przed laty. To nie by艂 ochmistrzyni pok贸j! Fortepiano? Na niem noty i ksi膮偶ki; wszystko porzucano Niedbale i bez艂adnie; nieporz膮dek mi艂y! Niestare by艂y r膮czki, co je tak rzuci艂y. Tu偶 i sukienka bia艂a, 艣wie偶o z ko艂ka zdj臋ta Do ubrania, na krzes艂a por臋czu rozpi臋ta. A na oknach donice z pachn膮cymi zio艂ki, Geranium, lewkonija, astry i fijo艂ki. Podr贸偶ny stan膮艂 w jednym z okien - nowe dziwo: W sadzie, na brzegu niegdy艣 zaros艂ym pokrzyw膮, By艂 male艅ki ogr贸dek, 艣cie偶kami porzni臋ty, Pe艂en bukiet贸w trawy angielskiej i mi臋ty. Drewniany, drobny, w cyfr臋 powi膮zany p艂otek Po艂yska艂 si臋 wst膮偶kami jaskrawych stokrotek. Grz膮dki wida膰, 偶e by艂y 艣wie偶o polewane; Tu偶 sta艂o wody pe艂ne naczynie blaszane, Ale nigdzie nie wida膰 by艂o ogrodniczki; Tylko co wysz艂a; jeszcze ko艂ysz膮 si臋 drzwiczki 艢wie偶o tr膮cone; blisko drzwi 艣lad wida膰 n贸偶ki Na piasku, bez trzewika by艂a i po艅czoszki; Na piasku drobnym, suchym, bia艂ym na kszta艂t 艣niegu, 艢lad wyra藕ny, lecz lekki; odgadniesz, 偶e w biegu Chybkim by艂 zostawiony n贸偶kami drobnemi Od kogo艣, co zaledwie dotyka艂 si臋 ziemi. Podr贸偶ny d艂ugo w oknie sta艂 patrz膮c, dumaj膮c, Wonnymi powiewami kwiat贸w oddychaj膮c, Oblicze a偶 na krzaki fijo艂kowe sk艂oni艂, Oczyma ciekawymi po dro偶ynach goni艂 I znowu je na drobnych 艣ladach zatrzymywa艂, My艣la艂 o nich i, czyje by艂y, odgadywa艂. Przypadkiem oczy podni贸s艂, i tu偶 na parkanie Sta艂a m艂oda dziewczyna. - Bia艂e jej ubranie Wysmuk艂膮 posta膰 tylko a偶 do piersi kryje, Ods艂aniaj膮c ramiona i 艂ab臋dzi膮 szyj臋. W takim Litwinka tylko chodzi膰 zwyk艂a z rana, W takim nigdy nie bywa od m臋偶czyzn widziana: Wi臋c cho膰 艣wiadka nie mia艂a, za艂o偶y艂a r臋ce Na piersiach, przydawaj膮c zas艂ony sukience. W艂os w pukle nie rozwity, lecz w w臋ze艂ki ma艂e Pokr臋cony, schowany w drobne str膮czki bia艂e, Dziwnie ozdabia艂 g艂ow臋, bo od s艂o艅ca blasku 艢wieci艂 si臋, jak korona na 艣wi臋tych obrazku. Twarzy nie by艂o wida膰. Zwr贸cona na pole Szuka艂a kogo艣 okiem, daleko, na dole; Ujrza艂a, za艣mia艂a si臋 i klasn臋艂a w d艂onie, Jak bia艂y ptak zlecia艂a z parkanu na b艂onie I wion臋艂a ogrodem przez p艂otki, przez kwiaty, I po desce opartej o 艣cian臋 komnaty, Nim spostrzeg艂 si臋, wlecia艂a przez okno, 艣wiec膮ca, Nag艂a, cicha i lekka jak 艣wiat艂o艣膰 miesi膮ca. N贸c膮c chwyci艂a suknie, bieg艂a do zwierciad艂a; Wtem ujrza艂a m艂odzie艅ca i z r膮k jej wypad艂a Suknia, a twarz od strachu i dziwu poblad艂a. Twarz podr贸偶nego barw膮 sp艂on臋艂a rumian膮 Jak ob艂ok, gdy z jutrzenk膮 napotka si臋 rann膮; Skromny m艂odzieniec oczy zmru偶y艂 i przys艂oni艂, Chcia艂 co艣 m贸wi膰, przeprasza膰, tylko si臋 uk艂oni艂 I cofn膮艂 si臋; dziewica krzykn臋艂a bole艣nie, Niewyra藕nie, jak dziecko przestraszone we 艣nie; Podr贸偶ny zl膮k艂 si臋, sp贸jrza艂, lecz ju偶 jej nie by艂o. Wyszed艂 zmieszany i czu艂, 偶e serce mu bi艂o G艂o艣no, i sam nie wiedzia艂, czy go mia艂o 艣mieszy膰 To dziwaczne spotkanie, czy wstydzi膰, czy cieszy膰. Tymczasem na folwarku nie usz艂o baczno艣ci, 呕e przed ganek zajecha艂 kt贸ry艣 z nowych go艣ci. Ju偶 konie w stajni臋 wzi臋to, ju偶 im hojnie dano, Jako w porz膮dnym domu, i obrok, i siano; Bo S臋dzia nigdy nie chcia艂, wed艂ug nowej mody, Odsy艂a膰 konie go艣ci 呕ydom do gospody. S艂udzy nie wyszli wita膰, ale nie my艣l wcale, Aby w domu S臋dziego s艂u偶ono niedbale; S艂udzy czekaj膮, nim si臋 pan Wojski ubierze, Kt贸ry teraz za domem urz膮dza艂 wieczerz臋. On Pana zast臋puje i on w niebytno艣ci Pana zwyk艂 sam przyjmowa膰 i zabawia膰 go艣ci (Daleki krewny pa艅ski i przyjaciel domu). Widz膮c go艣cia, na folwark d膮偶y艂 po kryjomu (Bo nie m贸g艂 wyj艣膰 spotyka膰 w tkackim pudermanie); Wdzia艂 wi臋c, jak m贸g艂 najpr臋dzej, niedzielne ubranie Nagotowane z rana, bo od rana wiedzia艂, 呕e u wieczerzy b臋dzie z mn贸stwem go艣ci siedzia艂. Pan Wojski pozna艂 z dala, r臋ce rozkrzy偶owa艂 I z krzykiem podr贸偶nego 艣ciska艂 i ca艂owa艂; Zacz臋艂a si臋 ta pr臋dka, zmieszana rozmowa, W kt贸rej lat kilku dzieje chciano zamkn膮膰 w s艂owa Kr贸tkie i popl膮tane, w ci膮g powie艣ci, pyta艅, Wykrzyknik贸w i westchnie艅, i nowych powita艅. Gdy si臋 pan Wojski dosy膰 napyta艂, nabada艂, Na samym ko艅cu dzieje tego dnia powiada艂. "Dobrze, m贸j Tadeuszu (bo tak nazywano M艂odzie艅ca, kt贸ry nosi艂 Ko艣ciuszkowskie miano Na pami膮tk臋, 偶e w czasie wojny si臋 urodzi艂), Dobrze, m贸j Tadeuszu, 偶e艣 si臋 dzi艣 nagodzi艂 Do domu, w艂a艣nie kiedy mamy panien wiele. Stryjaszek my艣li wkr贸tce sprawi膰 ci wesele; Jest z czego wybra膰; u nas towarzystwo liczne Od kilku dni zbiera si臋 na s膮dy graniczne Dla sko艅czenia dawnego z panem Hrabi膮 sporu; I pan Hrabia ma jutro sam zjecha膰 do dworu; Podkomorzy ju偶 zjecha艂 z 偶on膮 i z c贸rkami. M艂odzie偶 posz艂a do lasu bawi膰 si臋 strzelbami, A starzy i kobiety 偶niwo ogl膮daj膮 Pod lasem, i tam pewnie na m艂odzie偶 czekaj膮. P贸jdziemy, je艣li zechcesz, i wkr贸tce spotkamy Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy". Pan Wojski z Tadeuszem id膮 pod las drog膮 I jeszcze si臋 do woli nagada膰 nie mog膮. S艂o艅ce ostatnich kres贸w nieba dochodzi艂o, Mniej silnie, ale szerzej ni偶 we dnie 艣wieci艂o, Ca艂e zaczerwienione, jak zdrowe oblicze Gospodarza, gdy prace sko艅czywszy rolnicze, Na spoczynek powraca. Ju偶 kr膮g promienisty Spuszcza si臋 na wierzch boru i ju偶 pomrok mglisty, Nape艂niaj膮c wierzcho艂ki i ga艂臋zie drzewa, Ca艂y las wi膮偶e w jedno i jakoby zlewa; I b贸r czerni艂 si臋 na kszta艂t ogromnego gmachu, S艂o艅ce nad nim czerwone jak po偶ar na dachu; Wtem zapad艂o do g艂臋bi; jeszcze przez konary B艂ysn臋艂o jako 艣wieca przez okienic szpary I zgas艂o. I wnet sierpy gromadnie dzwoni膮ce We zbo偶ach i grabliska suwane po 艂膮ce Ucich艂y i stan臋艂y: tak pan S臋dzia ka偶e, U niego ze dniem ko艅cz膮 prac臋 gospodarze. "Pan 艣wiata wie, jak d艂ugo pracowa膰 potrzeba; S艂o艅ce, Jego robotnik, kiedy znidzie z nieba, Czas i ziemianinowi ust臋powa膰 z pola". Tak zwyk艂 mawia膰 pan S臋dzia, a S臋dziego wola By艂a ekonomowi poczciwemu 艣wi臋t膮; Bo nawet wozy, w kt贸re ju偶 sk艂ada膰 zacz臋to Kop臋 偶yta, niepe艂ne jad膮 do stodo艂y; Ciesz膮 si臋 z nadzwyczajnej ich lekko艣ci wo艂y. W艂a艣nie z lasu wraca艂o towarzystwo ca艂e, Weso艂o, lecz w porz膮dku; naprz贸d dzieci ma艂e Z dozorc膮, potem S臋dzia szed艂 z Podkomorzyn膮, Obok pan Podkomorzy otoczon rodzin膮; Panny tu偶 za starszemi, a m艂odzie偶 na boku; Panny sz艂y przed m艂odzie偶膮 o jakie p贸艂 kroku (Tak ka偶e przyzwoito艣膰); nikt tam nie rozprawia艂 O porz膮dku, nikt m臋偶czyzn i dam nie ustawia艂, A ka偶dy mimowolnie porz膮dku pilnowa艂. Bo S臋dzia w domu dawne obyczaje chowa艂 I nigdy nie dozwala艂, by chybiano wzgl臋du Dla wieku, urodzenia, rozumu, urz臋du. "Tym 艂adem - mawia艂 - domy i narody s艂yn膮, Z jego upadkiem domy i narody gin膮". Wi臋c do porz膮dku wykli domowi i s艂udzy; I przyjezdny go艣膰, krewny albo cz艂owiek cudzy, Gdy S臋dziego nawiedzi艂, skoro poby艂 ma艂o, Przejmowa艂 zwyczaj, kt贸rym wszystko oddycha艂o. Kr贸tkie by艂y S臋dziego z synowcem witania: Da艂 mu powa偶nie r臋k臋 do poca艂owania I w skro艅 uca艂owawszy, uprzejmie pozdrowi艂; A cho膰 przez wzgl膮d na go艣ci niewiele z nim m贸wi艂, Wida膰 by艂o z 艂ez, kt贸re wylotem kontusza Otar艂 pr臋dko, jak kocha艂 pana Tadeusza. W 艣lad gospodarza wszystko ze 偶niwa i z boru, I z 艂膮k, i z pastwisk razem wraca艂o do dworu. Tu owiec trzoda becz膮c w ulic臋 si臋 t艂oczy I wznosi chmur臋 py艂u; dalej z wolna kroczy Stado cielic tyrolskich z mosi臋偶nymi dzwonki; Tam konie r偶膮ce lec膮 ze skoszonej 艂膮ki; Wszystko bie偶y ku studni, kt贸rej rami臋 z drzewa Raz wraz skrzypi i nap贸j w koryta rozlewa. S臋dzia, cho膰 utrudzony, chocia偶 w gronie go艣ci, Nie uchybi艂 gospodarskiej, wa偶nej powinno艣ci: Uda艂 si臋 sam ku studni; najlepiej z wieczora Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora; Dozoru tego nigdy s艂ugom nie poruczy, Bo S臋dzia wie, 偶e oko pa艅skie konia tuczy. Wojski z wo藕nym Protazym ze 艣wiecami w sieni Stali i rozprawiali, nieco por贸偶nieni, Bo w niebytno艣膰 Wojskiego Wo藕ny po kryjomu Kaza艂 sto艂y z wieczerz膮 powynosi膰 z domu I ustawi膰 co pr臋dzej w po艣rodku zamczyska, Kt贸rego widne by艂y pod lasem zwaliska. Po c贸偶 te przenosiny? Pan Wojski si臋 krzywi艂 I przeprasza艂 S臋dziego; S臋dzia si臋 zadziwi艂, Lecz sta艂o si臋; ju偶 p贸藕no i trudno zaradzi膰, Wola艂 go艣ci przeprosi膰 i w pustki prowadzi膰. Po drodze Wo藕ny ci膮gle S臋dziemu t艂umaczy艂, Dlaczego urz膮dzenie pa艅skie przeinaczy艂: We dworze 偶adna izba nie ma obszerno艣ci Dostatecznej dla tylu, tak szanownych go艣ci; W zamku sie艅 wielka, jeszcze dobrze zachowana, Sklepienie ca艂e - wprawdzie p臋k艂a jedna 艣ciana, Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi; Blisko艣膰 piwnic wygodna s艂u偶膮cej czeladzi. Tak m贸wi膮c, na S臋dziego mruga艂; wida膰 z miny, 呕e mia艂 i tai艂 inne, wa偶niejsze przyczyny. O dwa tysi膮ce krok贸w zamek sta艂 za domem, Okaza艂y budow膮, powa偶ny ogromem, Dziedzictwo staro偶ytnej rodziny Horeszk贸w; Dziedzic zgin膮艂 by艂 w czasie krajowych zamieszk贸w. Dobra, ca艂e zniszczone sekwestrami rz膮du, Bez艂adno艣ci膮 opieki, wyrokami s膮du, W cz膮stce spad艂y dalekim krewnym po k膮dzieli, A reszt臋 rozdzielono mi臋dzy wierzycieli. Zamku 偶aden wzi膮艣膰 nie chcia艂, bo w szlacheckim stanie Trudno by艂o wy艂o偶y膰 koszt na utrzymanie; Lecz Hrabia, s膮siad bliski, gdy wyszed艂 z opieki, Panicz bogaty, krewny Horeszk贸w daleki, Przyjechawszy z woja偶u upodoba艂 mury, T艂umacz膮c, 偶e gotyckiej s膮 architektury; Cho膰 S臋dzia z dokument贸w przekonywa艂 o tem, 呕e architekt by艂 majstrem z Wilna, nie za艣 Gotem. Do艣膰, 偶e Hrabia chcia艂 zamku, w艂a艣nie i S臋dziemu Przysz艂a nagle ta偶 ch臋tka, nie wiadomo czemu. Zacz臋li proces w ziemstwie, potem w g艂贸wnym s膮dzie, W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rz膮dzie; Wreszcie po wielu kosztach i ukazach licznych Sprawa wr贸ci艂a znowu do s膮d贸w granicznych. S艂usznie Wo藕ny powiada艂, 偶e w zamkowej sieni Zmie艣ci si臋 i palestra, i go艣cie proszeni. Sie艅 wielka jak refektarz, z wypuk艂ym sklepieniem Na filarach, pod艂oga wys艂ana kamieniem, 艢ciany bez 偶adnych ozd贸b, ale mur ch臋dogi; Stercza艂y wko艂o sarnie i jelenie rogi Z napisami: gdzie, kiedy te 艂upy zdobyte; Tu偶 my艣liwc贸w herbowne klejnoty wyryte I stoi wypisany ka偶dy po imieniu; Herb Horeszk贸w, P贸艂kozic, ja艣nia艂 na sklepieniu. Go艣cie weszli w porz膮dku i stan臋li ko艂em; Podkomorzy najwy偶sze bra艂 miejsce za sto艂em; Z wieku mu i z urz臋du ten zaszczyt nale偶y. Id膮c k艂ania艂 si臋 damom, starcom i m艂odzie偶y. Przy nim sta艂 kwestarz, S臋dzia tu偶 przy Bernardynie, Bernardyn zm贸wi艂 kr贸tki pacierz po 艂acinie. M臋偶czyznom dano w贸dk臋; wtenczas wszyscy siedli I cho艂odziec litewski milcz膮c 偶wawo jedli. Pan Tadeusz, cho膰 m艂odzik, ale prawem go艣cia Wysoko siad艂 przy damach obok Jegomo艣cia; Mi臋dzy nim i stryjaszkiem jedno pozosta艂o Puste miejsce, jak gdyby na kogo艣 czeka艂o. Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi pogl膮da艂, Jakby czyjego艣 przyj艣cia by艂 pewny i 偶膮da艂. I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadza艂, I z nim na miejscu pustym oczy swe osadza艂. Dziwna rzecz! Miejsca wko艂o s膮 siedzeniem dziewic, Na kt贸re m贸g艂by sp贸jrze膰 bez wstydu kr贸lewic, Wszystkie zacnie zrodzone, ka偶da m艂oda, 艂adna; Tadeusz tam pogl膮da, gdzie nie siedzi 偶adna. To miejsce jest zagadk膮, m艂贸d藕 lubi zagadki; Roztargniony, do swojej nadobnej s膮siadki Ledwie s艂贸w kilka wyrzek艂, do Podkomorzanki; Nie zmienia jej talerz贸w, nie nalewa szklanki, I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne, Z kt贸rych by wychowanie poznano sto艂eczne; To jedno puste miejsce n臋ci go i mami... Ju偶 nie puste, bo on je nape艂ni艂 my艣lami. Po tem miejscu biega艂o domys艂贸w tysi膮ce, Jako po deszczu 偶abki po samotnej 艂膮ce; 艢r贸d nich jedna kr贸luje posta膰, jak w pogod臋 Lilia jezi贸r skro艅 bia艂膮 wznosz膮ca nad wod臋. Dano trzeci膮 potraw臋. Wtem pan Podkomorzy, Wlawszy kropelk臋 wina w szklank臋 panny R贸偶y, A m艂odszej przysun膮wszy z talerzem og贸rki, Rzek艂: "Musz臋 ja wam s艂u偶y膰, moje panny c贸rki, Cho膰 stary i niezgrabny". Zatem si臋 rzuci艂o Kilku m艂odych od sto艂u i pannom s艂u偶y艂o. S臋dzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza I poprawiwszy nieco wylot贸w kontusza, Nala艂 w臋grzyna i rzek艂: "Dzi艣, nowym zwyczajem, My na nauk臋 m艂odzie偶 do stolicy dajem I nie przeczym, 偶e nasi synowie i wnuki Maj膮 od starych wi臋cej ksi膮偶kowej nauki; Ale co dzie艅 postrzegam, jak m艂贸d藕 cierpi na tem, 呕e nie ma szk贸艂 ucz膮cych 偶y膰 z lud藕mi i 艣wiatem. Dawniej na dwory pa艅skie jacha艂 szlachcic m艂ody, Ja sam lat dziesi臋膰 by艂em dworskim Wojewody, Ojca Podkomorzego, Mo艣ciwego Pana (M贸wi膮c, Podkomorzemu 艣cisn膮艂 za kolana); On mnie rad膮 do us艂ug publicznych sposobi艂, Z opieki nie wypu艣ci艂, a偶 cz艂owiekiem zrobi艂. W mym domu wiecznie b臋dzie jego pami臋膰 droga, Co dzie艅 za dusz臋 jego prosz臋 Pana Boga. Je艣lim tyle na jego nie korzysta艂 dworze Jak drudzy i wr贸ciwszy w domu ziemi臋 orz臋, Gdy inni, wi臋cej godni Wojewody wzgl臋d贸w, Doszli potem najwy偶szych krajowych urz臋d贸w, Przynajmniej tom skorzysta艂, 偶e mi w moim domu Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybi艂 komu W uczciwo艣ci, w grzeczno艣ci; a ja powiem 艣mia艂o: Grzeczno艣膰 nie jest nauk膮 艂atw膮 ani ma艂膮. Nie艂atw膮, bo nie na tym ko艅czy si臋, jak nog膮 Zr臋cznie wierzgn膮膰, z u艣miechem wita膰 lada kogo; Bo taka grzeczno艣膰 modna zda mi si臋 kupiecka, Ale nie staropolska, ani te偶 szlachecka. Grzeczno艣膰 wszystkim nale偶y, lecz ka偶demu inna; Bo nie jest bez grzeczno艣ci i mi艂o艣膰 dziecinna, I wzgl膮d m臋偶a dla 偶ony przy ludziach, i pana Dla s艂ug swoich, a w ka偶dej jest pewna odmiana. Trzeba si臋 d艂ugo uczy膰, a偶eby nie zb艂膮dzi膰 I ka偶demu powinn膮 uczciwo艣膰 wyrz膮dzi膰. I starzy si臋 uczyli; u pan贸w rozmowa By艂a to historyja 偶yj膮ca krajowa, A mi臋dzy szlacht膮 dzieje domowe powiatu: Dawano przez to pozna膰 szlachcicowi bratu, 呕e wszyscy o nim wiedz膮, lekce go nie wa偶膮; Wi臋c szlachcic obyczaje swe trzyma艂 pod stra偶膮. Dzi艣 cz艂owieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi? Z kim on 偶y艂, co porabia艂? Ka偶dy, gdzie chce, wchodzi, Byle nie szpieg rz膮dowy i byle nie w n臋dzy. Jak 贸w Wespazyjanus nie w膮cha艂 pieni臋dzy I nie chcia艂 wiedzie膰, sk膮d s膮, z jakich r膮k i kraj贸w, Tak nie chc膮 zna膰 cz艂owieka rodu, obyczaj贸w! Do艣膰, 偶e wa偶ny i 偶e si臋 stempel na nim widzi, Wi臋c szanuj膮 przyjaci贸艂 jak pieni膮dze 呕ydzi". To m贸wi膮c S臋dzia go艣ci obejrza艂 porz膮dkiem; Bo cho膰 zawsze i p艂ynnie m贸wi艂, i z rozs膮dkiem, Wiedzia艂, 偶e niecierpliwa m艂odzie偶 tera藕niejsza, 呕e j膮 nudzi rzecz d艂uga, cho膰 najwymowniejsza. Ale wszyscy s艂uchali w milczeniu g艂臋bokiem; S臋dzia Podkomorzego zda艂 si臋 radzi膰 okiem, Podkomorzy pochwa艂膮 rzeczy nie przerywa艂, Ale cz臋stym skinieniem g艂owy potakiwa艂. S臋dzia milcza艂, on jeszcze skinieniem przyzwala艂; Wi臋c S臋dzia jego puchar i sw贸j kielich nala艂 I dalej m贸wi艂: "Grzeczno艣膰 nie jest rzecz膮 ma艂膮: Kiedy si臋 cz艂owiek uczy wa偶y膰, jak przysta艂o, Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje, Wtenczas i swoj膮 wa偶no艣膰 zarazem poznaje; Jak na szalach 偶eby艣my nasz ci臋偶ar poznali, Musim kogo艣 posadzi膰 na przeciwnej szali. Za艣 godna jest Waszmo艣ci贸w uwagi osobnej Grzeczno艣膰, kt贸r膮 powinna m艂od藕 dla p艂ci nadobnej; Zw艂aszcza gdy zacno艣膰 domu, fortuny szczodroty Obja艣niaj膮 wrodzone wdzi臋ki i przymioty. St膮d droga do afekt贸w i st膮d si臋 kojarzy Wspania艂y dom贸w sojusz - tak my艣lili starzy. A zatem..." Tu pan S臋dzia nag艂ym zwrotem g艂owy Skin膮艂 na Tadeusza, rzuci艂 wzrok surowy, Zna膰 by艂o, 偶e przychodzi艂 ju偶 do wniosk贸w mowy. Wtem brz膮kn膮艂 w tabakierk臋 z艂ot膮 Podkomorzy I rzek艂: "M贸j S臋dzio, dawniej by艂o jeszcze gorzej! Teraz nie wiem, czy moda i nas starych zmienia, Czy m艂odzie偶 lepsza, ale widz臋 mniej zgorszenia. Ach, ja pami臋tam czasy, kiedy do Ojczyzny Pierwszy raz zawita艂a moda francuszczyzny! Gdy raptem paniczyki m艂ode z cudzych kraj贸w Wtargn臋li do nas hord膮 gorsz膮 od Nogaj贸w! Prze艣laduj膮c w Ojczy藕nie Boga, przodk贸w wiar臋, Prawa i obyczaje, nawet suknie stare. 呕a艂o艣nie by艂o widzie膰 wy偶贸艂k艂ych m艂okos贸w, Gadaj膮cych przez nosy, a cz臋sto bez nos贸w, Opatrzonych w broszurki i w r贸偶ne gazety, G艂osz膮cych nowe wiary, prawa, toalety. Mia艂a nad umys艂ami wielk膮 moc ta t艂uszcza; Bo Pan B贸g, kiedy kar臋 na nar贸d przepuszcza, Odbiera naprz贸d rozum od obywateli. I tak m臋drsi fircykom oprze膰 si臋 nie 艣mieli; I zl膮k艂 ich si臋 jak d偶umy jakiej ca艂y nar贸d, Bo ju偶 sam wewn膮trz siebie czu艂 choroby zar贸d. Krzyczano na modnisi贸w, a brano z nich wzory: Zmieniano wiar臋, mow臋, prawa i ubiory. By艂a to maszkarada, zapustna swawola, Po kt贸rej mia艂 przyj艣膰 wkr贸tce wielki post - niewola! "Pami臋tam, chocia偶 by艂em wtenczas ma艂e dzieci臋, Kiedy do ojca mego w oszmia艅skim powiecie Przyjecha艂 pan Podczaszyc na francuskim w贸zku, Pierwszy cz艂owiek, co w Litwie chodzi艂 po francusku. Biegali wszyscy za nim jakby za rarogiem, Zazdroszczono domowi, przed kt贸rego progiem Stan臋艂a Podczaszyca dw贸kolna dryndulka, Kt贸ra si臋 po francusku zwa艂a karyjulka. Zamiast lokaj贸w w kielni siedzia艂y dwa pieski, A na koz艂ach niemczysko chude na kszta艂t deski; Nogi mia艂 d艂ugie, cienkie, jak od chmielu tyki, W po艅czochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki, Peruka z harbajtelem zawi膮zanym w miechu. Starzy na on ekwipa偶 parskali ze 艣miechu, A ch艂opi 偶egnali si臋, mowi膮c, 偶e po 艣wiecie Je藕dzi wenecki diabe艂 w niemieckiej karecie. Sam Podczaszyc jaki by艂, opisywa膰 d艂ugo; Dosy膰, 偶e nam si臋 zdawa艂 ma艂p膮 lub papug膮, W wielkiej peruce, kt贸r膮 do z艂otego runa On lubi艂 por贸wnywa膰, a my do ko艂tuna. Je艣li kto i czu艂 wtenczas, 偶e polskie ubranie Pi臋kniejsze jest ni偶 obcej mody ma艂powanie, Milcza艂; boby krzycza艂a m艂odzie偶, 偶e przeszkadza Kulturze, 偶e tamuje progresy, 偶e zdradza! Taka by艂a przes膮d贸w owoczesnych w艂adza! Podczaszyc zapowiedzia艂, 偶e nas reformowa膰, Cywilizowa膰 b臋dzie i konstytuowa膰; Og艂osi艂 nam, 偶e jacy艣 Francuzi wymowni Zrobili wynalazek: i偶 ludzie s膮 rowni. Cho膰 o tem dawno w Pa艅skim pisano zakonie I ka偶dy ksi膮dz to偶 samo gada na ambonie. Nauka dawn膮 by艂a, sz艂o o jej pe艂nienie! Lecz wtenczas panowa艂o takie o艣lepienie, 呕e nie wierzono rzeczom najdawniejszym w 艣wiecie, Je艣li ich nie czytano w francuskiej gazecie. Podczaszyc, mimo r贸wno艣膰, wzi膮艂 tytu艂 marki偶a; Wiadomo, 偶e tytu艂y przychodz膮 z Pary偶a, A natenczas tam w modzie by艂 tytu艂 marki偶a. Jako偶, kiedy si臋 moda odmieni艂a z laty, Ten偶e sam marki偶 przybra艂 tytu艂 demokraty; Wreszcie z odmienn膮 mod膮, pod Napoleonem, Demokrata przyjecha艂 z Pary偶a baronem; Gdyby 偶y艂 d艂u偶ej, mo偶e now膮 alternat膮 Z barona przechrzci艂by si臋 kiedy艣 demokrat膮. Bo Pary偶 cz臋st膮 mody odmian膮 si臋 chlubi, A co Francuz wymy艣li, to Polak polubi. "Chwa艂a Bogu, 偶e teraz je艣li nasza m艂odzie偶 Wyje偶d偶a za granic臋, to ju偶 nie po odzie偶, Nie szuka膰 prawodawstwa w drukarskich kramarniach Lub wymowy uczy膰 si臋 w paryskich kawiarniach. Bo teraz Napoleon, cz艂ek m膮dry a pr臋dki, Nie daje czasu szuka膰 mody i gaw臋dki. Teraz grzmi or臋偶, a nam starym serca rosn膮, 呕e znowu o Polakach tak na 艣wiecie g艂o艣no; Jest s艂awa, a wi臋c b臋dzie i Rzeczpospolita! Zaw偶dy z wawrzyn贸w drzewo wolno艣ci wykwita. Tylko smutno, 偶e nam, ach! tak si臋 lata wlek膮 W nieczynno艣ci! a oni tak zawsze daleko! Tak d艂ugo czeka膰! Nawet tak rzadka nowina! Ojcze Robaku (ciszej rzek艂 do Bernardyna), S艂ysza艂em, 偶e艣 zza Niemna odebra艂 wiadomo艣膰; Mo偶e te偶 co o naszym wojsku wie Jegomo艣膰?" "Nic a nic - odpowiedzia艂 Robak oboj臋tnie (Wida膰 by艂o, 偶e s艂ucha艂 rozmowy niech臋tnie) - Mnie polityka nudzi; je偶eli z Warszawy Mam list, to rzecz zakonna, to s膮 nasze sprawy Bernardy艅skie; c贸偶 o tem gada膰 u wieczerzy? S膮 tu 艣wieccy, do kt贸rych nic to nie nale偶y". Tak mowi膮c spojrza艂 zyzem, gdzie 艣r贸d biesiadnik贸w Siedzia艂 go艣膰 Moskal; by艂 to pan kapitan Ryk贸w; Stary 偶o艂nierz, sta艂 w bliskiej wiosce na kwaterze, Pan S臋dzia go przez grzeczno艣膰 prosi艂 na wieczerz臋. Rykow jad艂 smaczno, ma艂o wdawa艂 si臋 w rozmow臋, Lecz na wzmiank臋 Warszawy rzek艂, podnios艂szy g艂ow臋: "Pan Podkomorzy! Oj, Wy! Pan zawsze ciekawy O Bonaparta, zawsze Wam tam do Warszawy! He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem - Ojczyzna! Ja to czuj臋 wszystko, ja rozumiem! Wy Polaki, ja Ruski, teraz si臋 nie bijem, Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem. Cz臋sto na awanpostach nasz z Francuzem gada, Pije w贸dk臋; jak krzykn膮: ura! - kanonada. Ruskie przys艂owie: z kim si臋 bij臋, tego lubi臋; G艂ad藕 dru偶k臋 jak po duszy, a bij jak po szubie. Ja m贸wi臋, b臋dzie wojna u nas. Do majora P艂uta adiutant sztabu przyjecha艂 zawczora: Gotowa膰 si臋 do marszu! P贸jdziem, czy pod Turka, Czy na Francuza; oj, ten Bonapart figurka! Bez Suworowa to on mo偶e nas wytuza. U nas w pu艂ku gadano, jak szli na Francuza, 呕e Bonapart czarowa艂, no, tak i Suwar贸w Czarowa艂; tak i by艂y czary przeciw czar贸w. Raz w bitwie, gdzie podzia艂 si臋? szuka膰 Bonaparta - A on zmieni艂 si臋 w lisa, tak Suwar贸w w charta; Tak Bonaparte znowu w kota si臋 przerzuca, Dalej drze膰 pazurami, a Suwar贸w w kuca. Obaczcie偶, co si臋 sta艂o w ko艅cu z Bonapart膮..." Tu Ryk贸w przerwa艂 i jad艂; wtem z potraw膮 czwart膮 Wszed艂 s艂u偶膮cy, i raptem boczne drzwi otwarto. Wesz艂a nowa osoba, przystojna i m艂oda; Jej zjawienie si臋 nag艂e, jej wzrost i uroda, Jej ubi贸r zwr贸ci艂 oczy; wszyscy j膮 witali; Pr贸cz Tadeusza, wida膰, 偶e j膮 wszyscy znali. Kibi膰 mia艂a wysmuk艂膮, kszta艂tn膮, pier艣 powabn膮, Sukni臋 materyjaln膮, r贸偶ow膮, jedwabn膮, Gors wyci臋ty, ko艂nierzyk z kor贸nek, r臋kawki Kr贸tkie, w r臋ku kr臋ci艂a wachlarz dla zabawki (Bo nie by艂o gor膮ca); wachlarz poz艂ocisty Powiewaj膮c rozlewa艂 deszcz iskier rz臋sisty. G艂owa do w艂os贸w, w艂osy pozwijane w kr臋gi, W pukle, i przeplatane r贸偶owymi wst臋gi, Po艣r贸d nich brylant, niby zakryty od oczu, 艢wieci艂 si臋 jako gwiazda w komety warkoczu - S艂owem, ubi贸r galowy; szeptali niejedni, 呕e zbyt wykwintny na wie艣 i na dzie艅 powszedni. N贸偶ek, cho膰 suknia kr贸tka, oko nie zobaczy, Bo bieg艂a bardzo szybko, suwa艂a si臋 raczj, Jako os贸bki, kt贸re na trzykr贸lskie 艣wi臋ta Przesuwaj膮 w jase艂kach ukryte ch艂opi臋ta. Bieg艂a i wszystkich lekkim witaj膮c uk艂onem, Chcia艂a usie艣膰 na miejscu sobie zostawionem. Trudno by艂o; bo krzese艂 dla go艣ci nie sta艂o: Na czterech 艂awach cztery ich rz臋dy siedzia艂o, Trzeba by艂o rz臋d ruszy膰 lub 艂aw臋 przeskoczy膰; Zr臋cznie mi臋dzy dwie 艂awy umia艂a si臋 wt艂oczy膰, A potem mi臋dzy rz臋dem siedz膮cych i sto艂em Jak bilardowa kula toczy艂a si臋 ko艂em. W biegu dotkn臋艂a blisko naszego m艂odziana; Uczepiwszy falban膮 o czyje艣 kolana, Po艣lizn臋艂a si臋 nieco i w tem roztargnieniu Na pana Tadeusza wspar艂a si臋 ramieniu. Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swem siad艂a Pomi臋dzy nim i stryjem, ale nic nie jad艂a, Tylko si臋 wachlowa艂a, to wachlarza trzonek Kr臋ci艂a, to ko艂nierzyk z brabanckich koronek Poprawia艂a, to lekkim dotknieniem si臋 r臋ki Muska艂a w艂os贸w pukle i wst膮g jasnych p臋ki. Ta przerwa rozm贸w trwa艂a ju偶 minut ze cztery. Tymczasem w ko艅cu sto艂a naprz贸d ciche szmery, A potem si臋 zacz臋艂y wp贸艂g艂o艣ne rozmowy; M臋偶czy藕ni rozs膮dzali swe dzisiejsze 艂owy. Asesora z Rejentem wzmog艂a si臋 uparta, Coraz g艂o艣niejsza k艂贸tnia o kusego charta, Kt贸rego posiadaniem pan Rejent si臋 szczyci艂 I utrzymywa艂, 偶e on zaj膮ca pochwyci艂; Asesor za艣 dowodzi艂 na z艂o艣膰 Rejentowi, 呕e ta chwa艂a nale偶y chartu Soko艂owi. Pytano zdania innych; wi臋c wszyscy doko艂a Brali stron臋 Kusego, albo te偶 Soko艂a, Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne 艣wiadki. S臋dzia na drugim ko艅cu do nowej s膮siadki Rzek艂 p贸艂g艂osem: "Przepraszam, musieli艣my siada膰, Niepodobna wieczerzy na p贸藕niej odk艂ada膰: Go艣cie g艂odni, chodzili daleko na pole; My艣li艂em, 偶e dzi艣 z nami nie b臋dziesz przy stole". To rzek艂szy, z Podkomorzym przy pe艂nym kielichu O politycznych sprawach rozmawia艂 po cichu. Gdy tak by艂y zaj臋te sto艂u strony obie, Tadeusz przygl膮da艂 si臋 nieznanej osobie: Przypomnia艂, 偶e za pierwszym na miejsce wejrzeniem Odgadn膮艂 zaraz, czyim mia艂o by膰 siedzeniem. Rumieni艂 si臋, serce mu bi艂o nadzwyczajnie; Wi臋c rozwi膮zane widzia艂 swych domys艂贸w tajnie! Wi臋c by艂o przeznaczono, by przy jego boku Usiad艂a owa pi臋kno艣膰 widziana w pomroku. Wprawdzie zda艂a si臋 teraz wzrostem dorodniejsza, Bo ubrana, a ubi贸r powi臋ksza i zmniejsza. I w艂os u tamtej widzia艂 kr贸tki, jasnoz艂oty, A u tej krucze, d艂ugie zwija艂y si臋 sploty. Kolor musia艂 pochodzi膰 od s艂o艅ca promieni, Kt贸remi przy zachodzie wszystko si臋 czerwieni. Twarzy w贸wczas nie dostrzeg艂, nazbyt rych艂o znik艂a, Ale my艣l twarz nadobn膮 odgadywa膰 zwyk艂a; My艣li艂, 偶e pewnie mia艂a czarniutkie ocz臋ta, Bia艂膮 twarz, usta kra艣ne jak wi艣nie bli藕ni臋ta; U tej znalaz艂 podobne oczy, usta, lica; W wieku mo偶e by by艂a najwi臋ksza r贸偶nica: Ogrodniczka dziewczynk膮 zdawa艂a si臋 ma艂膮, A pani ta niewiast膮 ju偶 w latach dojrza艂膮; Lecz m艂odzie偶 o pi臋kno艣ci metryk臋 nie pyta, Bo m艂odzie艅cowi m艂od膮 jest ka偶da kobita, Ch艂opcowi ka偶da pi臋kno艣膰 zda si臋 r贸wiennic膮, A niewinnemu ka偶da kochanka dziewic膮. Tadeusz, chocia偶 liczy艂 lat blisko dwadzie艣cie I od dzieci艅stwa mieszka艂 w Wilnie, wielkim mie艣cie, Mia艂 za dozorc臋 ksi臋dza, kt贸ry go pilnowa艂 I w dawnej surowo艣ci prawid艂ach wychowa艂. Tadeusz zatem przywioz艂 w strony swe rodzinne Dusz臋 czyst膮, my艣l 偶yw膮 i serce niewinne, Ale razem niema艂膮 ch臋tk臋 do swywoli. Z g贸ry ju偶 robi艂 projekt, 偶e sobie pozwoli U偶ywa膰 na wsi d艂ugo wzbronionej swobody; Wiedzia艂, 偶e by艂 przystojny, czu艂 si臋 rze艣ki, m艂ody, A w spadku po rodzicach wzi膮艂 czerstwo艣膰 i zdrowie. Nazywa艂 si臋 Soplica; wszyscy Soplicowie S膮, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni, Do 偶o艂nierki jedyni, w naukach mniej pilni. Tadeusz si臋 od przodk贸w swoich nie odrodzi艂: Dobrze na koniu je藕dzi艂, pieszo dzielnie chodzi艂, T臋py nie by艂, lecz ma艂o w naukach post膮pi艂, Cho膰 stryj na wychowanie niczego nie sk膮pi艂. On wola艂 z flinty strzela膰 albo szabl膮 robi膰; Wiedzia艂, 偶e go my艣lano do wojska sposobi膰, 呕e ojciec w testamencie wyrzek艂 tak膮 wol臋; Ustawicznie do b臋bna t臋skni艂, siedz膮c w szkole. Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmieni艂, Kaza艂, aby przyjecha艂 i aby si臋 偶eni艂, I obj膮艂 gospodarstwo; przyrzek艂 na pocz膮tek Da膰 ma艂膮 wie艣, a potem ca艂y sw贸j maj膮tek. Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety 艢ci膮gn臋艂y wzrok s膮siadki, uwa偶nej kobiety. Zmierzy艂a jego posta膰 kszta艂tn膮 i wysok膮, Jego ramiona silne, jego pier艣 szerok膮 I w twarz sp贸jrza艂a, z kt贸rej wytryska艂 rumieniec, Ilekro膰 z jej oczyma spotka艂 si臋 m艂odzieniec: Bo z pierwszej l臋kliwo艣ci ca艂kiem ju偶 och艂on膮艂 I patrzy艂 wzrokiem 艣mia艂ym, w kt贸rym ogie艅 p艂on膮艂. R贸wnie偶 patrzy艂a ona, i cztery 藕renice Gorza艂y przeciw sobie jak roratne 艣wice. Pierwsza z nim po francusku zacz臋艂a rozmow臋; Wraca艂 z miasta, ze szko艂y: wi臋c o ksi膮偶ki nowe, O autor贸w pyta艂a Tadeusza zdania I ze zda艅 wyci膮ga艂a na nowo pytania; C贸偶 gdy potem zacz臋艂a m贸wi膰 o malarstwie, O muzyce, o ta艅cach, nawet o rze藕biarstwie! Dowiod艂a, 偶e zna r贸wnie p臋dzel, noty, druki; A偶 os艂upia艂 Tadeusz na tyle nauki, L臋ka艂 si臋, by nie zosta艂 po艣miewiska celem, I j膮ka艂 si臋 jak 偶aczek przed nauczycielem. Szcz臋艣ciem, 偶e nauczyciel 艂adny i niesrogi; Odgadn臋艂a s膮siadka pow贸d jego trwogi, Wszcz臋艂a rzecz o mniej trudnych i m膮drych przedmiotach: O wiejskiego po偶ycia nudach i k艂opotach, I jak bawi膰 si臋 trzeba, i jak czas podzieli膰, By 偶ycie uprzyjemni膰 i wie艣 rozweseli膰. Tadeusz odpowiada艂 艣mielej, sz艂a rzecz dalj, W p贸艂 godziny ju偶 byli z sob膮 poufali; Zacz臋li nawet ma艂e 偶arciki i sprzeczki. W ko艅cu, stawi艂a przed nim trzy z chleba ga艂eczki: Trzy osoby na wybor; wzi膮艂 najbli偶sz膮 sobie; Podkomorzanki na to zmarszczy艂y si臋 obie, S膮siadka za艣mia艂a si臋, lecz nie powiedzia艂a, Kogo owa szcz臋艣liwa ga艂ka oznacza艂a. Inaczej bawiono si臋 w drugim ko艅cu sto艂a, Bo tam, wzm贸g艂szy si臋 nagle, stronnicy Soko艂a Na partyj臋 Kusego bez lito艣ci wsiedli: Sp贸r by艂 wielki, ju偶 potraw ostatnich nie jedli. Stoj膮c i pij膮c obie k艂贸ci艂y si臋 strony, A najstraszniej pan Rejent by艂 zacietrzewiony: Jak raz zacz膮艂, bez przerwy rzecz swoj臋 tokowa艂 I gestami j膮 bardzo dobitnie malowa艂. (By艂 dawniej adwokatem pan rejent Bolesta, Zwano go kaznodziej膮, 偶e zbyt lubi艂 gesta). Teraz r臋ce przy boku mia艂, w ty艂 wygi膮艂 艂okcie, Spod ramion wytkn膮艂 palce i d艂ugie paznokcie, Przedstawiaj膮c dwa smycze chart贸w tym obrazem. W艂a艣nie rzecz ko艅czy艂: "Wyczha! pu艣cili艣my razem Ja i Asesor, razem, jakoby dwa k贸rki Jednym palcem spuszczone u jednej dw贸r贸rki; Wyczha! poszli, a zaj膮c jak struna - smyk w pole, Psy tu偶 (to m贸wi膮c, r臋ce ci膮gn膮艂 wzd艂u偶 po stole I palcami ruch chart贸w przedziwnie udawa艂), Psy tu偶, i hec! od lasu odsadzili kawa艂; Soko艂 smyk naprz贸d, r膮czy pies, lecz zagorzalec, Wysadzi艂 si臋 przed Kusym o tyle, o palec; Wiedzia艂em, 偶e spud艂uje; szarak, gracz nie lada, Czcha艂 niby prosto w pole, za nim ps贸w gromada; Gracz szarak! skoro poczu艂 wszystkie charty w kupie, Pstr臋k na prawo, kozio艂ka, z nim w prawo psy g艂upie, A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy, Psy za nim fajt na lewo, on w las, a m贸j Kusy Cap !!" - tak krzycz膮c pan Rejent, na st贸艂 pochylony, Z palcami swemi zabieg艂 a偶 do drugiej strony I "cap!" - Tadeuszowi wrzasn膮艂 tu偶 nad uchem. Tadeusz i s膮siadka, tym g艂osu wybuchem Znienacka przestraszeni w艂a艣nie w p贸艂 rozmowy, Odstrychn臋li od siebie mimowolnie g艂owy, Jako wierzcho艂ki drzewa powi膮zane spo艂em, Gdy je wicher rozerwie; i r臋ce pod sto艂em Blisko siebie le偶膮ce wstecz nagle uciek艂y, I dwie twarze w jeden si臋 rumieniec oblek艂y. Tadeusz, by nie zdradzi膰 swego roztargnienia: "Prawda - rzek艂 - m贸j Rejencie, prawda, bez w膮tpienia, Kusy pi臋kny chart z kszta艂tu, je艣li r贸wnie chwytny..." "Chwytny? - krzykn膮艂 pan Rejent. - M贸j pies faworytny 呕eby nie mia艂 by膰 chwytny?" Wi臋c Tadeusz znowu Cieszy艂 si臋, 偶e tak pi臋kny pies nie ma narowu, 呕a艂owa艂, 偶e go tylko widzia艂 id膮c z lasu I 偶e przymiot贸w jego pozna膰 nie mia艂 czasu. Na to zadr偶a艂 Asesor, pu艣ci艂 z r膮k kieliszek, Utopi艂 w Tadeusza wzrok jak bazyliszek. Asesor mniej krzykliwy i mniej by艂 ruchawy Od Rejenta, szczuplejszy i ma艂y z postawy, Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku, Bo powiadano o nim: ma 偶膮d艂o w j臋zyku. Tak dowcipne 偶arciki umia艂 komponowa膰, I偶by je w kalendarzu mo偶na wydrukowa膰: Wszystkie z艂o艣liwe, ostre. Dawniej cz艂ek dostatni, Sched臋 ojca swojego i maj膮tek bratni, Wszystko strwoni艂, na wielkim figuruj膮c 艣wiecie; Teraz wszed艂 w s艂u偶b臋 rz膮du, by znaczy膰 w powiecie. Lubi艂 bardzo my艣listwo, ju偶 to dla zabawy, Ju偶 to 偶e odg艂os tr膮bki i widok ob艂awy Przypomina艂 mu jego lata m艂odociane, Kiedy mia艂 strzelc贸w licznych i psy zawo艂ane; Teraz mu z ca艂ej psiarni dwa charty zosta艂y, I jeszcze z tych jednemu chciano przeczy膰 chwa艂y. Wi臋c zbli偶y艂 si臋 i, z wolna g艂adz膮c faworyty, Rzek艂 z u艣miechem, a by艂 to u艣miech jadowity: "Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urz臋du... Ogon te偶 znacznie chartom pomaga do p臋du, A Pan kuso艣膰 uwa偶asz za dow贸d dobroci? Zreszt膮 zda膰 si臋 mo偶emy na s膮d Pa艅skiej cioci. Cho膰 pani Telimena mieszka艂a w stolicy I bawi si臋 niedawno w naszej okolicy, Lepiej zna si臋 na 艂owach ni偶 my艣liwi m艂odzi: Tak to nauka sama z latami przychodzi". Tadeusz, na kt贸rego niespodzianie spada艂 Grom taki, wsta艂 zmieszany, chwil臋 nic nie gada艂, Lecz patrzy艂 na rywala coraz straszniej, sro偶j... Wtem, wielkim szcz臋艣ciem, dwakro膰 kichn膮艂 Podkomorzy. "Wiwat!" - krzykn臋li wszyscy; on si臋 wszystkim sk艂oni艂 I z wolna w tabakier臋 palcami zadzwoni艂: Tabakiera ze z艂ota, z brylant贸w oprawa, A w 艣rodku jej by艂 portret kr贸la Stanis艂awa. Ojcu Podkomorzego sam kr贸l j膮 darowa艂, Po ojcu Podkomorzy godnie j膮 piastowa艂; Gdy w ni臋 dzwoni艂, znak dawa艂, 偶e mia艂 