Muszę to z siebie wyrzucić, bo od nadmiaru mentalnych i dosłownych szczyn niedługo zbutwieje od środka.
Mam psa. Od jakiś 3 lat. Sunię husky, którą wzięłam mieszkając jeszcze z rodzicami i która jest moim oczkiem w głowie. Za szczeniaka dała mi mocno w kość, ale przeżyłyśmy to i teraz jest naprawdę grzecznym psem; dostosowała się do mnie, a ja do niej i wydawało mi się, że udało mi się osiągnąć w tym wszystkim balans. Pies jeździ ze mną na wakacje, biega przy rowerze i nieraz wychodzi na miasto jeśli idę wypić piwo do ogródka. Ogólnie nie mam z nią żadnego problemu. Znajomi już się przyzwyczaili, że tam gdzie ja, tam na 99% też ona. Tak naprawdę ten pies pomógł mi wyjść z silnej depresji. Wszystko było pięknie. Do czasu...
Rok temu zaczęłam związek z chłopakiem, z którym bardzo dobrze się dogaduje. Po wcześniejszej jeździe bez trzymanki, zdradach, załamaniach nerwowych i innych dziwnych jazdach, obecny chłopak jest dla mnie jak anioł. Ma on jednak kilka wad, a między innymi przewlekłe lenistwo. Serio... to ten typ osoby, która nie wstanie do lodówki po oranżadę, tylko prosi wszystkich na około, a po odmowie... dalej nie przynosi sobie tej oranżady. No mniejsza, to tak żeby zobrazować problem. Wiadomo, że jak trzeba coś konkretnego zrobić, to zrobi to, ale na ogół jest szukanie wymówek. Mieszkamy na razie z jego mamą w jednym małym pokoju (tzn. my mieszkamy w jednym, a mama w drugim), który jest mocno zagracony, bo mamy sporo rzeczy upchniętych na małej przestrzeni. Czekamy aż obecni lokatorzy, którym wynajmujemy mieszkanie się wyprowadzą. Ma to potrwać jeszcze kilka miesięcy, o czym wiemy od dawna.
Do sedna.
R (mój chłopak) jakieś 4 miesiące temu przyszedł do domu z MEGA newsem, mianowicie... wpłacił zaliczkę za szczeniaka. Tak nagle, bo nasza wspólna znajoma zdecydowała się w końcu na psa, a że kiedyś R rozmawiał z nią na temat tej rasy (bokser, jeśli kogoś to interesuje) i oboje mieli takie psy w dzieciństwie, to pod wpływem jej decyzji... on też nagle zapragnął psa. Ja zonk, wtf, co jest grane. Po pierwszym szoku jakoś to przełknęłam, nie chciałam mu robić przykrości i nawet się ucieszyłam po czasie, bo kocham psy. Uznałam, że jakoś to będzie.
Czas tak sobie płynął, a ja nie widziałam po nim jakiejś dużej ekscytacji, którą obserwowałam u siebie kiedy jechałam po swojego psa. Wiecie... odliczanie, wybieranie imienia itp. U nas to było na zasadzie:
- kiedy ten pies ma być do odbioru?
- chyba w piątek.
- aha to fajnie.
- aha no super.
Nadszedł ten dzień. Pierwsze dni minęły w normalnej atmosferze, wiadomo nowy członek rodziny, więc wszystko skupiło się na niej. Po paru dniach zaczęły się problemy: że nie chce mu się wyjść, że nie sprząta jak się zleje (tzn. sprząta, ale nie tak często jak to jest potrzebne, bo pies potrafi kilkanaście razy dziennie nasikać i prawie tyle samo razy nasrać), ogląda się na mnie jeśli chodzi o spacery itp. Czyli pierwsza fala podniecenia opadła, zaczynają się schody. Zapala mi się pomarańczowa lampka, ale robię dobrą minę do złej gry.
Zaczęły się wakacje; wyjazd nad morze mieliśmy zaplanowany od dawna. Pies w 50% zniszczył nasz urlop. Kłóciliśmy się kto ma posprzątać siki, wieczne kupska wszędzie, problem z wyjściem bez psa i generalnie jeden wielki burdel (oboje dużo krzyczymy i jesteśmy nerwowi, a mi wystarczy iskra żeby wybuchnąć). Doszło do tego, że nigdzie nie mogłam zabrać samej mojej suni, bo musiała być dosłownie niańką dla tego małego smroda, bo przy niej smród nie bałaganił w mieszkaniu i siedział spokojnie. Byłam wściekła coraz bardziej, bo nie tak sobie to wyobrażałam. Do dziś mam wrażenie, że mój pies nie wykorzystał do końca wyjazdu i spacerów było dużo mniej niż sobie to zaplanowałam. Pod koniec dojechała do nas na kilka dni moja przyjaciółka i zaczął wykorzystywać ją. Julka posprząta, Julka wyjdzie z psem, Julka da psu jeść. Fakt, że ona sama wychodziła z taką inicjatywą, ale on to ewidentnie wykorzystywał. Oczywiście powiedziałam jej to wprost, wzruszyła ramionami. Mówię ok, nie wtrącam się (w głębi duszy cieszyłam się, że ona to robi, a nie ja, choć to okropne XD).
