Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość Poczytajcie.....

poczzytajcie..................

Polecane posty

Gość Poczytajcie.....

Jak się rodzi „po ludzku Długo zastanawiałam się, czy wracać jeszcze kiedykolwiek do tego tematu. Kiedyś nie mogłam przestać o tym mówić, chciałam, żeby cały świat dowiedział się o tym, co mi się przydarzyło. Nie miałam chyba na to siły, natomiast teraz nie chciałam wracać do tego wspomnieniami, bo jest mi dobrze. Jednak ostatnia dyskusja ze znajomymi oraz pewien program telewizyjny zadecydowały, że postanowiłam o tym napisać. Napiszę jeden jedyny raz i to nie będzie ani krótka, ani wesoła historia, więc jeżeli nie chce Ci się przebrnąć przez cały tekst i wszedłeś (weszłaś) tutaj tylko po to, żeby poprawić sobie humor, możesz opuścić tę stronę. Ten smutny wpis będzie tylko raz, obiecuję. Jutro już wrócę do normy. Ale muszę to z siebie wyrzucić! Kiedyś ks. Twardowski napisał w jednym z wierszy, że „nie można iść przez życie uśmiechniętym jak prosie w deszcz, więc ja dziś maszeruję na smutno (na szczęście tylko we wspomnieniach). Zdarzyło się to w 2001 roku. Z jednej strony dawno dwanaście lat temu, z drugiej strony stosunkowo niedawno, bo już w „cywilizowanym świecie, w XXI wieku. Moja córka miała wtedy 5 lat. Tkwiłam w beznadziejnym małżeństwie, a mimo to zdecydowaliśmy się mieć jeszcze jedno dziecko. Mojemu mężowi (pierwszemu) marzył się syn, a ja skłamałabym gdybym powiedziała, że chciałam tylko sprostać jego oczekiwaniom. Marzyłam o drugim dziecku. Było mi obojętne czy będzie to chłopiec czy dziewczynka. Chciałam, żeby było zdrowe. Wydawało mi, ze jeżeli mam już doświadczenie jako mama, to przy drugim dziecku będę po prostu doskonała. W ciążę zaszłam bardzo szybko. Do 12 tygodnia wszystko przebiegało tak jak za pierwszym razem, bez najmniejszych komplikacji. Nadal chodziłam do pracy, nie chciałam z niej rezygnować, bo to były czasy, kiedy śmiało można by nazwać mnie pracoholikiem. Zasuwałam na dwóch etatach. Nie skarżyłam się, bo lubiłam swoją pracę, spełniałam się, robiłam „karierę w swoim zawodzie, a ponadto mój mąż chyba zrzucił na mnie utrzymanie rodziny. Nie chcę tutaj rozwodzić się na jego temat. Wspomnę tylko tyle, że większość swojego życia spełniał się (i pewnie nadal spełnia) przy grach komputerowych. Nie byłam szczęśliwa, ale jeszcze wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo cały czas pracowałam. Ponadto miałam (i mam) córeczkę, którą kochałam (i kocham) ponad życie i każdą wolną chwilę starałam się z nią spędzać. Teraz też już wiem, że tego czasu było za mało, że straciłam coś bezpowrotnie. No, ale to już inna sprawa. Nie o tym chciałam tu pisać. Zaszłam w ciążę. Komplikacje zaczęły się od 12 tygodnia. Na początek krwawienie, szpital. Okazało się, ze mam łożysko przodujące. Potrzymano mnie dwa tygodnie w szpitalu, wypuszczono do domu z nakazem leżenia. Kiedy tylko wdrapałam się na trzecie piętro swojego mieszkania, znów zaczynało się krwawienie i znów szpital. Odbyło się to chyba ze trzy razy. Nie pomagało tłumaczenie lekarzom, że po takim wysiłku, jak wdrapanie się na trzecie piętro na pewno tu zaraz wrócę. Przecież w szpitalu nie można mi było wyjść do toalety, bo cały czas trzymano mnie pod kroplówką. W końcu jednak coś się zmieniło. - Podniosło się pani łożysko powiedział do mnie lekarz, cały czas patrząc w monitor. Ani razu podczas tej rozmowy nie spojrzał na mnie. A zapamiętałam z tamtego czasu większość wypowiedzianych słów, spojrzeń w oczy, zachowań. Uczepiły się mnie pazurami i czuję, że przy każdej próbie pozbycia się ich, wywalenia na zewnątrz, wbijają się coraz mocniej, coraz drapieżniej, a ich uścisk pomimo upływu lat nie maleje. - To dobrze? - Dobrze, ale pęcherz płodowy jest