g艂os zabiera膰; Umilkli wszyscy i ust nie 艣mieli otwiera膰. On rzek艂: "Wielmo偶ni Szlachta, Bracia Dobrodzieje! Forum my艣liwskiem tylko s膮 艂膮ki i knieje, Wi臋c ja w domu podobnych spraw nie decyduj臋 I posiedzenie nasze na jutro solwuj臋, I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwol臋. Wo藕ny! odwo艂aj spraw臋 na jutro na pole. Jutro i Hrabia z ca艂ym my艣listwem tu zjedzie, I Wasze膰 z nami ruszysz, S臋dzio, m贸j s膮siedzie, I pani Telimena, i panny, i panie, S艂owem, zrobim na urz膮d wielkie polowanie; I Wojski towarzystwa nam te偶 nie odm贸wi". To m贸wi膮c tabakier臋 podawa艂 starcowi. Wojski na ostrym ko艅cu 艣r贸d my艣liwych siedzia艂, S艂ucha艂 zmru偶ywszy oczy, s艂owa nie powiedzia艂, Cho膰 m艂odzie偶 nieraz jego zasi臋ga艂a zdania, Bo nikt lepiej nad niego nie zna艂 polowania. On milcza艂, szczypt臋 wzi臋t膮 z tabakiery wa偶y艂 W palcach i d艂ugo duma艂, nim j膮 w ko艅cu za偶y艂; Kichn膮艂, a偶 ca艂a izba rozleg艂a si臋 echem, I potrz膮saj膮c g艂ow膮 rzek艂 z gorzkim u艣miechem: "O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi! C贸偶 by to o tym starzy m贸wili my艣liwi, Widz膮c, 偶e w tylu szlachty, w tylu pan贸w gronie Maj膮 s膮dzi膰 si臋 spory o charcim ogonie; C贸偶 by rzek艂 na to stary Rejtan, gdyby o偶y艂? Wr贸ci艂by do Lachowicz i w gr贸b si臋 po艂o偶y艂! Co by rzek艂 wojewoda Niesio艂owski stary, Kt贸ry ma dot膮d pierwsze na 艣wiecie ogary I dwiestu strzelc贸w trzyma obyczajem pa艅skim, I ma sto woz贸w sieci w zamku woro艅cza艅skim, A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze. Nikt go na polowanie uprosi膰 nie mo偶e, Bia艂opiotrowiczowi samemu odm贸wi艂! Bo c贸偶 by on na waszych polowaniach 艂owi艂? Pi臋kna by艂aby s艂awa, a偶eby pan taki Wedle dzisiejszej mody je藕dzi艂 na szaraki! Za moich, panie, czas贸w w j臋zyku strzeleckim Dzik, nied藕wied藕, 艂o艣, wilk zwany by艂 zwierzem szlacheckim, A zwierz臋 nie maj膮ce k艂贸w, rog贸w, pazur贸w Zostawiano dla p艂atnych s艂ug i dworskich ciur贸w; 呕aden pan nigdy przyj膮膰 nie chcia艂by do r臋ki Strzelby, kt贸r膮 zha艅biono, sypi膮c w ni膮 艣rut cienki! Trzymano wprawdzie chart贸w, bo z 艂ow贸w wracaj膮c, Trafia si臋, 偶e spod konia mknie si臋 biedak zaj膮c; Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze I na konikach ma艂e goni艂y panicze Przed oczami rodzic贸w, kt贸rzy te pogonie Ledwie raczyli widzie膰, c贸偶 k艂贸ci膰 si臋 o nie! Wi臋c niech Ja艣nie Wielmo偶ny Podkomorzy raczy Odwo艂a膰 swe rozkazy i niech mi wybaczy, 呕e nie mog臋 na takie jecha膰 polowanie I nigdy na niem noga moja nie postanie! Nazywam si臋 Hreczecha, a od kr贸la Lecha 呕aden za zaj膮cami nie je藕dzi艂 Hreczecha". Tu 艣miech m艂odzie偶y mow臋 Wojskiego zag艂uszy艂. Wstano od sto艂u; pierwszy Podkomorzy ruszy艂; Z wieku mu i z urz臋du ten zaszczyt nale偶y; Id膮c k艂ania艂 si臋 damom, starcom i m艂odzie偶y; Za nim szed艂 kwestarz, S臋dzia tu偶 przy Bernardynie, S臋dzia u progu r臋k臋 da艂 Podkomorzynie, Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance, A pan Rejent na ko艅cu Wojskiej Hreczeszance. Tadeusz z kilku go艣膰mi poszed艂 do stodo艂y, A czu艂 si臋 pomieszany, z艂y i nieweso艂y, Rozbiera艂 my艣l膮 wszystkie dzisiejsze wypadki: Spotkanie si臋, wieczerz臋 przy boku s膮siadki, A szczeg贸lniej mu s艂owo "ciocia" ko艂o ucha Brz臋cza艂o ci膮gle jako naprzykrzona mucha. Pragn膮艂by u Wo藕nego lepiej si臋 wypyta膰 O pani Telimenie, lecz go nie m贸g艂 schwyta膰; Wojskiego te偶 nie widzia艂, bo zaraz z wieczerzy Wszyscy poszli za go艣膰mi, jak s艂ugom nale偶y, Urz膮dzaj膮c we dworze izby do spoczynku. Starsi i damy spa艂y we dworskim budynku, M艂odzie偶 Tadeuszowi prowadzi膰 kazano, W zast臋pstwie gospodarza, w stodo艂臋 na siano. W p贸艂 godziny tak by艂o g艂ucho w ca艂ym dworze Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze; Cisz臋 przerywa艂 tylko g艂os nocnego str贸偶a. Usn臋li wszyscy. S臋dzia sam oczu nie zmru偶a: Jako w贸dz gospodarstwa obmy艣la wypraw臋 W pole i w domu przysz艂膮 urz膮dza zabaw臋. Da艂 rozkaz ekonomom, w贸jtom i gumiennym, Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym, I musia艂 wszystkie dzienne rachunki przeziera膰, Nareszcie rzek艂 Wo藕nemu, 偶e si臋 chce rozbiera膰. Wo藕ny pas mu odwi膮za艂, pas s艂ucki, pas lity, Przy kt贸rym 艣wiec膮 g臋ste kutasy jak kity, Z jednej strony z艂otog艂贸w w purpurowe kwiaty, Na wywr贸t jedwab czarny, posrebrzany w kraty; Pas taki mo偶na r贸wnie k艂a艣膰 na strony obie: Z艂ot膮 na dzie艅 galowy, a czarn膮 w 偶a艂obie. Sam Wo藕ny umia艂 pas ten odwi膮zywa膰, sk艂ada膰; W艂a艣nie tym si臋 zatrudnia艂 i ko艅czy艂 tak gada膰: "C贸偶 z艂ego, 偶e przenios艂em sto艂y do zamczyska? Nikt na tem nic nie straci艂, a Pan mo偶e zyska, Bo przecie偶 o ten zamek dzi艣 toczy si臋 sprawa. My od dzisiaj do zamku nabyli艣my prawa, I mimo ca艂膮 strony przeciwnej zajad艂o艣膰 Dowiod臋, 偶e zamczysko wzi臋li艣my w posiad艂o艣膰. Wszak偶e kto go艣ci prosi w zamek na wieczerz臋, Dowodzi, 偶e posiad艂o艣膰 tam ma albo bierze; Nawet strony przeciwne we藕wiemy na 艣wiadki: Pami臋tam za mych czas贸w podobne wypadki". Ju偶 S臋dzia spa艂. Wi臋c Wo藕ny cicho wszed艂 do sieni, Siad艂 przy 艣wiecy i doby艂 ksi膮偶eczk臋 z kieszeni, Kt贸ra mu jak O艂tarzyk z艂oty zawsze s艂u偶y, Kt贸rej nigdy nie rzuca w domu i w podr贸偶y. By艂a to trybunalska wokanda: tam rz臋dem Sta艂y spisane sprawy, kt贸re przed urz臋dem Wo藕ny sam g艂osem swoim przed laty wywo艂a艂 Albo o kt贸rych p贸藕niej dowiedzie膰 si臋 zdo艂a艂. Prostym ludziom wokanda zda si臋 imion spisem, Wo藕nemu jest obraz贸w wspania艂ych zarysem. Czyta艂 wi臋c i rozmy艣la艂: Ogi艅ski z Wizgirdem, Dominikanie z Rymsz膮, Rymsza z Wysogierdem, Radziwi艂艂 z Wereszczak膮, Giedroj膰 z Rodu艂towskim, Obuchowicz z kaha艂em, Juracha z Piotrowskim, Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia Z Soplic膮: i czytaj膮c, z tych imion wywabia Pami臋膰 spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki, I staj膮 mu przed oczy s膮d, strony i 艣wiadki; I ogl膮da sam siebie, jak w 偶upanie bia艂ym, W granatowym kontuszu sta艂 przed trybuna艂em; Jedna r臋ka na szabli, a drug膮 do sto艂a Przywo艂awszy dwie strony: "Uciszcie si臋!" wo艂a. Marz膮c i ko艅cz膮c pacierz wieczorny, poma艂u Usn膮艂 ostatni w Litwie Wo藕ny trybuna艂u. Takie by艂y zabawy, spory w one lata 艢r贸d cichej wsi litewskiej, kiedy reszta 艣wiata We 艂zach i krwi ton臋艂a, gdy 贸w m膮偶, b贸g wojny, Otoczon chmur膮 pu艂k贸w, tysi膮cem dzia艂 zbrojny, Wprz膮g艂szy w sw贸j rydwan or艂y z艂ote obok srebrnych, Od puszcz libijskich lata艂 do Alp贸w podniebnych, Ciskaj膮c grom po gromie: w Piramidy, w Tabor, W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwyci臋stwo i Zabor Bieg艂y przed nim i za nim. S艂awa czyn贸w tylu, Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu Sz艂a hucz膮c ku p贸艂nocy, a偶 u Niemna brzeg贸w Odbi艂a si臋, jak od ska艂, od Moskwy szereg贸w, Kt贸re broni艂y Litw臋 murami 偶elaza Przed wie艣ci膮 dla Rosyi straszn膮 jak zaraza. Przecie偶 nieraz nowina, niby kamie艅 z nieba, Spada艂a w Litw臋; nieraz dziad 偶ebrz膮cy chleba, Bez r臋ki lub bez nogi, przyj膮wszy ja艂mu偶n臋, Stan膮艂 i oczy wko艂o obraca艂 ostr贸偶ne. Gdy nie widzia艂 we dworze rosyjskich 偶o艂nierzy Ani jarmu艂ek, ani czerwonych ko艂nierzy, Wtenczas, kim by艂, wyznawa艂: by艂 legijonist膮, Przynosi艂 ko艣ci stare na ziemi臋 ojczyst膮, Kt贸rej ju偶 broni膰 nie m贸g艂... Jak go wtenczas ca艂a Rodzina pa艅ska, jak go czeladka 艣ciska艂a, Zanosz膮c si臋 od p艂aczu! On za sto艂em siada艂 I dziwniejsze od ba艣ni historyje gada艂. On opowiada艂, jako jenera艂 D膮browski Z ziemi w艂oskiej stara si臋 przyci膮gn膮膰 do Polski, Jak on rodak贸w zbiera na Lombardzkiem polu; Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu I zwyci臋zca, wydartych potomkom Cezar贸w Rzuci艂 w oczy Francuz贸w sto krwawych sztandar贸w; Jak Jab艂onowski zabieg艂, a偶 k臋dy pieprz ro艣nie, Gdzie si臋 cukier wytapia i gdzie w wiecznej wio艣nie Pachn膮ce kwitn膮 lasy; z legij膮 Dunaju Tam w贸dz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju. Mowy starca kr膮偶y艂y we wsi po kryjomu; Ch艂opiec, co je pos艂ysza艂, znika艂 nagle z domu, Lasami i bagnami skrada艂 si臋 tajemnie, 艢cigany od Moskali, skaka艂 kry膰 si臋 w Niemnie I nurkiem p艂yn膮艂 na brzeg Ksi臋stwa Warszawskiego, Gdzie us艂ysza艂 g艂os mi艂y: "Witaj nam, kolego!" Lecz nim odszed艂, wyskoczy艂 na wzg贸rek z kamienia I Moskalom przez Niemen rzek艂: "Do zobaczenia!" Tak przekrad艂 si臋 Gorecki, Pac i Obuchowicz, Piotrowski, Obolewski, Ro偶ycki, Janowicz, Mirzejewscy, Brochocki i Bernatowicze, Kup艣膰, Gedymin i inni, kt贸rych nie policz臋; Opuszczali rodzic贸w i ziemi臋 kochan膮, I dobra, kt贸re na skarb carski zabierano. Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru Przyszed艂, i kiedy bli偶ej pozna艂 pan贸w dworu, Gazet臋 im pokaza艂 wyprut膮 z szkaplerza; Tam sta艂a wypisana i liczba 偶o艂nierza, I nazwisko ka偶dego wodza legijonu, I ka偶dego z nich opis zwyci臋stwa lub zgonu. Po wielu latach pierwszy raz mia艂a rodzina Wie艣膰 o 偶yciu, o chwale i o 艣mierci syna; Bra艂 dom 偶a艂ob臋, ale powiedzie膰 nie 艣miano, Po kim by艂a 偶a艂oba, tylko zgadywano W okolicy; i tylko cichy smutek pan贸w Lub cicha rado艣膰 by艂a gazet膮 ziemian贸w. Takim kwestarzem tajnym by艂 Robak podobno: Cz臋sto on z panem S臋dzi膮 rozmawia艂 osobno; Po tych rozmowach zawsze jakowa艣 nowina Rozesz艂a si臋 w s膮siedztwie. Posta膰 Bernardyna Wydawa艂a, 偶e mnich ten nie zawsze w kapturze Chodzi艂 i nie w klasztornym zestarza艂 si臋 murze. Mia艂 on nad prawym uchem, nieco wy偶ej skroni, Blizn臋 wyci臋tej sk贸ry na szeroko艣膰 d艂oni I w brodzie 艣lad niedawny lancy lub postrza艂u; Ran tych nie dosta艂 pewnie przy czytaniu msza艂u. Ale nie tylko gro藕ne wejrzenie i blizny, Lecz sam ruch i g艂os jego mia艂 co艣 偶o艂nierszczyzny. Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwraca艂 si臋 r臋kami Od o艂tarza do ludu, by m贸wi膰: "Pan z wami", To nieraz tak si臋 zr臋cznie skr臋ci艂 jednym razem, Jakby "prawo w ty艂" robi艂 za wodza rozkazem, I s艂owa liturgiji takim wyrzek艂 tonem Do ludu, jak oficer stoj膮c przed szwadronem; Postrzegali to ch艂opcy s艂u偶膮cy mu do mszy. Spraw tak偶e politycznych by艂 Robak 艣wiadomszy Ni藕li 偶ywot贸w 艣wi臋tych, a je偶d偶膮c po kwe艣cie, Cz臋sto zastanawia艂 si臋 w powiatowem mie艣cie; Mia艂 pe艂no interes贸w: to listy odbiera艂, Kt贸rych nigdy przy obcych ludziach nie otwiera艂, To wysy艂a艂 pos艂a艅c贸w, ale gdzie i po co, Nie powiada艂; cz臋stokro膰 wymyka艂 si臋 noc膮 Do dwor贸w pa艅skich, z szlacht膮 ustawicznie szepta艂 I okoliczne wioski doko艂a wydepta艂, I w karczmach z wie艣niakami rozprawia艂 niema艂o, A zawsze o tem, co si臋 w cudzych krajach dzia艂o. Teraz S臋dziego, kt贸ry ju偶 spa艂 od godziny, Przychodzi budzi膰; pewnie ma jakie艣 nowiny. PAN TADEUSZ

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 i.t.d. i.t.p.