Dobrnęliśmy do końca wyjazdu. Wróciliśmy. I kłócimy się dalej. Ja nie "czuje" tego psa, nigdy nie podobały mi się tego typu rasy (to sprawa drugorzędna, ale gdybym miała wybierać drugiego psa, to byłby to pies ze schroniska lub drugi husky), nie mam takiego zapału jak do swojego, nie chce mi się wychodzić z dwoma naraz, bo ciężko nad tym zapanować i moja sunia też nie ma normalnego spaceru, bo to małe ... ciągle na nią skacze. Oczywiście karmię małą, bo i tak gotuje jedzenie dla psów, więc mi to nie przeszkadza. Przeszkadzają mi natomiast wszechobecne siki, gówna, cały czas trzeba pilnować żeby czegoś nie rozgryzła i nie zjadła (je nawet żwir z ziemi lub perlit, nie rozumiem tego psa). Nawet w domu spokojnie nie można posiedzieć, bo albo wdepniesz w szczochy albo coś innego się odwali. Mam dość i przez to, że z natury jestem bardzo nerwowa plus mam jeszcze bardziej nerwową przeszłość, to po prostu przerasta mnie to. Nie pisałam się na to, nie chciałam tego, mój chłopak chyba też jednak tego nie chciał (przyznał mi raz, że trochę żałuje i chociaż kocha tego psa i jej nie odda, to już nigdy nie zdecyduje się na szczeniaka) i ogólnie cała ta sytuacja mnie dobija. Wolę siedzieć obecnie w pracy, niż wracać do tego zaszczanego domu. Dodatkowy szczegół - mamy w domu parkiet i wszystko w niego wsiąka, a w jednym miejscu już nawet zgniło, bo musiała nalać na wieczór i zobaczyliśmy to dopiero następnego dnia. Przynajmniej raz dziennie jest awantura na linii: ja, R, pies. Nieraz płakałam z bezsilności. Czuję, że ten pies "popsuł nam życie" i same problemy przez niego.
Nie wiem co mam robić. Nie oddamy tego psa, R pewnie się nie zmieni, a ja zaraz znów nie będę miała pracy (teraz jestem sezonowo) i będę skazana na ten burdel 24/7. Myślę nawet o wizycie u psychologa, ale wiem, że ta wizyta nie sprawi nagle cudu i siki nie zaczną same parować. Nigdy zresztą nie byłam fanką psychologów, mimo że miałam z nimi do czynienia kiedyś często.
Staram się ją uczyć, że ma załatwiać się na maty, dostaje nagrody za sikanie na matę itp. Chwalimy ją, kiedy załatwia się na dworze i staramy się robić wszystkie te rzeczy, ale ten pies jak dla mnie jest głupi. Pewnie kiedyś się nauczy, to jasne, ale do tego czasu ja się wykończę albo nasz związek jeszcze bardziej na tym ucierpi.
Jestem wściekła na siebie za moje reakcje, za moje nerwy, za ten brak cierpliwości, ale nie umiem tego przezwyciężyć, a jeśli już uda mi się przez kilka dni zachować spokój, to wybucham ze zdwojoną siłą. Zdarzyło mi sie wykrzyczeć, że nienawidzę tego psa i chcę go oddać. Nienawidzę siebie za to, ale tak było.
Lata 2015-2018 były dla mnie straszne. Przez poprzedniego chłopaka zaliczyłam wizyty w psychiatryku, myśli samobójcze, popadłam w nałóg i generalnie byłam wrakiem człowieka. Podniosłam się po tym, znalazłam super chłopaka (poza jego lenistwem nie mogę mu nic zarzucić. Nikt tak o mnie nie dbał w życiu jak on), moje życie jest/było naprawdę super, a teraz znów mam napady nagłych nerwów, nawet jeśli nic się nie dzieje w danej chwili, to dostaje takiej "guli w gardle" i nie mogę opanować stresu. Boję się, że cały mój wypracowany przez ostatnie dwa lata spokój przelatuje mi przez palce i wracają stare problemu z opanowaniem nerwów. Zdarzyło mi się już po kryjomu brać leki na uspokojenie, czego bardzo dawno nie musiałam robić. Może komuś wydać się to przesadą, ale mam stwierdzone zaburzenia psychiczne i problemy różnego rodzaju.
PS na koniec: na przełomie marca/kwietnia mieliśmy się już wyprowadzić do tamtego mieszkania, więc chciałam wziąć sunie ze schroniska 11-letnią. Niestety nie udało się to i przeprowadzka przeniosła się na lato/jesień. Zrezygnowałam z tej adopcji przez wzgląd na brak miejsca w jednym pokoju na dwa psy, w tym jeden z problemami i całe życie w schronisku. Uznałam, że to będzie niekomfortowe dla mojej suni, tej schroniskowej i nas ogólnie i z bólem serca staram się o tym zapomnieć. Pisząc o tym psie, mam łzy w oczach. Nieważne. Już tego nie zmienię. R wiedział o całej sytuacji, nawet był ze mną w tym schronisku i znał również powody, dla których zrezygnowałam - BRAK MIEJSCA. Po czym minęły dwa miesiące, nawet nie, a on wziął szczeniaka. Nie sądzę, że to złośliwie - raczej to efekt bezmyślności.