Mieszkam z mamą, ona ma 50 lat, ja 20. Jesteśmy strasznie nieporadne życiowo i jesteśmy ze wszystkim same. Ja choruję fizycznie i psychicznie, przez co nie jestem w stanie podjąć pracy, ani nie funkcjonuję w życiu społecznym. Mama niby pracuje, ale na czarno, zarabia 300 zł tygodniowo, czyli bardzo mało. Ze względu na wiek, brak wykształcenia & znajomości nie może znaleźć lepszej pracy, chociaż bardzo by chciała. Mieszkamy w tragicznych, niepewnych warunkach. Niedawno się przeprowadziłyśmy do innego mieszkania, wynajmujemy je za 500 zł, prąd mama będzie musiała płacić osobno, była zmuszona wziąć pożyczkę 1000 zł na odstępne (będzie musiała płacić 200 zł właścicielce miesięcznie). Przedtem mieszkałyśmy w mieszkaniu na wynajem 450 zł miesięcznie, wszystkie opłaty wliczone w tę kwotę. No i z początku sobie z tym radziłyśmy (choć nieraz głodowałyśmy), ale potem mama przestała płacić i teraz musi spłacać 100 zł tygodniowo właścicielkę poprzedniego mieszkania. Tamto mieszkanie było tragiczne - mikroskopijny pokój + łazienka bez ciepłej wody i bez prysznica/wanny (myłyśmy się w misce, wodę trzeba było podgrzewać w garnku na starej, wolnej kuchence na prąd, z 1 działającym palnikiem), a do tego nie było wentylacji, przez co szybko zrobił się grzyb. Mama, chcąc uciec z takich warunków, bezmyślnie wynajęła "lepsze" mieszkanie. Lepsze w cudzysłowie, bo okazało się, że jest gorzej. Piecyk jest byle jaki i strasznie kopci, co na moją chorobę związaną z układem oddechowym działa bardzo źle, wręcz nie mogę oddychać. Dlatego przez większość dnia siedzimy w zimnie, dogrzewając się termowentylatorem, ale to prawie nic nie daje i nie może być włączone długo, a poza tym rachunek za prąd byłby zbyt wysoki. Prawdopodobnie nie będziemy w stanie ogarnąć tego wszystkiego finansowo, co nas wpędza w rozpacz. Nie wiemy jak z tego wyjść, czego byśmy nie próbowały, to wpadamy z deszczu pod rynnę. Gdybym nie wierzyła w istnienie Boga i nie bała się panicznie bólu, to bym się zabiła. Nie widzę nadziei na lepsze jutro, mamy poważne problemy chyba na wszystkich płaszczyznach życia. Jeszcze wiele więcej złego w naszym życiu mogłabym tu wymienić, ale wtedy by powstał referat na kilka stron... Nienawidzę siebie, że nie jestem w stanie psychicznie i fizycznie iść do pracy, że w ogóle nie znam się na życiu, nie radzę sobie nawet z najprostszymi rzeczami. Chciałam moją fizyczną chorobę wyleczyć, zaczęłam chodzić do lekarzy na NFZ, ale od pół roku chodzę i jeszcze nie wiedzą co mi jest, nie zlecili mi żadnych sensownych badań, długo musze czekać na wizyty. Obie z mamą się nie znamy na życiu, tylko że ze mną jest o wiele gorzej. Teraz jeszcze ten koronawirus nas przeraża, mama musi sie poruszać między ludźmi, jest zapominalska i często po kilka razy chodzi do sklepów. Te mieszkanie i problemy z nim związane całkiem nas dobiły, nie wiemy już co robić, żeby mieć lepiej... Nie oczekujemy wiele, jedynie podstawowych warunków życiowych w dzisiejszych czasach, a nawet tego nie potrafimy mieć... Teraz nawet nie możemy się umyć, bo zimno w domu, a i wody dużo szkoda grzać, bo jest bojler na prąd, a pewnie nie będziemy w stanie zapłacić rachunku... Teraz ledwo to wytrzymujemy psychicznie, nie mamy żadnego wsparcia, nie wiemy co będzie dalej, a ja jestem przekonana, że będzie tylko gorzej (mama to marzycielka, chociaż jest załamana obecną sytuacją, to sie jeszcze jakos trzyma, przynajmniej na zewnątrz, ale najwyraźniej ma nadzieję że wszystko samo się rozwiąże, nie jest rozważna, a ja nie mam siły, wiedzy i doświadczenia, żeby cokolwiek robić za nią). Piszę tu w akcie desperacji, bo tak źle jeszcze u nas nie było, nie wiem czy ktoś z was będzie w stanie mi coś doradzić, realnie mnie wesprzeć, ale bardzo was o to proszę