KSI臉GA PIERWSZA GOSPODARSTWO Tre艣膰: Powr贸t panicza - Spotkanie si臋 najpierwsze w pokoiku, drugie u sto艂u - Wa偶na S臋dziego nauka o grzeczno艣ci - Podkomorzego uwagi polityczne nad modami - Pocz膮tek sporu o Kusego i Soko艂a - 呕ale Wojskiego - Ostatni Wo藕ny Trybuna艂u - Rzut oka na 贸wczesny stan polityczny Litwy i Europy. Litwo! Ojczyzno moja! ty jeste艣 jak zdrowie. Ile ci臋 trzeba ceni膰, ten tylko si臋 dowie, Kto ci臋 straci艂. Dzi艣 pi臋kno艣膰 tw膮 w ca艂ej ozdobie Widz臋 i opisuj臋, bo t臋skni臋 po tobie. Panno 艢wi臋ta, co jasnej bronisz Cz臋stochowy I w Ostrej 艣wiecisz Bramie! Ty, co gr贸d zamkowy Nowogr贸dzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powr贸ci艂a艣 cudem (Gdy od p艂acz膮cej matki pod Twoj膮 opiek臋 Ofiarowany, martw膮 podnios艂em powiek臋 I zaraz mog艂em pieszo do Twych 艣wi膮ty艅 progu I艣膰 za wr贸cone 偶ycie podzi臋kowa膰 Bogu), Tak nas powr贸cisz cudem na Ojczyzny 艂ono. Tymczasem przeno艣 moj臋 dusz臋 ut臋sknion膮 Do tych pag贸rk贸w le艣nych, do tych 艂膮k zielonych, Szeroko nad b艂臋kitnym Niemnem rozci膮gnionych; Do tych p贸l malowanych zbo偶em rozmaitem, Wyz艂acanych pszenic膮, posrebrzanych 偶ytem; Gdzie bursztynowy 艣wierzop, gryka jak 艣nieg bia艂a, Gdzie panie艅skim rumie艅cem dzi臋cielina pa艂a, A wszystko przepasane, jakby wst臋g膮, miedz膮 Zielon膮, na niej z rzadka ciche grusze siedz膮. 艢r贸d takich p贸l przed laty, nad brzegiem ruczaju, Na pag贸rku niewielkim, we brzozowym gaju, Sta艂 dw贸r szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany; 艢wieci艂y si臋 z daleka pobielane 艣ciany, Tym bielsze, 偶e odbite od ciemnej zieleni Topoli, co go broni膮 od wiatr贸w jesieni. D贸m mieszkalny niewielki, lecz zewsz膮d ch臋dogi, I stodo艂臋 mia艂 wielk膮, i przy niej trzy stogi U偶膮tku, co pod strzech膮 zmie艣ci膰 si臋 nie mo偶e; Wida膰, 偶e okolica obfita we zbo偶e, I wida膰 z liczby kopic, co wzd艂u偶 i wszerz smug贸w 艢wiec膮 g臋sto jak gwiazdy, wida膰 z liczby p艂ug贸w Orz膮cych wcze艣nie 艂any ogromne ugoru, Czarnoziemne, zapewne nale偶ne do dworu, Uprawne dobrze na kszta艂t ogrodowych grz膮dek: 呕e w tym domu dostatek mieszka i porz膮dek. Brama na wci膮偶 otwarta przechodniom og艂asza, 呕e go艣cinna i wszystkich w go艣cin臋 zaprasza. W艂a艣nie dw贸konn膮 bryk膮 wjecha艂 m艂ody panek I obieg艂szy dziedziniec zawr贸ci艂 przed ganek, Wysiad艂 z powozu; konie porzucone same, Szczypi膮c traw臋 ci膮gn臋艂y powoli pod bram臋. We dworze pusto, bo drzwi od ganku zamkni臋to Zaszczepkami i ko艂kiem zaszczepki przetkni臋to. Podr贸偶ny do folwarku nie bieg艂 s艂ug zapyta膰; Odemkn膮艂, wbieg艂 do domu, pragn膮艂 go powita膰. Dawno domu nie widzia艂, bo w dalekim mie艣cie Ko艅czy艂 nauki, ko艅ca doczeka艂 nareszcie. Wbiega i okiem chciwie 艣ciany starodawne Ogl膮da czule, jako swe znajome dawne. Te偶 same widzi sprz臋ty, te偶 same obicia, Z kt贸remi si臋 zabawia膰 lubi艂 od powicia; Lecz mniej wielkie, mniej pi臋kne, ni偶 si臋 dawniej zda艂y. I te偶 same portrety na 艣cianach wisia艂y. Tu Ko艣ciuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma Podniesionymi w niebo, miecz obur膮cz trzyma; Takim by艂, gdy przysi臋ga艂 na stopniach o艂tarz贸w, 呕e tym mieczem wyp臋dzi z Polski trzech mocarz贸w Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie Siedzi Rejtan 偶a艂o艣ny po wolno艣ci stracie, W r臋ku trzymna n贸偶, ostrzem zwr贸cony do 艂ona, A przed nim le偶y Fedon i 偶ywot Katona. Dalej Jasi艅ski, m艂odzian pi臋kny i pos臋pny, Obok Korsak, towarzysz jego nieodst臋pny, Stoj膮 na sza艅cach Pragi, na stosach Moskali, Siek膮c wrog贸w, a Praga ju偶 si臋 wko艂o pali. Nawet stary stoj膮cy zegar kurantowy W drewnianej szafie pozna艂 u wni艣cia alkowy I z dziecinn膮 rado艣ci膮 poci膮gn膮艂 za sznurek, By stary D膮browskiego us艂ysze膰 mazurek. Biega艂 po ca艂ym domu i szuka艂 komnaty, Gdzie mieszka艂, dzieckiem b臋d膮c, przed dziesi臋ciu laty. Wchodzi, cofn膮艂 si臋, toczy艂 zdumione 藕renice Po 艣cianach: w tej komnacie mieszkanie kobice? Kt贸偶 by tu mieszka艂? Stary stryj nie by艂 偶onaty, A ciotka w Petersburgu mieszka艂a przed laty. To nie by艂 ochmistrzyni pok贸j! Fortepiano? Na niem noty i ksi膮偶ki; wszystko porzucano Niedbale i bez艂adnie; nieporz膮dek mi艂y! Niestare by艂y r膮czki, co je tak rzuci艂y. Tu偶 i sukienka bia艂a, 艣wie偶o z ko艂ka zdj臋ta Do ubrania, na krzes艂a por臋czu rozpi臋ta. A na oknach donice z pachn膮cymi zio艂ki, Geranium, lewkonija, astry i fijo艂ki. Podr贸偶ny stan膮艂 w jednym z okien - nowe dziwo: W sadzie, na brzegu niegdy艣 zaros艂ym pokrzyw膮, By艂 male艅ki ogr贸dek, 艣cie偶kami porzni臋ty, Pe艂en bukiet贸w trawy angielskiej i mi臋ty. Drewniany, drobny, w cyfr臋 powi膮zany p艂otek Po艂yska艂 si臋 wst膮偶kami jaskrawych stokrotek. Grz膮dki wida膰, 偶e by艂y 艣wie偶o polewane; Tu偶 sta艂o wody pe艂ne naczynie blaszane, Ale nigdzie nie wida膰 by艂o ogrodniczki; Tylko co wysz艂a; jeszcze ko艂ysz膮 si臋 drzwiczki 艢wie偶o tr膮cone; blisko drzwi 艣lad wida膰 n贸偶ki Na piasku, bez trzewika by艂a i po艅czoszki; Na piasku drobnym, suchym, bia艂ym na kszta艂t 艣niegu, 艢lad wyra藕ny, lecz lekki; odgadniesz, 偶e w biegu Chybkim by艂 zostawiony n贸偶kami drobnemi Od kogo艣, co zaledwie dotyka艂 si臋 ziemi. Podr贸偶ny d艂ugo w oknie sta艂 patrz膮c, dumaj膮c, Wonnymi powiewami kwiat贸w oddychaj膮c, Oblicze a偶 na krzaki fijo艂kowe sk艂oni艂, Oczyma ciekawymi po dro偶ynach goni艂 I znowu je na drobnych 艣ladach zatrzymywa艂, My艣la艂 o nich i, czyje by艂y, odgadywa艂. Przypadkiem oczy podni贸s艂, i tu偶 na parkanie Sta艂a m艂oda dziewczyna. - Bia艂e jej ubranie Wysmuk艂膮 posta膰 tylko a偶 do piersi kryje, Ods艂aniaj膮c ramiona i 艂ab臋dzi膮 szyj臋. W takim Litwinka tylko chodzi膰 zwyk艂a z rana, W takim nigdy nie bywa od m臋偶czyzn widziana: Wi臋c cho膰 艣wiadka nie mia艂a, za艂o偶y艂a r臋ce Na piersiach, przydawaj膮c zas艂ony sukience. W艂os w pukle nie rozwity, lecz w w臋ze艂ki ma艂e Pokr臋cony, schowany w drobne str膮czki bia艂e, Dziwnie ozdabia艂 g艂ow臋, bo od s艂o艅ca blasku 艢wieci艂 si臋, jak korona na 艣wi臋tych obrazku. Twarzy nie by艂o wida膰. Zwr贸cona na pole Szuka艂a kogo艣 okiem, daleko, na dole; Ujrza艂a, za艣mia艂a si臋 i klasn臋艂a w d艂onie, Jak bia艂y ptak zlecia艂a z parkanu na b艂onie I wion臋艂a ogrodem przez p艂otki, przez kwiaty, I po desce opartej o 艣cian臋 komnaty, Nim spostrzeg艂 si臋, wlecia艂a przez okno, 艣wiec膮ca, Nag艂a, cicha i lekka jak 艣wiat艂o艣膰 miesi膮ca. N贸c膮c chwyci艂a suknie, bieg艂a do zwierciad艂a; Wtem ujrza艂a m艂odzie艅ca i z r膮k jej wypad艂a Suknia, a twarz od strachu i dziwu poblad艂a. Twarz podr贸偶nego barw膮 sp艂on臋艂a rumian膮 Jak ob艂ok, gdy z jutrzenk膮 napotka si臋 rann膮; Skromny m艂odzieniec oczy zmru偶y艂 i przys艂oni艂, Chcia艂 co艣 m贸wi膰, przeprasza膰, tylko si臋 uk艂oni艂 I cofn膮艂 si臋; dziewica krzykn臋艂a bole艣nie, Niewyra藕nie, jak dziecko przestraszone we 艣nie; Podr贸偶ny zl膮k艂 si臋, sp贸jrza艂, lecz ju偶 jej nie by艂o. Wyszed艂 zmieszany i czu艂, 偶e serce mu bi艂o G艂o艣no, i sam nie wiedzia艂, czy go mia艂o 艣mieszy膰 To dziwaczne spotkanie, czy wstydzi膰, czy cieszy膰. Tymczasem na folwarku nie usz艂o baczno艣ci, 呕e przed ganek zajecha艂 kt贸ry艣 z nowych go艣ci. Ju偶 konie w stajni臋 wzi臋to, ju偶 im hojnie dano, Jako w porz膮dnym domu, i obrok, i siano; Bo S臋dzia nigdy nie chcia艂, wed艂ug nowej mody, Odsy艂a膰 konie go艣ci 呕ydom do gospody. S艂udzy nie wyszli wita膰, ale nie my艣l wcale, Aby w domu S臋dziego s艂u偶ono niedbale; S艂udzy czekaj膮, nim si臋 pan Wojski ubierze, Kt贸ry teraz za domem urz膮dza艂 wieczerz臋. On Pana zast臋puje i on w niebytno艣ci Pana zwyk艂 sam przyjmowa膰 i zabawia膰 go艣ci (Daleki krewny pa艅ski i przyjaciel domu). Widz膮c go艣cia, na folwark d膮偶y艂 po kryjomu (Bo nie m贸g艂 wyj艣膰 spotyka膰 w tkackim pudermanie); Wdzia艂 wi臋c, jak m贸g艂 najpr臋dzej, niedzielne ubranie Nagotowane z rana, bo od rana wiedzia艂, 呕e u wieczerzy b臋dzie z mn贸stwem go艣ci siedzia艂. Pan Wojski pozna艂 z dala, r臋ce rozkrzy偶owa艂 I z krzykiem podr贸偶nego 艣ciska艂 i ca艂owa艂; Zacz臋艂a si臋 ta pr臋dka, zmieszana rozmowa, W kt贸rej lat kilku dzieje chciano zamkn膮膰 w s艂owa Kr贸tkie i popl膮tane, w ci膮g powie艣ci, pyta艅, Wykrzyknik贸w i westchnie艅, i nowych powita艅. Gdy si臋 pan Wojski dosy膰 napyta艂, nabada艂, Na samym ko艅cu dzieje tego dnia powiada艂. "Dobrze, m贸j Tadeuszu (bo tak nazywano M艂odzie艅ca, kt贸ry nosi艂 Ko艣ciuszkowskie miano Na pami膮tk臋, 偶e w czasie wojny si臋 urodzi艂), Dobrze, m贸j Tadeuszu, 偶e艣 si臋 dzi艣 nagodzi艂 Do domu, w艂a艣nie kiedy mamy panien wiele. Stryjaszek my艣li wkr贸tce sprawi膰 ci wesele; Jest z czego wybra膰; u nas towarzystwo liczne Od kilku dni zbiera si臋 na s膮dy graniczne Dla sko艅czenia dawnego z panem Hrabi膮 sporu; I pan Hrabia ma jutro sam zjecha膰 do dworu; Podkomorzy ju偶 zjecha艂 z 偶on膮 i z c贸rkami. M艂odzie偶 posz艂a do lasu bawi膰 si臋 strzelbami, A starzy i kobiety 偶niwo ogl膮daj膮 Pod lasem, i tam pewnie na m艂odzie偶 czekaj膮. P贸jdziemy, je艣li zechcesz, i wkr贸tce spotkamy Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy". Pan Wojski z Tadeuszem id膮 pod las drog膮 I jeszcze si臋 do woli nagada膰 nie mog膮. S艂o艅ce ostatnich kres贸w nieba dochodzi艂o, Mniej silnie, ale szerzej ni偶 we dnie 艣wieci艂o, Ca艂e zaczerwienione, jak zdrowe oblicze Gospodarza, gdy prace sko艅czywszy rolnicze, Na spoczynek powraca. Ju偶 kr膮g promienisty Spuszcza si臋 na wierzch boru i ju偶 pomrok mglisty, Nape艂niaj膮c wierzcho艂ki i ga艂臋zie drzewa, Ca艂y las wi膮偶e w jedno i jakoby zlewa; I b贸r czerni艂 si臋 na kszta艂t ogromnego gmachu, S艂o艅ce nad nim czerwone jak po偶ar na dachu; Wtem zapad艂o do g艂臋bi; jeszcze przez konary B艂ysn臋艂o jako 艣wieca przez okienic szpary I zgas艂o. I wnet sierpy gromadnie dzwoni膮ce We zbo偶ach i grabliska suwane po 艂膮ce Ucich艂y i stan臋艂y: tak pan S臋dzia ka偶e, U niego ze dniem ko艅cz膮 prac臋 gospodarze. "Pan 艣wiata wie, jak d艂ugo pracowa膰 potrzeba; S艂o艅ce, Jego robotnik, kiedy znidzie z nieba, Czas i ziemianinowi ust臋powa膰 z pola". Tak zwyk艂 mawia膰 pan S臋dzia, a S臋dziego wola By艂a ekonomowi poczciwemu 艣wi臋t膮; Bo nawet wozy, w kt贸re ju偶 sk艂ada膰 zacz臋to Kop臋 偶yta, niepe艂ne jad膮 do stodo艂y; Ciesz膮 si臋 z nadzwyczajnej ich lekko艣ci wo艂y. W艂a艣nie z lasu wraca艂o towarzystwo ca艂e, Weso艂o, lecz w porz膮dku; naprz贸d dzieci ma艂e Z dozorc膮, potem S臋dzia szed艂 z Podkomorzyn膮, Obok pan Podkomorzy otoczon rodzin膮; Panny tu偶 za starszemi, a m艂odzie偶 na boku; Panny sz艂y przed m艂odzie偶膮 o jakie p贸艂 kroku (Tak ka偶e przyzwoito艣膰); nikt tam nie rozprawia艂 O porz膮dku, nikt m臋偶czyzn i dam nie ustawia艂, A ka偶dy mimowolnie porz膮dku pilnowa艂. Bo S臋dzia w domu dawne obyczaje chowa艂 I nigdy nie dozwala艂, by chybiano wzgl臋du Dla wieku, urodzenia, rozumu, urz臋du. "Tym 艂adem - mawia艂 - domy i narody s艂yn膮, Z jego upadkiem domy i narody gin膮". Wi臋c do porz膮dku wykli domowi i s艂udzy; I przyjezdny go艣膰, krewny albo cz艂owiek cudzy, Gdy S臋dziego nawiedzi艂, skoro poby艂 ma艂o, Przejmowa艂 zwyczaj, kt贸rym wszystko oddycha艂o. Kr贸tkie by艂y S臋dziego z synowcem witania: Da艂 mu powa偶nie r臋k臋 do poca艂owania I w skro艅 uca艂owawszy, uprzejmie pozdrowi艂; A cho膰 przez wzgl膮d na go艣ci niewiele z nim m贸wi艂, Wida膰 by艂o z 艂ez, kt贸re wylotem kontusza Otar艂 pr臋dko, jak kocha艂 pana Tadeusza. W 艣lad gospodarza wszystko ze 偶niwa i z boru, I z 艂膮k, i z pastwisk razem wraca艂o do dworu. Tu owiec trzoda becz膮c w ulic臋 si臋 t艂oczy I wznosi chmur臋 py艂u; dalej z wolna kroczy Stado cielic tyrolskich z mosi臋偶nymi dzwonki; Tam konie r偶膮ce lec膮 ze skoszonej 艂膮ki; Wszystko bie偶y ku studni, kt贸rej rami臋 z drzewa Raz wraz skrzypi i nap贸j w koryta rozlewa. S臋dzia, cho膰 utrudzony, chocia偶 w gronie go艣ci, Nie uchybi艂 gospodarskiej, wa偶nej powinno艣ci: Uda艂 si臋 sam ku studni; najlepiej z wieczora Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora; Dozoru tego nigdy s艂ugom nie poruczy, Bo