Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Peter Gragelmann

Polki mieszkajace na stale w Niemczech

Polecane posty

W ciagu trzech lat urodzila trojke dzieci:P Ale takie bogate to moga miec nawet kilkanascioro dzieci,bo stac je na nianki:P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
No i wlasnie o to mi chodilo Tofi kiedy pytalam Sare po co chce ta swieczke zapalac, czy dla poganskiego zwyczaju, czy z innych powodow. A co do wykladni Biblii to prawda, ze kazdy ciagnie w swoja strone ale najwazniejsze jest slyszec, to co chce nam Bog przez nia powiedziec a nie kosciol.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość hej dziewczyny
A moze na tym topiku mi ktos powie jak sobie tutaj poradzic w tym kraju? Jestem tu od miesiaca, przyjechalam jako au pair na rok, niemieckiego prawie nie znam i nikogo nie znam...jestem okropnie samotna. Mieszkam w okolicach Frankfurtu(m.) i nie wiem co bedzie dalej bo juz mam dosyc....jak sie tutaj zaklimatyzowac?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość kokoloka
najlepiej szoroawać gary ,prac majty u jakiegoś bauera

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
belaiza- moj ksiadz nie jest niewierzacym, byc moze zle odebralas to co napisalam. kiedy zawalila sie hala w Katowicach modlilismy sie na mszy swietej za poszkodowanych w tej tragedii. ksiadz wspomnial ze w takich sytuacjach ludzie zadaja sobie pytania: gdzie jest teraz Bog?? gdzie jego sprawiedliwosc?? przeciez byli dobrymi ludzmi, nikomu nic nie zrobili itp. sama napisalas ze Bog jest sprawideliwy, choc jest to moze inna sprawiedliwosc od naszej, ludzkiej

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
wiem wiem smerfetko, niewierzacy ksiadz to byloby calkiem smutne, ale czesto nam ludziom wierzacym sie zdarza w takich sytuacjach opuszczac rece, gdy ludzie pytaja gdzie byl Bog. I nikt z wierzacych a tym bardziej ksiadz nie powinien okazywac innym, ze watpi w takich sytuacjach w sprawiedliwosc Boga. Bog jest sprawiedliwy. Czasami dowiadujemy sie po latach jaki cel mialo jakies zdarzenie. Ja tez mam jeszcze kilka pytan do Boga po co mi cos tam sie stalo, dlaczego np nie mam dzieci ale wierze, ze jest w tym ukryty jakis Bozy cel nie wiem jaki i czesto cierpie z tego powodu ale ufam Bogu.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Hallo dziewuszki, a ja mam takie zdanie na ten temat.Zapalanie swieczki nie jest niczym poganskim.W naszym kosciele katolickim w gdansku pala sie zawsze swieczki.A tutaj w Bremen mozna zawsze swieczke zapalic za pare centöw. Pozatym zostala biblia przetlumaczona przez ludzi.Kazde tlumaczenie moze zatrzymywac bledy w interpretacji. jezeli sie tlumaczenia robilo to wie sie jak trudne one czasami sa.Nikt mi niepowie ze biblia to 100% originalu. jak sie historie kosciola zna to sie wie ze zawsze byl zainteresowany tym aby ludzie w ciemnocie zyli i tylko sie tego trzymali co kosciöl powie. I ja naleze do tych ludzi ktörzy sie zawsze pytali jak jest to mozliwe ze Bög jest\"sprawiedliwy\" i tyle bölu dopuszcza.Ale na to mam swoja wlasna odpowiedz ktöra nic z Bogiem niema wspölnego.Bo gdyby byl taki jak sie o nim möwi toby do tego niedopuscil.A niebede sobie wmawiala ze mnie sprawdza lub cos podobnego. Moja rodzina jest bardzo religijna.Ciocia w szkole religi uczy a kuzyn jest ksiedzem.A moja kuzynka mi tez czasami pisze ze sie za mnie pomodli i tak dalej. Respektuje ludzi ktörzy sie modla i biblie cytuja ale mam swoje wlasne mysli i poglady co do tego tematu. Wszystko co sie wydarza wydarza sie dlatego bo my do tego dopuszczami i nikt inny. Dzisiaj slonko wyszlo ,nareszcie:-)))Bedzie spacerek:D

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Do hej dziewczyny: moze ktöras z twojej okolcy by ci pomogla co?Bo ja z Bremen jestem:-))