dziurawy. - Ale da się to naprawić? - Niestety nie. Może się pani ubrać i wrócić do sali. Mniej więcej tak wyglądała ta rozmowa. Wyszłam z gabinetu, nie wiedząc w zasadzie, co się stało. Potem przyszedł do mnie ordynator i powiadomił mnie, że niestety nie będą podtrzymywać tej ciąży, że nie donoszę jej i że teraz czekamy aż urodzę. Oczywiście dziecko nie przeżyje. Trwało to jeszcze chyba z kilkadziesiąt godzin. Powoli wyciekały ze mnie wody płodowe. Mój synek ruszał się coraz rzadziej, coraz słabiej. Za każdym razem kiedy brałam prysznic głaskałam się po brzuchu, chciałam, żeby jak najszybciej TO się stało. Dzisiaj wstyd mi, ale chciałam jak najszybciej pozbyć się mojego synka z brzucha. Kochałam go bardzo, a chciałam, żeby było już po wszystkim! Straciłam wszelką nadzieję. W końcu moja mama poszła do ordynatora poprosiła go o przyspieszenie porodu. Wiadomo było, że dziecko nie przeżyje. To było 12 lat temu, 21/22 tydzień, prowincjonalny szpital. Pielęgniarka wieczorem przyniosła mi tabletkę. Tego, co się działo po niej, pewnie nie zapomnę do końca życia. Miałam drgawki, było mi zimno, trzęsłam się jak w febrze. Nie mogłam nad tym zapanować. Kiedy w końcu poczułam skórcze, poszłam do pielęgniarki powiedzieć jej, że się zaczęło. Spojrzała na mnie jakby z wyrzutem, dla niej byłam jak natrętna mucha brzęcząca koło nosa. Taką trzeba tylko przegonić (nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy). - Połóż się do łóżka. Nikt nie będzie siedział z tobą na porodówce całą noc. - Ale ja czuję, że rodzę. - Jak urodzisz, to zawołasz. Położyłam się karnie do łóżka. Byłam młoda, przestraszona i załamana. Faktycznie urodziłam dziecko w łóżku w sali szpitalnej, gdzie leżały ze mną trzy inne ciężarne pacjentki (na podtrzymaniu). Co ważne był to czas, kiedy w Polsce od kilku lat toczyła się akcja „Rodzić po ludzku. Tak właśnie „po ludzku urodziłam. Dziewczyna z łóżka obok zawołała pielęgniarkę. Przyszła, sprawdziła, że po wszystkim. Odcięła pępowinę. Nie mogłam przestać wyć z rozpaczy. Kazała mi wstać i wyjść na korytarz, by położyć się na łóżku, na którym miały mnie zawieść do sali porodowej. Zapłakana, roztrzęsiona, zrobiłam to, co kazała. Z trudem wstałam. Między nogami miałam wiszącą pępowinę. Na łóżku zostało zakrwawione ciałko mojego synka. Miał takie malutkie rączki i nóżki Spojrzałam raz, jeden jedyny raz. Zbyt mało i zbyt wiele. Wystarczy na całe życie. Położyłam się na łóżku. Zawieziono mnie do sali. Dopiero wtedy obudzono lekarza. Uśpiono mnie i zrobiono resztę. Nie wiem, kiedy i kto zajął się moim synkiem. To niestety nie koniec. Potem powrót do sali. Budzenie z narkozy. Zwymiotowałam. Samą wodą, bo nic nie jadłam dzień wcześniej. - I jeszcze na koniec się zarzygała taki komentarz pielęgniarki usłyszałam. Zasnęłam. Kiedy się obudziłam, leżałam nadal w zakrwawionym łóżku, przykrytym tylko kolejnym prześcieradłem. Miałam mokrą koszulę. Rano pielęgniarka (ta sama) kazała mi zmienić sobie pościel! Tego nie byłam w stanie zrobić. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułam, co to znaczy mieć zimne poty, byłam bliska omdlenia. Zrobiła to salowa, bo z przerażeniem patrzyła na to, jak wyglądam i na czym leżę. Potem obchód. Lekarz chciał zbadać puls mojego dziecka! Nie spojrzał w kartę. Taki drobiazg. Przepłakałam cały dzień. Co ja mówię, to rozpacz, której nie da się opisać. Wyłam z bólu, już nie „po ludzku, wyłam jak ranne zwierzę. Nie przysłano oczywiście żadnego psychologa. Potem odbiór ciałka mojego synka. Aktu zgonu szpital nie wystawił, bo dziecko ważyło 400g. Wystawiano zgodnie z prawem chyba od 500g. Teraz podobno przepisy się zmieniły. Wtedy nie było aktu narodzin ani aktu zgonu, czyli nie mogłam pochować ciałka mojego ukochanego synka. Dzisiaj