S臋dzia wie, 偶e oko pa艅skie konia tuczy. Wojski z wo藕nym Protazym ze 艣wiecami w sieni Stali i rozprawiali, nieco por贸偶nieni, Bo w niebytno艣膰 Wojskiego Wo藕ny po kryjomu Kaza艂 sto艂y z wieczerz膮 powynosi膰 z domu I ustawi膰 co pr臋dzej w po艣rodku zamczyska, Kt贸rego widne by艂y pod lasem zwaliska. Po c贸偶 te przenosiny? Pan Wojski si臋 krzywi艂 I przeprasza艂 S臋dziego; S臋dzia si臋 zadziwi艂, Lecz sta艂o si臋; ju偶 p贸藕no i trudno zaradzi膰, Wola艂 go艣ci przeprosi膰 i w pustki prowadzi膰. Po drodze Wo藕ny ci膮gle S臋dziemu t艂umaczy艂, Dlaczego urz膮dzenie pa艅skie przeinaczy艂: We dworze 偶adna izba nie ma obszerno艣ci Dostatecznej dla tylu, tak szanownych go艣ci; W zamku sie艅 wielka, jeszcze dobrze zachowana, Sklepienie ca艂e - wprawdzie p臋k艂a jedna 艣ciana, Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi; Blisko艣膰 piwnic wygodna s艂u偶膮cej czeladzi. Tak m贸wi膮c, na S臋dziego mruga艂; wida膰 z miny, 呕e mia艂 i tai艂 inne, wa偶niejsze przyczyny. O dwa tysi膮ce krok贸w zamek sta艂 za domem, Okaza艂y budow膮, powa偶ny ogromem, Dziedzictwo staro偶ytnej rodziny Horeszk贸w; Dziedzic zgin膮艂 by艂 w czasie krajowych zamieszk贸w. Dobra, ca艂e zniszczone sekwestrami rz膮du, Bez艂adno艣ci膮 opieki, wyrokami s膮du, W cz膮stce spad艂y dalekim krewnym po k膮dzieli, A reszt臋 rozdzielono mi臋dzy wierzycieli. Zamku 偶aden wzi膮艣膰 nie chcia艂, bo w szlacheckim stanie Trudno by艂o wy艂o偶y膰 koszt na utrzymanie; Lecz Hrabia, s膮siad bliski, gdy wyszed艂 z opieki, Panicz bogaty, krewny Horeszk贸w daleki, Przyjechawszy z woja偶u upodoba艂 mury, T艂umacz膮c, 偶e gotyckiej s膮 architektury; Cho膰 S臋dzia z dokument贸w przekonywa艂 o tem, 呕e architekt by艂 majstrem z Wilna, nie za艣 Gotem. Do艣膰, 偶e Hrabia chcia艂 zamku, w艂a艣nie i S臋dziemu Przysz艂a nagle ta偶 ch臋tka, nie wiadomo czemu. Zacz臋li proces w ziemstwie, potem w g艂贸wnym s膮dzie, W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rz膮dzie; Wreszcie po wielu kosztach i ukazach licznych Sprawa wr贸ci艂a znowu do s膮d贸w granicznych. S艂usznie Wo藕ny powiada艂, 偶e w zamkowej sieni Zmie艣ci si臋 i palestra, i go艣cie proszeni. Sie艅 wielka jak refektarz, z wypuk艂ym sklepieniem Na filarach, pod艂oga wys艂ana kamieniem, 艢ciany bez 偶adnych ozd贸b, ale mur ch臋dogi; Stercza艂y wko艂o sarnie i jelenie rogi Z napisami: gdzie, kiedy te 艂upy zdobyte; Tu偶 my艣liwc贸w herbowne klejnoty wyryte I stoi wypisany ka偶dy po imieniu; Herb Horeszk贸w, P贸艂kozic, ja艣nia艂 na sklepieniu. Go艣cie weszli w porz膮dku i stan臋li ko艂em; Podkomorzy najwy偶sze bra艂 miejsce za sto艂em; Z wieku mu i z urz臋du ten zaszczyt nale偶y. Id膮c k艂ania艂 si臋 damom, starcom i m艂odzie偶y. Przy nim sta艂 kwestarz, S臋dzia tu偶 przy Bernardynie, Bernardyn zm贸wi艂 kr贸tki pacierz po 艂acinie. M臋偶czyznom dano w贸dk臋; wtenczas wszyscy siedli I cho艂odziec litewski milcz膮c 偶wawo jedli. Pan Tadeusz, cho膰 m艂odzik, ale prawem go艣cia Wysoko siad艂 przy damach obok Jegomo艣cia; Mi臋dzy nim i stryjaszkiem jedno pozosta艂o Puste miejsce, jak gdyby na kogo艣 czeka艂o. Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi pogl膮da艂, Jakby czyjego艣 przyj艣cia by艂 pewny i 偶膮da艂. I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadza艂, I z nim na miejscu pustym oczy swe osadza艂. Dziwna rzecz! Miejsca wko艂o s膮 siedzeniem dziewic, Na kt贸re m贸g艂by sp贸jrze膰 bez wstydu kr贸lewic, Wszystkie zacnie zrodzone, ka偶da m艂oda, 艂adna; Tadeusz tam pogl膮da, gdzie nie siedzi 偶adna. To miejsce jest zagadk膮, m艂贸d藕 lubi zagadki; Roztargniony, do swojej nadobnej s膮siadki Ledwie s艂贸w kilka wyrzek艂, do Podkomorzanki; Nie zmienia jej talerz贸w, nie nalewa szklanki, I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne, Z kt贸rych by wychowanie poznano sto艂eczne; To jedno puste miejsce n臋ci go i mami... Ju偶 nie puste, bo on je nape艂ni艂 my艣lami. Po tem miejscu biega艂o domys艂贸w tysi膮ce, Jako po deszczu 偶abki po samotnej 艂膮ce; 艢r贸d nich jedna kr贸luje posta膰, jak w pogod臋 Lilia jezi贸r skro艅 bia艂膮 wznosz膮ca nad wod臋. Dano trzeci膮 potraw臋. Wtem pan Podkomorzy, Wlawszy kropelk臋 wina w szklank臋 panny R贸偶y, A m艂odszej przysun膮wszy z talerzem og贸rki, Rzek艂: "Musz臋 ja wam s艂u偶y膰, moje panny c贸rki, Cho膰 stary i niezgrabny". Zatem si臋 rzuci艂o Kilku m艂odych od sto艂u i pannom s艂u偶y艂o. S臋dzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza I poprawiwszy nieco wylot贸w kontusza, Nala艂 w臋grzyna i rzek艂: "Dzi艣, nowym zwyczajem, My na nauk臋 m艂odzie偶 do stolicy dajem I nie przeczym, 偶e nasi synowie i wnuki Maj膮 od starych wi臋cej ksi膮偶kowej nauki; Ale co dzie艅 postrzegam, jak m艂贸d藕 cierpi na tem, 呕e nie ma szk贸艂 ucz膮cych 偶y膰 z lud藕mi i 艣wiatem. Dawniej na dwory pa艅skie jacha艂 szlachcic m艂ody, Ja sam lat dziesi臋膰 by艂em dworskim Wojewody, Ojca Podkomorzego, Mo艣ciwego Pana (M贸wi膮c, Podkomorzemu 艣cisn膮艂 za kolana); On mnie rad膮 do us艂ug publicznych sposobi艂, Z opieki nie wypu艣ci艂, a偶 cz艂owiekiem zrobi艂. W mym domu wiecznie b臋dzie jego pami臋膰 droga, Co dzie艅 za dusz臋 jego prosz臋 Pana Boga. Je艣lim tyle na jego nie korzysta艂 dworze Jak drudzy i wr贸ciwszy w domu ziemi臋 orz臋, Gdy inni, wi臋cej godni Wojewody wzgl臋d贸w, Doszli potem najwy偶szych krajowych urz臋d贸w, Przynajmniej tom skorzysta艂, 偶e mi w moim domu Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybi艂 komu W uczciwo艣ci, w grzeczno艣ci; a ja powiem 艣mia艂o: Grzeczno艣膰 nie jest nauk膮 艂atw膮 ani ma艂膮. Nie艂atw膮, bo nie na tym ko艅czy si臋, jak nog膮 Zr臋cznie wierzgn膮膰, z u艣miechem wita膰 lada kogo; Bo taka grzeczno艣膰 modna zda mi si臋 kupiecka, Ale nie staropolska, ani te偶 szlachecka. Grzeczno艣膰 wszystkim nale偶y, lecz ka偶demu inna; Bo nie jest bez grzeczno艣ci i mi艂o艣膰 dziecinna, I wzgl膮d m臋偶a dla 偶ony przy ludziach, i pana Dla s艂ug swoich, a w ka偶dej jest pewna odmiana. Trzeba si臋 d艂ugo uczy膰, a偶eby nie zb艂膮dzi膰 I ka偶demu powinn膮 uczciwo艣膰 wyrz膮dzi膰. I starzy si臋 uczyli; u pan贸w rozmowa By艂a to historyja 偶yj膮ca krajowa, A mi臋dzy szlacht膮 dzieje domowe powiatu: Dawano przez to pozna膰 szlachcicowi bratu, 呕e wszyscy o nim wiedz膮, lekce go nie wa偶膮; Wi臋c szlachcic obyczaje swe trzyma艂 pod stra偶膮. Dzi艣 cz艂owieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi? Z kim on 偶y艂, co porabia艂? Ka偶dy, gdzie chce, wchodzi, Byle nie szpieg rz膮dowy i byle nie w n臋dzy. Jak 贸w Wespazyjanus nie w膮cha艂 pieni臋dzy I nie chcia艂 wiedzie膰, sk膮d s膮, z jakich r膮k i kraj贸w, Tak nie chc膮 zna膰 cz艂owieka rodu, obyczaj贸w! Do艣膰, 偶e wa偶ny i 偶e si臋 stempel na nim widzi, Wi臋c szanuj膮 przyjaci贸艂 jak pieni膮dze 呕ydzi". To m贸wi膮c S臋dzia go艣ci obejrza艂 porz膮dkiem; Bo cho膰 zawsze i p艂ynnie m贸wi艂, i z rozs膮dkiem, Wiedzia艂, 偶e niecierpliwa m艂odzie偶 tera藕niejsza, 呕e j膮 nudzi rzecz d艂uga, cho膰 najwymowniejsza. Ale wszyscy s艂uchali w milczeniu g艂臋bokiem; S臋dzia Podkomorzego zda艂 si臋 radzi膰 okiem, Podkomorzy pochwa艂膮 rzeczy nie przerywa艂, Ale cz臋stym skinieniem g艂owy potakiwa艂. S臋dzia milcza艂, on jeszcze skinieniem przyzwala艂; Wi臋c S臋dzia jego puchar i sw贸j kielich nala艂 I dalej m贸wi艂: "Grzeczno艣膰 nie jest rzecz膮 ma艂膮: Kiedy si臋 cz艂owiek uczy wa偶y膰, jak przysta艂o, Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje, Wtenczas i swoj膮 wa偶no艣膰 zarazem poznaje; Jak na szalach 偶eby艣my nasz ci臋偶ar poznali, Musim kogo艣 posadzi膰 na przeciwnej szali. Za艣 godna jest Waszmo艣ci贸w uwagi osobnej Grzeczno艣膰, kt贸r膮 powinna m艂od藕 dla p艂ci nadobnej; Zw艂aszcza gdy zacno艣膰 domu, fortuny szczodroty Obja艣niaj膮 wrodzone wdzi臋ki i przymioty. St膮d droga do afekt贸w i st膮d si臋 kojarzy Wspania艂y dom贸w sojusz - tak my艣lili starzy. A zatem..." Tu pan S臋dzia nag艂ym zwrotem g艂owy Skin膮艂 na Tadeusza, rzuci艂 wzrok surowy, Zna膰 by艂o, 偶e przychodzi艂 ju偶 do wniosk贸w mowy. Wtem brz膮kn膮艂 w tabakierk臋 z艂ot膮 Podkomorzy I rzek艂: "M贸j S臋dzio, dawniej by艂o jeszcze gorzej! Teraz nie wiem, czy moda i nas starych zmienia, Czy m艂odzie偶 lepsza, ale widz臋 mniej zgorszenia. Ach, ja pami臋tam czasy, kiedy do Ojczyzny Pierwszy raz zawita艂a moda francuszczyzny! Gdy raptem paniczyki m艂ode z cudzych kraj贸w Wtargn臋li do nas hord膮 gorsz膮 od Nogaj贸w! Prze艣laduj膮c w Ojczy藕nie Boga, przodk贸w wiar臋, Prawa i obyczaje, nawet suknie stare. 呕a艂o艣nie by艂o widzie膰 wy偶贸艂k艂ych m艂okos贸w, Gadaj膮cych przez nosy, a cz臋sto bez nos贸w, Opatrzonych w broszurki i w r贸偶ne gazety, G艂osz膮cych nowe wiary, prawa, toalety. Mia艂a nad umys艂ami wielk膮 moc ta t艂uszcza; Bo Pan B贸g, kiedy kar臋 na nar贸d przepuszcza, Odbiera naprz贸d rozum od obywateli. I tak m臋drsi fircykom oprze膰 si臋 nie 艣mieli; I zl膮k艂 ich si臋 jak d偶umy jakiej ca艂y nar贸d, Bo ju偶 sam wewn膮trz siebie czu艂 choroby zar贸d. Krzyczano na modnisi贸w, a brano z nich wzory: Zmieniano wiar臋, mow臋, prawa i ubiory. By艂a to maszkarada, zapustna swawola, Po kt贸rej mia艂 przyj艣膰 wkr贸tce wielki post - niewola! "Pami臋tam, chocia偶 by艂em wtenczas ma艂e dzieci臋, Kiedy do ojca mego w oszmia艅skim powiecie Przyjecha艂 pan Podczaszyc na francuskim w贸zku, Pierwszy cz艂owiek, co w Litwie chodzi艂 po francusku. Biegali wszyscy za nim jakby za rarogiem, Zazdroszczono domowi, przed kt贸rego progiem Stan臋艂a Podczaszyca dw贸kolna dryndulka, Kt贸ra si臋 po francusku zwa艂a karyjulka. Zamiast lokaj贸w w kielni siedzia艂y dwa pieski, A na koz艂ach niemczysko chude na kszta艂t deski; Nogi mia艂 d艂ugie, cienkie, jak od chmielu tyki, W po艅czochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki, Peruka z harbajtelem zawi膮zanym w miechu. Starzy na on ekwipa偶 parskali ze 艣miechu, A ch艂opi 偶egnali si臋, mowi膮c, 偶e po 艣wiecie Je藕dzi wenecki diabe艂 w niemieckiej karecie. Sam Podczaszyc jaki by艂, opisywa膰 d艂ugo; Dosy膰, 偶e nam si臋 zdawa艂 ma艂p膮 lub papug膮, W wielkiej peruce, kt贸r膮 do z艂otego runa On lubi艂 por贸wnywa膰, a my do ko艂tuna. Je艣li kto i czu艂 wtenczas, 偶e polskie ubranie Pi臋kniejsze jest ni偶 obcej mody ma艂powanie, Milcza艂; boby krzycza艂a m艂odzie偶, 偶e przeszkadza Kulturze, 偶e tamuje progresy, 偶e zdradza! Taka by艂a przes膮d贸w owoczesnych w艂adza! Podczaszyc zapowiedzia艂, 偶e nas reformowa膰, Cywilizowa膰 b臋dzie i konstytuowa膰; Og艂osi艂 nam, 偶e jacy艣 Francuzi wymowni Zrobili wynalazek: i偶 ludzie s膮 rowni. Cho膰 o tem dawno w Pa艅skim pisano zakonie I ka偶dy ksi膮dz to偶 samo gada na ambonie. Nauka dawn膮 by艂a, sz艂o o jej pe艂nienie! Lecz wtenczas panowa艂o takie o艣lepienie, 呕e nie wierzono rzeczom najdawniejszym w 艣wiecie, Je艣li ich nie czytano w francuskiej gazecie. Podczaszyc, mimo r贸wno艣膰, wzi膮艂 tytu艂 marki偶a; Wiadomo, 偶e tytu艂y przychodz膮 z Pary偶a, A natenczas tam w modzie by艂 tytu艂 marki偶a. Jako偶, kiedy si臋 moda odmieni艂a z laty, Ten偶e sam marki偶 przybra艂 tytu艂 demokraty; Wreszcie z odmienn膮 mod膮, pod Napoleonem, Demokrata przyjecha艂 z Pary偶a baronem; Gdyby 偶y艂 d艂u偶ej, mo偶e now膮 alternat膮 Z barona przechrzci艂by si臋 kiedy艣 demokrat膮. Bo Pary偶 cz臋st膮 mody odmian膮 si臋 chlubi, A co Francuz wymy艣li, to Polak polubi. "Chwa艂a Bogu, 偶e teraz je艣li nasza m艂odzie偶 Wyje偶d偶a za granic臋, to ju偶 nie po odzie偶, Nie szuka膰 prawodawstwa w drukarskich kramarniach Lub wymowy uczy膰 si臋 w paryskich kawiarniach. Bo teraz Napoleon, cz艂ek m膮dry a pr臋dki, Nie daje czasu szuka膰 mody i gaw臋dki. Teraz grzmi or臋偶, a nam starym serca rosn膮, 呕e znowu o Polakach tak na 艣wiecie g艂o艣no; Jest s艂awa, a wi臋c b臋dzie i Rzeczpospolita! Zaw偶dy z wawrzyn贸w drzewo wolno艣ci wykwita. Tylko smutno, 偶e nam, ach! tak si臋 lata wlek膮 W nieczynno艣ci! a oni tak zawsze daleko! Tak d艂ugo czeka膰! Nawet tak rzadka nowina! Ojcze Robaku (ciszej rzek艂 do Bernardyna), S艂ysza艂em, 偶e艣 zza Niemna odebra艂 wiadomo艣膰; Mo偶e te偶 co o naszym wojsku wie