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
\"hej dziewczyny\" zaczernij swoj nick. nie mysle, by tak tragicznie bylo. U jakiej rodziny pracujesz? to jacys fajni ludzie czy sztywniaki? a jakimi dziecmi sie opiekujesz? napisz cos wiecej.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
tak belaiza i tu masz racje, my tej sprawiedliwosci nie widzimy a jednak wszystko czemus sluzy, zycie kazdego czkowieka ma jakis cel ale to MY nim kierujemy

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość CYTAT Z KAFETERII
wczoraj na kafeterii wyczytalam wypowiedz jednego pana (w dyskusji na temat jednego artykulu). Madre slowa. Zalaczam: "Witam Panie. Na sam początek muszę skrytykować mojego przedmówcę Soil. Bardzo ale to bardzo krzywdzące słowa skierowane do kobiet. Musimy zacząć od tego, że miłość to uczucie, które nas samych zachęca i sprawia radość kiedy czynimy wszystko co możemy ażeby uszczęśliwić swojego partnera. Miłość to umiejętność patrzenia na tą osobę nie okiem krytycznym ale właśnie w sposób przesycony łagodnością. Umiejętność przebaczania i wiele tolerancji dla partnera połączonej z szacunkiem do własnej osoby pomoże nam budować związek. Miłość to nie jest pozwalanie na krzywdzenie swojej osoby. Tego nie wolno robić. Pomimo różnic płci kobiety i mężczyźni są podobni do siebie. Raz próbujemy zagarnąć więcej niż możemy (czasami lepiej odpuścić a to zaprocentuje pozytywnie) a czasami pozwalamy się krzywdzić mając nadzieję, że to się nie powtórzy. Do czego zmierzam drogie Panie. Nie wolno, pod żadnym pozorem pozwalać aby mężczyzna Was krzywdził, bądź miał roszczenia. Powinien mieć świadomość, że wszystko co robicie, robicie z miłości dla nich. Oczywiście w związku są obowiązki, ale one wynikają z miłości i dbałości właśnie o ten związek i dla tego wymagają szacunku od drugiej strony. Jeśli nie widzicie takiego szacunku, pomimo że to bolesne, nie trwajcie w takim związku. Nigdy też nie martwcie się o to czy znajdziecie sobie faceta. Szanujcie się, bądźcie szczęśliwe. To jest jak światełko w ciemności. Dla każdego faceta będziecie atrakcyjne, bo szczęście jest tym czego brakuje nam wszystkim, bez względu na płeć. Nie można też myśleć o tym że jesteśmy doskonali. Wręcz przeciwnie. Jesteśmy słabi, często zawodzimy, ludzie wogóle. Myślę, że miłość to bardzo szczególne uczucie o które trzeba dbać cały czas, bo bez tego umiera. Myślę też, że mężczyźni czują się trochę zdezorientowani i niepotrzebni. Kobiety są samodzielne i samowystarczalne. Mężczyznie się wydaje, że nie jest jej potrzebny a jeśli, to właśnie do łoża. Może to daleko posunięte uogólnienie, ale coś w tym jest. Wszyscy potrzebujemy bliskości drugiego człowieka i dla tego nie powinniśmy szukać u siebie wad ale tego co dobre i mówić o tym. Mówić że jesteśmy szczęśliwi w związku, motywować partnera, mówić mu o tym co nas w nich cieszy. Ale jeśli zauważycie brak szacunku dla Was to znaczy, że partner nie jest wart Waszego uczucia. To na Waszych barkach spoczywa większość obowiązków w większości domów. Pomimo tylu słów o równouprawnieniu nie widać go w domach gdzie mężczyzna wciąż jest tyranem. Więc jeszcze raz mówię Wam, szanujcie się i nigdy nie pozwólcie aby facet Was poniżał w jakikolwiek sposób. Wy też tego nie róbcie. Pozdrawiam" -mam nadzieje, ze autor nie ma nic przeciwko publikacji-

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Chcialabym jeszcze dodac ze jezeli juz sie w biblie wierzy to jest w niej napisane ze bög stworzyl czlowieka na swoje podobienstwo i niechodzi tutaj o wyglad cielesny tylko mozliwosci jakie sie ma. jezeli umieramy to umiera tylko cialo cielesne.jezeli w takim razie modlimy za zmarlego albo zapalimy dla niego swieczke to musi to juz cos dac.:-))