już taką możliwość bym miała. Przepisy się zmieniły. - Pochowacie go w jakimś rodzinnym grobie powiedziała pielęgniarka wydająca ciało. - Ale my tutaj nie mamy żadnego grobu odpowiedziała z przerażeniem moja mama. - To zakopiecie na polu albo go nie odbierajcie. Podała nam pudełko po butach, w środku był mój synek. Oczywiście tego nie zrobiliśmy. Mojego synka pochowaliśmy w obecności księdza w grobie innego dziecka (z rodziny męża). Mój synek ma na pomniku (obok imienia dziewczynki, która tam spoczywa) wyryte swoje imię i nazwisko, datę narodzin i śmierci. Być może niezgodnie z prawem. Tak wyglądał mój poród „po ludzku. Kiedy już doszłam do siebie, napisałam skargę do ordynatora szpitala. Odpisał mi, owszem. Nie zachowałam tego pisma, podarłam je w rozpaczy. Brzmiało ono mniej więcej tak: „Szanowna Pani, ble, ble, niestety sprawy wyjaśnić nie możemy, ponieważ wymieniona przez Panią w skardze pielęgniarka przebywa na urlopie wypoczynkowym. Ble, ble Obiecał, że po jej powrocie skarga zostanie rozpatrzona. I faktycznie tak było. Nawet dostałam powiadomienie pisemne „wymieniona przez panią pielęgniarka została pouczona, w jaki sposób należy zajmować się pacjentami. Mniej więcej tak. To słowo „pouczona najbardziej utkwiło mi w pamięci. Kobieta miała ok. 30-40 lat i dopiero teraz pouczono ją, jak ma wykonywać swoje obowiązki. I na tym koniec. Nic więcej nie zrobiłam. Chciałam to nagłośnić w mediach, bo na proces ze szpitalem nie miałam odwagi się zdecydować. Nieraz siadałam nad czystą kartką, by to wszystko opisać, wysłać do jakiejś gazety, telewizji, radia Choćby do samego piekła. Miałam ochotę spalić szpital, udusić tę pielęgniarkę. Jednak kartka zostawała zawsze pusta. Siadałam nad nią, płakałam i tyle. Po moim synku został mi mały sweterek, który zrobiłam, będąc w ciąży i zdjęcie UZG. Kiedy słyszę hasła: „Ochrona życia poczętego czy „Rodzić po ludzku, robi mi się niedobrze. Kiedy w telewizji dziennikarki dyskutują na temat poronień i prawa, które reguluje wydawanie aktów narodzin i zgonu, cieszę się, że może inne kobiety będą mogły swoje zbyt wcześnie narodzone dzieci pochować jak każdego innego człowieka, nie jak zwierzątko na polu (chociaż i zwierząt zgodnie z prawem nie wolno zakopywać w ziemi). Jest jednak jedna „pożyteczna rzecz, która miała miejsce po tym zdarzeniu. Rok po moim poronieniu moja teściowa znalazła się w tym samym szpitalu, również na oddziale ginekologicznym. I miała najlepszą opiekę pod słońcem. Od razu pierwszego dnia pielęgniarki spytały ją czy zbieżność jej nazwiska z moim jest przypadkowa, czy nie (PO ROKU!). Próbowały się przed nią tłumaczyć i przekonywały, że „od tamtej pory żadna pacjentka nie urodziła już w sali. Można przypuszczać, że ordynator szpitala dał im do wiwatu. Był XXI wiek, nie średniowiecze, nie czasy komuny, a trzeba było mojego przypadku i skargi na pielęgniarkę, żeby następne pacjentki w tym szpitalu mogły rodzić nie „po ludzku, ale z godnością w sali porodowej. Ile takich przypadków było wcześniej? Ile było ich w innych szpitalach? Jak to jest w naszym kraju z tą ochroną życia poczętego? Niedawno moja koleżanka w 12 tygodniu ciąży dostała krwawienia, wezwała karetkę i trafiła do szpitala. A tam? Pani doktor wypisała jej receptę i kazała leżeć w domu. Stwierdziła łożysko przodujące. Jednak dodała komentarz, że jej zdaniem do 20 tygodnia nie powinno się pomagać dziecku i ratować ciąży. Podobno takie opinie zdarzają się lekarzom często. Dlatego politycy mówiący o ratowaniu życia poczętego, przyprawiają mnie o mdłości. Share on facebook

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość może ktoś ..
Pierdolnięty,kto to będzie czytał.Lecz się chłopie czym prędzej !

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×