Jegomo艣膰?" "Nic a nic - odpowiedzia艂 Robak oboj臋tnie (Wida膰 by艂o, 偶e s艂ucha艂 rozmowy niech臋tnie) - Mnie polityka nudzi; je偶eli z Warszawy Mam list, to rzecz zakonna, to s膮 nasze sprawy Bernardy艅skie; c贸偶 o tem gada膰 u wieczerzy? S膮 tu 艣wieccy, do kt贸rych nic to nie nale偶y". Tak mowi膮c spojrza艂 zyzem, gdzie 艣r贸d biesiadnik贸w Siedzia艂 go艣膰 Moskal; by艂 to pan kapitan Ryk贸w; Stary 偶o艂nierz, sta艂 w bliskiej wiosce na kwaterze, Pan S臋dzia go przez grzeczno艣膰 prosi艂 na wieczerz臋. Rykow jad艂 smaczno, ma艂o wdawa艂 si臋 w rozmow臋, Lecz na wzmiank臋 Warszawy rzek艂, podnios艂szy g艂ow臋: "Pan Podkomorzy! Oj, Wy! Pan zawsze ciekawy O Bonaparta, zawsze Wam tam do Warszawy! He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem - Ojczyzna! Ja to czuj臋 wszystko, ja rozumiem! Wy Polaki, ja Ruski, teraz si臋 nie bijem, Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem. Cz臋sto na awanpostach nasz z Francuzem gada, Pije w贸dk臋; jak krzykn膮: ura! - kanonada. Ruskie przys艂owie: z kim si臋 bij臋, tego lubi臋; G艂ad藕 dru偶k臋 jak po duszy, a bij jak po szubie. Ja m贸wi臋, b臋dzie wojna u nas. Do majora P艂uta adiutant sztabu przyjecha艂 zawczora: Gotowa膰 si臋 do marszu! P贸jdziem, czy pod Turka, Czy na Francuza; oj, ten Bonapart figurka! Bez Suworowa to on mo偶e nas wytuza. U nas w pu艂ku gadano, jak szli na Francuza, 呕e Bonapart czarowa艂, no, tak i Suwar贸w Czarowa艂; tak i by艂y czary przeciw czar贸w. Raz w bitwie, gdzie podzia艂 si臋? szuka膰 Bonaparta - A on zmieni艂 si臋 w lisa, tak Suwar贸w w charta; Tak Bonaparte znowu w kota si臋 przerzuca, Dalej drze膰 pazurami, a Suwar贸w w kuca. Obaczcie偶, co si臋 sta艂o w ko艅cu z Bonapart膮..." Tu Ryk贸w przerwa艂 i jad艂; wtem z potraw膮 czwart膮 Wszed艂 s艂u偶膮cy, i raptem boczne drzwi otwarto. Wesz艂a nowa osoba, przystojna i m艂oda; Jej zjawienie si臋 nag艂e, jej wzrost i uroda, Jej ubi贸r zwr贸ci艂 oczy; wszyscy j膮 witali; Pr贸cz Tadeusza, wida膰, 偶e j膮 wszyscy znali. Kibi膰 mia艂a wysmuk艂膮, kszta艂tn膮, pier艣 powabn膮, Sukni臋 materyjaln膮, r贸偶ow膮, jedwabn膮, Gors wyci臋ty, ko艂nierzyk z kor贸nek, r臋kawki Kr贸tkie, w r臋ku kr臋ci艂a wachlarz dla zabawki (Bo nie by艂o gor膮ca); wachlarz poz艂ocisty Powiewaj膮c rozlewa艂 deszcz iskier rz臋sisty. G艂owa do w艂os贸w, w艂osy pozwijane w kr臋gi, W pukle, i przeplatane r贸偶owymi wst臋gi, Po艣r贸d nich brylant, niby zakryty od oczu, 艢wieci艂 si臋 jako gwiazda w komety warkoczu - S艂owem, ubi贸r galowy; szeptali niejedni, 呕e zbyt wykwintny na wie艣 i na dzie艅 powszedni. N贸偶ek, cho膰 suknia kr贸tka, oko nie zobaczy, Bo bieg艂a bardzo szybko, suwa艂a si臋 raczj, Jako os贸bki, kt贸re na trzykr贸lskie 艣wi臋ta Przesuwaj膮 w jase艂kach ukryte ch艂opi臋ta. Bieg艂a i wszystkich lekkim witaj膮c uk艂onem, Chcia艂a usie艣膰 na miejscu sobie zostawionem. Trudno by艂o; bo krzese艂 dla go艣ci nie sta艂o: Na czterech 艂awach cztery ich rz臋dy siedzia艂o, Trzeba by艂o rz臋d ruszy膰 lub 艂aw臋 przeskoczy膰; Zr臋cznie mi臋dzy dwie 艂awy umia艂a si臋 wt艂oczy膰, A potem mi臋dzy rz臋dem siedz膮cych i sto艂em Jak bilardowa kula toczy艂a si臋 ko艂em. W biegu dotkn臋艂a blisko naszego m艂odziana; Uczepiwszy falban膮 o czyje艣 kolana, Po艣lizn臋艂a si臋 nieco i w tem roztargnieniu Na pana Tadeusza wspar艂a si臋 ramieniu. Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swem siad艂a Pomi臋dzy nim i stryjem, ale nic nie jad艂a, Tylko si臋 wachlowa艂a, to wachlarza trzonek Kr臋ci艂a, to ko艂nierzyk z brabanckich koronek Poprawia艂a, to lekkim dotknieniem si臋 r臋ki Muska艂a w艂os贸w pukle i wst膮g jasnych p臋ki. Ta przerwa rozm贸w trwa艂a ju偶 minut ze cztery. Tymczasem w ko艅cu sto艂a naprz贸d ciche szmery, A potem si臋 zacz臋艂y wp贸艂g艂o艣ne rozmowy; M臋偶czy藕ni rozs膮dzali swe dzisiejsze 艂owy. Asesora z Rejentem wzmog艂a si臋 uparta, Coraz g艂o艣niejsza k艂贸tnia o kusego charta, Kt贸rego posiadaniem pan Rejent si臋 szczyci艂 I utrzymywa艂, 偶e on zaj膮ca pochwyci艂; Asesor za艣 dowodzi艂 na z艂o艣膰 Rejentowi, 呕e ta chwa艂a nale偶y chartu Soko艂owi. Pytano zdania innych; wi臋c wszyscy doko艂a Brali stron臋 Kusego, albo te偶 Soko艂a, Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne 艣wiadki. S臋dzia na drugim ko艅cu do nowej s膮siadki Rzek艂 p贸艂g艂osem: "Przepraszam, musieli艣my siada膰, Niepodobna wieczerzy na p贸藕niej odk艂ada膰: Go艣cie g艂odni, chodzili daleko na pole; My艣li艂em, 偶e dzi艣 z nami nie b臋dziesz przy stole". To rzek艂szy, z Podkomorzym przy pe艂nym kielichu O politycznych sprawach rozmawia艂 po cichu. Gdy tak by艂y zaj臋te sto艂u strony obie, Tadeusz przygl膮da艂 si臋 nieznanej osobie: Przypomnia艂, 偶e za pierwszym na miejsce wejrzeniem Odgadn膮艂 zaraz, czyim mia艂o by膰 siedzeniem. Rumieni艂 si臋, serce mu bi艂o nadzwyczajnie; Wi臋c rozwi膮zane widzia艂 swych domys艂贸w tajnie! Wi臋c by艂o przeznaczono, by przy jego boku Usiad艂a owa pi臋kno艣膰 widziana w pomroku. Wprawdzie zda艂a si臋 teraz wzrostem dorodniejsza, Bo ubrana, a ubi贸r powi臋ksza i zmniejsza. I w艂os u tamtej widzia艂 kr贸tki, jasnoz艂oty, A u tej krucze, d艂ugie zwija艂y si臋 sploty. Kolor musia艂 pochodzi膰 od s艂o艅ca promieni, Kt贸remi przy zachodzie wszystko si臋 czerwieni. Twarzy w贸wczas nie dostrzeg艂, nazbyt rych艂o znik艂a, Ale my艣l twarz nadobn膮 odgadywa膰 zwyk艂a; My艣li艂, 偶e pewnie mia艂a czarniutkie ocz臋ta, Bia艂膮 twarz, usta kra艣ne jak wi艣nie bli藕ni臋ta; U tej znalaz艂 podobne oczy, usta, lica; W wieku mo偶e by by艂a najwi臋ksza r贸偶nica: Ogrodniczka dziewczynk膮 zdawa艂a si臋 ma艂膮, A pani ta niewiast膮 ju偶 w latach dojrza艂膮; Lecz m艂odzie偶 o pi臋kno艣ci metryk臋 nie pyta, Bo m艂odzie艅cowi m艂od膮 jest ka偶da kobita, Ch艂opcowi ka偶da pi臋kno艣膰 zda si臋 r贸wiennic膮, A niewinnemu ka偶da kochanka dziewic膮. Tadeusz, chocia偶 liczy艂 lat blisko dwadzie艣cie I od dzieci艅stwa mieszka艂 w Wilnie, wielkim mie艣cie, Mia艂 za dozorc臋 ksi臋dza, kt贸ry go pilnowa艂 I w dawnej surowo艣ci prawid艂ach wychowa艂. Tadeusz zatem przywioz艂 w strony swe rodzinne Dusz臋 czyst膮, my艣l 偶yw膮 i serce niewinne, Ale razem niema艂膮 ch臋tk臋 do swywoli. Z g贸ry ju偶 robi艂 projekt, 偶e sobie pozwoli U偶ywa膰 na wsi d艂ugo wzbronionej swobody; Wiedzia艂, 偶e by艂 przystojny, czu艂 si臋 rze艣ki, m艂ody, A w spadku po rodzicach wzi膮艂 czerstwo艣膰 i zdrowie. Nazywa艂 si臋 Soplica; wszyscy Soplicowie S膮, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni, Do 偶o艂nierki jedyni, w naukach mniej pilni. Tadeusz si臋 od przodk贸w swoich nie odrodzi艂: Dobrze na koniu je藕dzi艂, pieszo dzielnie chodzi艂, T臋py nie by艂, lecz ma艂o w naukach post膮pi艂, Cho膰 stryj na wychowanie niczego nie sk膮pi艂. On wola艂 z flinty strzela膰 albo szabl膮 robi膰; Wiedzia艂, 偶e go my艣lano do wojska sposobi膰, 呕e ojciec w testamencie wyrzek艂 tak膮 wol臋; Ustawicznie do b臋bna t臋skni艂, siedz膮c w szkole. Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmieni艂, Kaza艂, aby przyjecha艂 i aby si臋 偶eni艂, I obj膮艂 gospodarstwo; przyrzek艂 na pocz膮tek Da膰 ma艂膮 wie艣, a potem ca艂y sw贸j maj膮tek. Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety 艢ci膮gn臋艂y wzrok s膮siadki, uwa偶nej kobiety. Zmierzy艂a jego posta膰 kszta艂tn膮 i wysok膮, Jego ramiona silne, jego pier艣 szerok膮 I w twarz sp贸jrza艂a, z kt贸rej wytryska艂 rumieniec, Ilekro膰 z jej oczyma spotka艂 si臋 m艂odzieniec: Bo z pierwszej l臋kliwo艣ci ca艂kiem ju偶 och艂on膮艂 I patrzy艂 wzrokiem 艣mia艂ym, w kt贸rym ogie艅 p艂on膮艂. R贸wnie偶 patrzy艂a ona, i cztery 藕renice Gorza艂y przeciw sobie jak roratne 艣wice. Pierwsza z nim po francusku zacz臋艂a rozmow臋; Wraca艂 z miasta, ze szko艂y: wi臋c o ksi膮偶ki nowe, O autor贸w pyta艂a Tadeusza zdania I ze zda艅 wyci膮ga艂a na nowo pytania; C贸偶 gdy potem zacz臋艂a m贸wi膰 o malarstwie, O muzyce, o ta艅cach, nawet o rze藕biarstwie! Dowiod艂a, 偶e zna r贸wnie p臋dzel, noty, druki; A偶 os艂upia艂 Tadeusz na tyle nauki, L臋ka艂 si臋, by nie zosta艂 po艣miewiska celem, I j膮ka艂 si臋 jak 偶aczek przed nauczycielem. Szcz臋艣ciem, 偶e nauczyciel 艂adny i niesrogi; Odgadn臋艂a s膮siadka pow贸d jego trwogi, Wszcz臋艂a rzecz o mniej trudnych i m膮drych przedmiotach: O wiejskiego po偶ycia nudach i k艂opotach, I jak bawi膰 si臋 trzeba, i jak czas podzieli膰, By 偶ycie uprzyjemni膰 i wie艣 rozweseli膰. Tadeusz odpowiada艂 艣mielej, sz艂a rzecz dalj, W p贸艂 godziny ju偶 byli z sob膮 poufali; Zacz臋li nawet ma艂e 偶arciki i sprzeczki. W ko艅cu, stawi艂a przed nim trzy z chleba ga艂eczki: Trzy osoby na wybor; wzi膮艂 najbli偶sz膮 sobie; Podkomorzanki na to zmarszczy艂y si臋 obie, S膮siadka za艣mia艂a si臋, lecz nie powiedzia艂a, Kogo owa szcz臋艣liwa ga艂ka oznacza艂a. Inaczej bawiono si臋 w drugim ko艅cu sto艂a, Bo tam, wzm贸g艂szy si臋 nagle, stronnicy Soko艂a Na partyj臋 Kusego bez lito艣ci wsiedli: Sp贸r by艂 wielki, ju偶 potraw ostatnich nie jedli. Stoj膮c i pij膮c obie k艂贸ci艂y si臋 strony, A najstraszniej pan Rejent by艂 zacietrzewiony: Jak raz zacz膮艂, bez przerwy rzecz swoj臋 tokowa艂 I gestami j膮 bardzo dobitnie malowa艂. (By艂 dawniej adwokatem pan rejent Bolesta, Zwano go kaznodziej膮, 偶e zbyt lubi艂 gesta). Teraz r臋ce przy boku mia艂, w ty艂 wygi膮艂 艂okcie, Spod ramion wytkn膮艂 palce i d艂ugie paznokcie, Przedstawiaj膮c dwa smycze chart贸w tym obrazem. W艂a艣nie rzecz ko艅czy艂: "Wyczha! pu艣cili艣my razem Ja i Asesor, razem, jakoby dwa k贸rki Jednym palcem spuszczone u jednej dw贸r贸rki; Wyczha! poszli, a zaj膮c jak struna - smyk w pole, Psy tu偶 (to m贸wi膮c, r臋ce ci膮gn膮艂 wzd艂u偶 po stole I palcami ruch chart贸w przedziwnie udawa艂), Psy tu偶, i hec! od lasu odsadzili kawa艂; Soko艂 smyk naprz贸d, r膮czy pies, lecz zagorzalec, Wysadzi艂 si臋 przed Kusym o tyle, o palec; Wiedzia艂em, 偶e spud艂uje; szarak, gracz nie lada, Czcha艂 niby prosto w pole, za nim ps贸w gromada; Gracz szarak! skoro poczu艂 wszystkie charty w kupie, Pstr臋k na prawo, kozio艂ka, z nim w prawo psy g艂upie, A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy, Psy za nim fajt na lewo, on w las, a m贸j Kusy Cap !!" - tak krzycz膮c pan Rejent, na st贸艂 pochylony, Z palcami swemi zabieg艂 a偶 do drugiej strony I "cap!" - Tadeuszowi wrzasn膮艂 tu偶 nad uchem. Tadeusz i s膮siadka, tym g艂osu wybuchem Znienacka przestraszeni w艂a艣nie w p贸艂 rozmowy, Odstrychn臋li od siebie mimowolnie g艂owy, Jako wierzcho艂ki drzewa powi膮zane spo艂em, Gdy je wicher rozerwie; i r臋ce pod sto艂em Blisko siebie le偶膮ce wstecz nagle uciek艂y, I dwie twarze w jeden si臋 rumieniec oblek艂y. Tadeusz, by nie zdradzi膰 swego roztargnienia: "Prawda - rzek艂 - m贸j Rejencie, prawda, bez w膮tpienia, Kusy pi臋kny chart z kszta艂tu, je艣li r贸wnie chwytny..." "Chwytny? - krzykn膮艂 pan Rejent. - M贸j pies faworytny 呕eby nie mia艂 by膰 chwytny?" Wi臋c Tadeusz znowu Cieszy艂 si臋, 偶e tak pi臋kny pies nie ma narowu, 呕a艂owa艂, 偶e go tylko widzia艂 id膮c z lasu I 偶e przymiot贸w jego pozna膰 nie mia艂 czasu. Na to zadr偶a艂 Asesor, pu艣ci艂 z r膮k kieliszek, Utopi艂 w Tadeusza wzrok jak bazyliszek. Asesor mniej krzykliwy i mniej by艂 ruchawy Od Rejenta, szczuplejszy i ma艂y z postawy, Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku, Bo powiadano o nim: ma 偶膮d艂o w j臋zyku. Tak dowcipne 偶arciki umia艂 komponowa膰, I偶by je w kalendarzu mo偶na wydrukowa膰: Wszystkie z艂o艣liwe, ostre. Dawniej cz艂ek dostatni, Sched臋 ojca swojego i maj膮tek bratni, Wszystko strwoni艂, na wielkim figuruj膮c 艣wiecie; Teraz wszed艂 w s艂u偶b臋 rz膮du, by znaczy膰 w powiecie. Lubi艂 bardzo my艣listwo, ju偶 to dla zabawy, Ju偶 to 偶e odg艂os tr膮bki i widok ob艂awy Przypomina艂 mu jego lata m艂odociane, Kiedy mia艂 strzelc贸w licznych i psy zawo艂ane; Teraz mu z ca艂ej psiarni dwa charty zosta艂y, I jeszcze z tych jednemu chciano przeczy膰 chwa艂y. Wi臋c zbli偶y艂 si臋 i, z wolna g艂adz膮c faworyty, Rzek艂 z u艣miechem, a by艂 to u艣miech jadowity: "Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urz臋du... Ogon te偶 