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poczytajcie fajne perypetie
nie da sie adresu wstawic

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poczytajcie fajne perypetie
Droga do raju Joanna Kluzik-Rostkowska Reich w potocznym odbiorze jawił się na Śląsku jako kraina mitycznego dobrobytu. Kłopoty czynione przez władze PRL-u z uzyskaniem paszportu, namiastka luksusu wysyłana w "paketach" (po śląsku: paczkach) i trudno osiągalne wyjazdy do Niemiec potęgowały to wyobrażenie. O tych, którzy uciekli, mówiło się, że "wybrali wolność" lub po prostu "wyjechali". Nikt nie pytał, dokąd. Wiadomo, do RFN. W tym czasie w Polsce papier toaletowy był luksusem, letni urlop w Rumunii - szczytem marzeń, a szynkę jadało się tylko na Boże Narodzenie Niektórzy Ślązacy mieli szczęście. Przychodziły do nich paczki od rodziny z Reichu. Wyczekiwane z dreszczykiem emocji - czy po drodze niczego nie ukradną? Polska poczta dokładnie sprawdzała, czy w przesyłkach - pełnych mąki, cukru, salami, puszek tuńczyka i ubrań - nie ma czegoś, co mogłoby obalić komunizm. Bywało, że pocztowi funkcjonariusze, rewidując te paczki, bezczelnie je łupili. Zwykle więc wcześniej w listach "stamtąd" krewni wyliczali wysyłane rzeczy. To załatwiało sprawę jedynie połowicznie. Czekano na śpioszki - dochodziły sprane i dziurawe łachy. Reklamacja nie pomagała. Lista rzeczy się zgadzała, a że miały polskie metki... Poczta nie wnikała w takie drobiazgi. * * * Dietmar (w polskich dokumentach: Henryk) Hermann, Ślązak: - Urodziłem się w Katowicach w 1940 roku. Wojnę przeżyliśmy nie bez strachu i szwanku, jak większość śląskich rodzin. Ojciec dostał powołanie do Wehrmachtu; w 1942 roku zginął na froncie wschodnim nad Donem. W domu była jeszcze babcia, mama i dwie siostry. Skończyłem szkołę, zdobyłem zawód i odsłużyłem wojsko. W sierpniu 1981 roku moja mama wyjechała na 3 tygodnie do Niemiec na tak zwany urlop dla wdów po żołnierzach niemieckich. Ponad 5 lat starała się o ten wyjazd, wypełniając kilogramy formularzy, załączając stosy listów i tłumaczeń. W tym czasie zdążyłem się ożenić, dorobić sfatygowanego malucha i córki, która właśnie zaliczała pierwsze metry na własnych nogach. Autobus linii Katowice-Regensburg czekał przed hotelem Silesia. Pożegnanie mamy ze mną i moimi siostrami przebiegało w absolutnej ciszy. W ostatniej chwili wyszeptała mi do ucha: "Ja już nie wrócę". Czułem, że ta podróż wiele zmieni także w moim życiu. Zacząłem myśleć o przeniesieniu się na stałe do Niemiec. Bardzo ważnym momentem był dzień, w którym mama miała wrócić z urlopu. Z mieszanymi uczuciami poszedłem pod hotel Silesia. Autobus przyjechał, otworzyły się drzwi i wysiadły dokładnie trzy osoby z pięćdziesięciu, które wyjechały. Kamień spadł mi z serca: mamy w tej trójce nie było. * * * Pasażerowie innego autobusu mieli pewien kłopot. - Był listopad 1981 roku, jechaliśmy "na wycieczkę" do Hamburga. Do granicy z RFN wszyscy siedzieli cicho, niektórzy popijali - opowiada jeden z uczestników wyprawy. - Nagle, już po zachodniej stronie, okazało się, że nikt nie ma zamiaru wracać. W końcu kierowca stanął przed nami, machnął ręką i powiedział: "Ja też nie wracam". Cóż było robić, trzeba było sprzedać autokar. Był państwowy, więc nie mieliśmy skrupułów. Turcy kupili go na pniu, a pieniądze podzieliliśmy solidarnie pomiędzy wszystkich. Przygotowania do ucieczki były jedną z najbardziej strzeżonych rodzinnych tajemnic. Gdyby taka informacja wpadła w niepowołane ucho, o wyjeździe nie warto by nawet