znacznie chartom pomaga do p臋du, A Pan kuso艣膰 uwa偶asz za dow贸d dobroci? Zreszt膮 zda膰 si臋 mo偶emy na s膮d Pa艅skiej cioci. Cho膰 pani Telimena mieszka艂a w stolicy I bawi si臋 niedawno w naszej okolicy, Lepiej zna si臋 na 艂owach ni偶 my艣liwi m艂odzi: Tak to nauka sama z latami przychodzi". Tadeusz, na kt贸rego niespodzianie spada艂 Grom taki, wsta艂 zmieszany, chwil臋 nic nie gada艂, Lecz patrzy艂 na rywala coraz straszniej, sro偶j... Wtem, wielkim szcz臋艣ciem, dwakro膰 kichn膮艂 Podkomorzy. "Wiwat!" - krzykn臋li wszyscy; on si臋 wszystkim sk艂oni艂 I z wolna w tabakier臋 palcami zadzwoni艂: Tabakiera ze z艂ota, z brylant贸w oprawa, A w 艣rodku jej by艂 portret kr贸la Stanis艂awa. Ojcu Podkomorzego sam kr贸l j膮 darowa艂, Po ojcu Podkomorzy godnie j膮 piastowa艂; Gdy w ni臋 dzwoni艂, znak dawa艂, 偶e mia艂 g艂os zabiera膰; Umilkli wszyscy i ust nie 艣mieli otwiera膰. On rzek艂: "Wielmo偶ni Szlachta, Bracia Dobrodzieje! Forum my艣liwskiem tylko s膮 艂膮ki i knieje, Wi臋c ja w domu podobnych spraw nie decyduj臋 I posiedzenie nasze na jutro solwuj臋, I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwol臋. Wo藕ny! odwo艂aj spraw臋 na jutro na pole. Jutro i Hrabia z ca艂ym my艣listwem tu zjedzie, I Wasze膰 z nami ruszysz, S臋dzio, m贸j s膮siedzie, I pani Telimena, i panny, i panie, S艂owem, zrobim na urz膮d wielkie polowanie; I Wojski towarzystwa nam te偶 nie odm贸wi". To m贸wi膮c tabakier臋 podawa艂 starcowi. Wojski na ostrym ko艅cu 艣r贸d my艣liwych siedzia艂, S艂ucha艂 zmru偶ywszy oczy, s艂owa nie powiedzia艂, Cho膰 m艂odzie偶 nieraz jego zasi臋ga艂a zdania, Bo nikt lepiej nad niego nie zna艂 polowania. On milcza艂, szczypt臋 wzi臋t膮 z tabakiery wa偶y艂 W palcach i d艂ugo duma艂, nim j膮 w ko艅cu za偶y艂; Kichn膮艂, a偶 ca艂a izba rozleg艂a si臋 echem, I potrz膮saj膮c g艂ow膮 rzek艂 z gorzkim u艣miechem: "O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi! C贸偶 by to o tym starzy m贸wili my艣liwi, Widz膮c, 偶e w tylu szlachty, w tylu pan贸w gronie Maj膮 s膮dzi膰 si臋 spory o charcim ogonie; C贸偶 by rzek艂 na to stary Rejtan, gdyby o偶y艂? Wr贸ci艂by do Lachowicz i w gr贸b si臋 po艂o偶y艂! Co by rzek艂 wojewoda Niesio艂owski stary, Kt贸ry ma dot膮d pierwsze na 艣wiecie ogary I dwiestu strzelc贸w trzyma obyczajem pa艅skim, I ma sto woz贸w sieci w zamku woro艅cza艅skim, A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze. Nikt go na polowanie uprosi膰 nie mo偶e, Bia艂opiotrowiczowi samemu odm贸wi艂! Bo c贸偶 by on na waszych polowaniach 艂owi艂? Pi臋kna by艂aby s艂awa, a偶eby pan taki Wedle dzisiejszej mody je藕dzi艂 na szaraki! Za moich, panie, czas贸w w j臋zyku strzeleckim Dzik, nied藕wied藕, 艂o艣, wilk zwany by艂 zwierzem szlacheckim, A zwierz臋 nie maj膮ce k艂贸w, rog贸w, pazur贸w Zostawiano dla p艂atnych s艂ug i dworskich ciur贸w; 呕aden pan nigdy przyj膮膰 nie chcia艂by do r臋ki Strzelby, kt贸r膮 zha艅biono, sypi膮c w ni膮 艣rut cienki! Trzymano wprawdzie chart贸w, bo z 艂ow贸w wracaj膮c, Trafia si臋, 偶e spod konia mknie si臋 biedak zaj膮c; Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze I na konikach ma艂e goni艂y panicze Przed oczami rodzic贸w, kt贸rzy te pogonie Ledwie raczyli widzie膰, c贸偶 k艂贸ci膰 si臋 o nie! Wi臋c niech Ja艣nie Wielmo偶ny Podkomorzy raczy Odwo艂a膰 swe rozkazy i niech mi wybaczy, 呕e nie mog臋 na takie jecha膰 polowanie I nigdy na niem noga moja nie postanie! Nazywam si臋 Hreczecha, a od kr贸la Lecha 呕aden za zaj膮cami nie je藕dzi艂 Hreczecha". Tu 艣miech m艂odzie偶y mow臋 Wojskiego zag艂uszy艂. Wstano od sto艂u; pierwszy Podkomorzy ruszy艂; Z wieku mu i z urz臋du ten zaszczyt nale偶y; Id膮c k艂ania艂 si臋 damom, starcom i m艂odzie偶y; Za nim szed艂 kwestarz, S臋dzia tu偶 przy Bernardynie, S臋dzia u progu r臋k臋 da艂 Podkomorzynie, Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance, A pan Rejent na ko艅cu Wojskiej Hreczeszance. Tadeusz z kilku go艣膰mi poszed艂 do stodo艂y, A czu艂 si臋 pomieszany, z艂y i nieweso艂y, Rozbiera艂 my艣l膮 wszystkie dzisiejsze wypadki: Spotkanie si臋, wieczerz臋 przy boku s膮siadki, A szczeg贸lniej mu s艂owo "ciocia" ko艂o ucha Brz臋cza艂o ci膮gle jako naprzykrzona mucha. Pragn膮艂by u Wo藕nego lepiej si臋 wypyta膰 O pani Telimenie, lecz go nie m贸g艂 schwyta膰; Wojskiego te偶 nie widzia艂, bo zaraz z wieczerzy Wszyscy poszli za go艣膰mi, jak s艂ugom nale偶y, Urz膮dzaj膮c we dworze izby do spoczynku. Starsi i damy spa艂y we dworskim budynku, M艂odzie偶 Tadeuszowi prowadzi膰 kazano, W zast臋pstwie gospodarza, w stodo艂臋 na siano. W p贸艂 godziny tak by艂o g艂ucho w ca艂ym dworze Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze; Cisz臋 przerywa艂 tylko g艂os nocnego str贸偶a. Usn臋li wszyscy. S臋dzia sam oczu nie zmru偶a: Jako w贸dz gospodarstwa obmy艣la wypraw臋 W pole i w domu przysz艂膮 urz膮dza zabaw臋. Da艂 rozkaz ekonomom, w贸jtom i gumiennym, Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym, I musia艂 wszystkie dzienne rachunki przeziera膰, Nareszcie rzek艂 Wo藕nemu, 偶e si臋 chce rozbiera膰. Wo藕ny pas mu odwi膮za艂, pas s艂ucki, pas lity, Przy kt贸rym 艣wiec膮 g臋ste kutasy jak kity, Z jednej strony z艂otog艂贸w w purpurowe kwiaty, Na wywr贸t jedwab czarny, posrebrzany w kraty; Pas taki mo偶na r贸wnie k艂a艣膰 na strony obie: Z艂ot膮 na dzie艅 galowy, a czarn膮 w 偶a艂obie. Sam Wo藕ny umia艂 pas ten odwi膮zywa膰, sk艂ada膰; W艂a艣nie tym si臋 zatrudnia艂 i ko艅czy艂 tak gada膰: "C贸偶 z艂ego, 偶e przenios艂em sto艂y do zamczyska? Nikt na tem nic nie straci艂, a Pan mo偶e zyska, Bo przecie偶 o ten zamek dzi艣 toczy si臋 sprawa. My od dzisiaj do zamku nabyli艣my prawa, I mimo ca艂膮 strony przeciwnej zajad艂o艣膰 Dowiod臋, 偶e zamczysko wzi臋li艣my w posiad艂o艣膰. Wszak偶e kto go艣ci prosi w zamek na wieczerz臋, Dowodzi, 偶e posiad艂o艣膰 tam ma albo bierze; Nawet strony przeciwne we藕wiemy na 艣wiadki: Pami臋tam za mych czas贸w podobne wypadki". Ju偶 S臋dzia spa艂. Wi臋c Wo藕ny cicho wszed艂 do sieni, Siad艂 przy 艣wiecy i doby艂 ksi膮偶eczk臋 z kieszeni, Kt贸ra mu jak O艂tarzyk z艂oty zawsze s艂u偶y, Kt贸rej nigdy nie rzuca w domu i w podr贸偶y. By艂a to trybunalska wokanda: tam rz臋dem Sta艂y spisane sprawy, kt贸re przed urz臋dem Wo藕ny sam g艂osem swoim przed laty wywo艂a艂 Albo o kt贸rych p贸藕niej dowiedzie膰 si臋 zdo艂a艂. Prostym ludziom wokanda zda si臋 imion spisem, Wo藕nemu jest obraz贸w wspania艂ych zarysem. Czyta艂 wi臋c i rozmy艣la艂: Ogi艅ski z Wizgirdem, Dominikanie z Rymsz膮, Rymsza z Wysogierdem, Radziwi艂艂 z Wereszczak膮, Giedroj膰 z Rodu艂towskim, Obuchowicz z kaha艂em, Juracha z Piotrowskim, Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia Z Soplic膮: i czytaj膮c, z tych imion wywabia Pami臋膰 spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki, I staj膮 mu przed oczy s膮d, strony i 艣wiadki; I ogl膮da sam siebie, jak w 偶upanie bia艂ym, W granatowym kontuszu sta艂 przed trybuna艂em; Jedna r臋ka na szabli, a drug膮 do sto艂a Przywo艂awszy dwie strony: "Uciszcie si臋!" wo艂a. Marz膮c i ko艅cz膮c pacierz wieczorny, poma艂u Usn膮艂 ostatni w Litwie Wo藕ny trybuna艂u. Takie by艂y zabawy, spory w one lata 艢r贸d cichej wsi litewskiej, kiedy reszta 艣wiata We 艂zach i krwi ton臋艂a, gdy 贸w m膮偶, b贸g wojny, Otoczon chmur膮 pu艂k贸w, tysi膮cem dzia艂 zbrojny, Wprz膮g艂szy w sw贸j rydwan or艂y z艂ote obok srebrnych, Od puszcz libijskich lata艂 do Alp贸w podniebnych, Ciskaj膮c grom po gromie: w Piramidy, w Tabor, W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwyci臋stwo i Zabor Bieg艂y przed nim i za nim. S艂awa czyn贸w tylu, Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu Sz艂a hucz膮c ku p贸艂nocy, a偶 u Niemna brzeg贸w Odbi艂a si臋, jak od ska艂, od Moskwy szereg贸w, Kt贸re broni艂y Litw臋 murami 偶elaza Przed wie艣ci膮 dla Rosyi straszn膮 jak zaraza. Przecie偶 nieraz nowina, niby kamie艅 z nieba, Spada艂a w Litw臋; nieraz dziad 偶ebrz膮cy chleba, Bez r臋ki lub bez nogi, przyj膮wszy ja艂mu偶n臋, Stan膮艂 i oczy wko艂o obraca艂 ostr贸偶ne. Gdy nie widzia艂 we dworze rosyjskich 偶o艂nierzy Ani jarmu艂ek, ani czerwonych ko艂nierzy, Wtenczas, kim by艂, wyznawa艂: by艂 legijonist膮, Przynosi艂 ko艣ci stare na ziemi臋 ojczyst膮, Kt贸rej ju偶 broni膰 nie m贸g艂... Jak go wtenczas ca艂a Rodzina pa艅ska, jak go czeladka 艣ciska艂a, Zanosz膮c si臋 od p艂aczu! On za sto艂em siada艂 I dziwniejsze od ba艣ni historyje gada艂. On opowiada艂, jako jenera艂 D膮browski Z ziemi w艂oskiej stara si臋 przyci膮gn膮膰 do Polski, Jak on rodak贸w zbiera na Lombardzkiem polu; Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu I zwyci臋zca, wydartych potomkom Cezar贸w Rzuci艂 w oczy Francuz贸w sto krwawych sztandar贸w; Jak Jab艂onowski zabieg艂, a偶 k臋dy pieprz ro艣nie, Gdzie si臋 cukier wytapia i gdzie w wiecznej wio艣nie Pachn膮ce kwitn膮 lasy; z legij膮 Dunaju Tam w贸dz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju. Mowy starca kr膮偶y艂y we wsi po kryjomu; Ch艂opiec, co je pos艂ysza艂, znika艂 nagle z domu, Lasami i bagnami skrada艂 si臋 tajemnie, 艢cigany od Moskali, skaka艂 kry膰 si臋 w Niemnie I nurkiem p艂yn膮艂 na brzeg Ksi臋stwa Warszawskiego, Gdzie us艂ysza艂 g艂os mi艂y: "Witaj nam, kolego!" Lecz nim odszed艂, wyskoczy艂 na wzg贸rek z kamienia I Moskalom przez Niemen rzek艂: "Do zobaczenia!" Tak przekrad艂 si臋 Gorecki, Pac i Obuchowicz, Piotrowski, Obolewski, Ro偶ycki, Janowicz, Mirzejewscy, Brochocki i Bernatowicze, Kup艣膰, Gedymin i inni, kt贸rych nie policz臋; Opuszczali rodzic贸w i ziemi臋 kochan膮, I dobra, kt贸re na skarb carski zabierano. Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru Przyszed艂, i kiedy bli偶ej pozna艂 pan贸w dworu, Gazet臋 im pokaza艂 wyprut膮 z szkaplerza; Tam sta艂a wypisana i liczba 偶o艂nierza, I nazwisko ka偶dego wodza legijonu, I ka偶dego z nich opis zwyci臋stwa lub zgonu. Po wielu latach pierwszy raz mia艂a rodzina Wie艣膰 o 偶yciu, o chwale i o 艣mierci syna; Bra艂 dom 偶a艂ob臋, ale powiedzie膰 nie 艣miano, Po kim by艂a 偶a艂oba, tylko zgadywano W okolicy; i tylko cichy smutek pan贸w Lub cicha rado艣膰 by艂a gazet膮 ziemian贸w. Takim kwestarzem tajnym by艂 Robak podobno: Cz臋sto on z panem S臋dzi膮 rozmawia艂 osobno; Po tych rozmowach zawsze jakowa艣 nowina Rozesz艂a si臋 w s膮siedztwie. Posta膰 Bernardyna Wydawa艂a, 偶e mnich ten nie zawsze w kapturze Chodzi艂 i nie w klasztornym zestarza艂 si臋 murze. Mia艂 on nad prawym uchem, nieco wy偶ej skroni, Blizn臋 wyci臋tej sk贸ry na szeroko艣膰 d艂oni I w brodzie 艣lad niedawny lancy lub postrza艂u; Ran tych nie dosta艂 pewnie przy czytaniu msza艂u. Ale nie tylko gro藕ne wejrzenie i blizny, Lecz sam ruch i g艂os jego mia艂 co艣 偶o艂nierszczyzny. Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwraca艂 si臋 r臋kami Od o艂tarza do ludu, by m贸wi膰: "Pan z wami", To nieraz tak si臋 zr臋cznie skr臋ci艂 jednym razem, Jakby "prawo w ty艂" robi艂 za wodza rozkazem, I s艂owa liturgiji takim wyrzek艂 tonem Do ludu, jak oficer stoj膮c przed szwadronem; Postrzegali to ch艂opcy s艂u偶膮cy mu do mszy. Spraw tak偶e politycznych by艂 Robak 艣wiadomszy Ni藕li 偶ywot贸w 艣wi臋tych, a je偶d偶膮c po kwe艣cie, Cz臋sto zastanawia艂 si臋 w powiatowem mie艣cie; Mia艂 pe艂no interes贸w: to listy odbiera艂, Kt贸rych nigdy przy obcych ludziach nie otwiera艂, To wysy艂a艂 pos艂a艅c贸w, ale gdzie i po co, Nie powiada艂; cz臋stokro膰 wymyka艂 si臋 noc膮 Do dwor贸w pa艅skich, z szlacht膮 ustawicznie szepta艂 I okoliczne wioski doko艂a wydepta艂, I w karczmach z wie艣niakami rozprawia艂 niema艂o, A zawsze o tem, co si臋 w cudzych krajach dzia艂o. Teraz S臋dziego, kt贸ry ju偶 spa艂 od godziny, Przychodzi budzi膰; pewnie ma jakie艣 nowiny. PAN TADEUSZ

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
zmini艂em nick ma czarny bo znowu kto艣 podprowadzi

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach
Go艣膰 M艂oda_sukaA
Jestem na 3 roku studi贸w , s膮 fajne babeczki;)

Udost臋pnij ten post


Link to postu
Udost臋pnij na innych stronach

×