marzyć. Władze PRL-u, chcąc utrudnić emigrację, sterowa- ły wydawa niem paszportów (paszport był własnością państwa, a podstawą starań o niego - "zaproszenie" z zagranicy), złośliwie przyznając je tylko niektórym. Rodziny, które decydowały się na emigrację "na raty", musiały brać pod uwagę, że ci, którzy zostają w Polsce, przez wiele lat za karę nie wyjadą. Można też było uruchomić procedurę łączenia rodzin. Efekt był podobny - kilka lat czekania na zgodę. Rozdzieleni krewni zwykle spędzali wakacje - jeśli było ich na to stać - na Węgrzech, nad Balatonem. Na Śląsku panowały powszechna akceptacja dla emigracji do RFN i przeświadczenie, że kto bardziej rezolutny i ma "pochodzenie", powinien spróbować. Klęska porozumień sierpniowych z 1980 roku i stan wojenny spotęgowany dramatem katowickiej kopalni Wujek wzmagały nastrój beznadziei i braku perspektyw. Dla rdzennego Ślązaka udokumentować pochodzenie znaczyło wygrzebać z rodzinnych archiwów metryki urodzin, ślubów, zgonów świadczące, że przodkowie żyli na tej ziemi w czasach, kiedy należała ona do Niemiec. To była znacznie wygodniejsza droga do emigracji, niż zdobywanie "zielonej kary", uprawniającej do pobytu w USA, czy walka o azyl polityczny we Francji. - Najpierw po wakacjach z klasy zniknął Jacek - opowiada Małgorzata, wtedy uczennica renomowanego katowickiego liceum. - Szybko rozeszła się wieść, że wyjechał z rodzicami. Po maturze w 1982 roku wykruszali się następni. W sumie 7 osób, dziś doskonale wykształconych i cenionych w swoich specjalnościach. Czasem szkoda, że są tam. Na wyjazd decydowali się ludzie w każdym wieku i z każdym wykształceniem. - Zdecydowaliśmy się w 1988 roku - opowiada Tadeusz, hutnik. - Na paszport czekało się kilka miesięcy, takie tłumy składały wnioski. Na szczęście, pozwolili wyjechać nam wszystkim, całej 4-osobowej rodzinie. W Katowicach zostawiliśmy sobie furtkę na powrót. Mieszkanie mama oddała hucie dopiero wtedy, kiedy byliśmy pewni, że zostaniemy. * * * Mama znajdowała się już po właściwiej stronie muru berlińskiego. Teraz byłem absolutnie pewien, że ja i moja rodzina mamy do kogo pojechać, znaleźć schronienie i poradę, jak zacząć wszystko od nowa. Wreszcie w 1985 roku dostaliśmy od mamy zaproszenie. Szczęśliwi, pełni wiary i nadziei złożyliśmy w komendzie milicji podania o paszporty. Po kilku tygodniach wyczekiwania poszliśmy po odbiór. Paszport był tylko jeden, dla mnie. Mogłem zabrać córkę, która wtedy miała prawie 5 lat. "Wrócimy" - powiedziałem żonie. Gdyby jednak ktoś mnie wtedy zapytał, czy dotrzymam słowa, nie wiem, czy mógłbym bez wahania powiedzieć, że tak. Najpierw jednak trzeba było wyjechać, a to znaczyło usprawnić jako tako malucha. Każdy Polak to majsterkowicz, więc żwawo zabrałem się do roboty. Największy problem był z blacharką, ale papy w Polsce nie brakowało, kleju też nie, więc sobie poradziłem. Dzień wyjazdu, podniecenie i niepewność: wrócimy czy nie? Deszcz lał całą drogę. Moja córka Moniczka spała, a ja ile gazu było, tyle deptałem, byle szybciej. Za Opolem przy silnym deszczu urwała się wycieraczka, ale drut i obcęgi woziłem zawsze ze sobą, więc był krótki postój na naprawę i dalej w drogę. Po 6 godzinach jazdy stanąłem przed wielką bramą do raju, czyli Reichu - przejściem granicznym we Frankfurcie nad Odrą. Kontrola celna, dokumenty w porządku, bagaże w porządku. Nagle jeden z celników zauważył, że tylne prawe światło stopu i migacz są nierówno przymocowane. "Proszę odkręcić pokrywę świateł" - rozkazał. Odkręciłem. Celnik wsadził rękę w otwór, gdzie powinny być lampki, i zaczął wyciągać błyszczące srebrne kawałki papy. Zrobiło się zbiegowisko: przybiegli inni celnicy i rzeczoznawcy. Patrzyli, wąchali, wyginali, zgniatali, a ja nie mogłem dojść, czego oni chcą. Okazało się, że właśnie wybuchła afera srebrnego złomu, który tonami wywożono z Polski i sprzedawano za granicą. Przekonywałem celników, że to alu-papa, którą łatałem malucha. Uspokoiłem nawet NRD-owskich, którzy też się pojawili, zaciekawieni sytuacją. Gestykulując, tłumaczyłem nieskomplikowaną niemczyzną: "alles in ordnung, auto szrot kaput, reparartur mit pape, kein silber". I w pewnym momencie otworzyły się drzwi auta i wyszła Monika z płaczem: "Papa, siusiu". Polscy celnicy ubabrani w tej alu-papie, usmarowani po łokcie, grzecznie przykręcili pokrywę świateł i pozwolili jechać. NRD-owscy też nie chcieli się brudzić. Wjechaliśmy na "drogę ku słońcu". Przed nami było 270 kilometrów NRD-owskiej autostrady Frankfurt-Helmstedt. Już po kilkudziesięciu kilometrach Monika zapytała: "Papa, kiedy zjedziemy z tych schodów?" (drogę zbudowano w latach 30. z betonowych płyt i samochód wpadał w każde spojenie, niemiłosiernie podskakując). Dziecko zasnęło, ja, zaciskając mocno zęby - żeby nie dostać wstrząsu mózgu - równie mocno deptałem pedał gazu. * * * Przekraczanie granicy zawsze było przyczynkiem do oddzielnej opowieści. - Z Katowic do Hanoweru jechało się pociągiem 17 godzin - opowiada Ania, żona Tadeusza. - Mieliśmy dwie walizki z letnimi rzeczami i 50 dolarów. Najgorzej wspominam wjazd i wyjazd z NRD. Pociąg otoczony wojskiem z karabinami i psami. Myślałam, że to wojna. Scenerii dopełniały jakieś okrzyki po niemiecku. Sprawdzali po kolei każdy przedział, odkręcając nawet płyty w suficie. Szukali uciekinierów. Dokumenty, które mogły nam pomóc w uzyskaniu obywatelstwa, musieliśmy dobrze schować. Gdyby je znaleźli, wyrzuciliby nas z tego pociągu. Ania i Tadeusz uciekali z dwójką dzieci: 8-letnią Basią i 14-letnim Piotrkiem. - Piotrek całą drogę stanowczo twierdził, że on w tym Reichu nie zostanie. Wraca i już. Nie chciał nawet wsiąść z nami do pociągu. Dojechaliśmy, zobaczył dworzec w Hanowerze i banany. Otworzył ze zdziwienia dziób i powiedział: "Mama, ja tu zostaję". * * * O 23.45 dotarliśmy do granicy NRD-RFN w Helmstedt. Zasieki, wieże wartownicze, rentgenowskie spojrzenia NRD-owskich celników, okrążanie samochodu. Byłem tak zmęczony, że miałem to gdzieś, i tym sposobem uśpiłem ich czujność. Pozwolili jechać. Dwieście metrów dalej byli RFN-owscy celnicy. Stanąłem i pomyślałem: "Teraz cię przetrząsną", ale zobaczyłem wyciągniętą z okienka rękę, która machała: "Dalej", nie patrząc kto i z czym jedzie. Kilka minut później zatrzymałem się. Monika spała w aucie, poszedłem do restauracji napić się kawy. Pierwsze zaskoczenie: samoobsługa, automaty, samowary, elektronika z objaśnieniami. Tłumaczę sobie: proszę wziąć filiżankę, postawić otworem do góry, nacisnąć guzik, poczekać i podejść do kasy. Wykonałem polecenia i podszedłem do kasy, w której pani poinformowała mnie, że za gorącą wodę nie muszę płacić. Szok. Powinienem był po wlaniu gorącej wody poczekać chwilkę na esencję... Po wyjściu z restauracji zadzwoniłem do mamy. Była 2420, do Garbsen ledwie 100 kilometrów, droga wolna, pusto, więc umówiłem się, że będę około 200. Nic z tego, Monika spała, ja błądziłem. Przejechałem dobre 200 kilometrów. O 430 złapałem gumę. Reszkami sił wymieniłem koło i zatrzymałem przejeżdżający samochód, żeby zapytać o drogę. Kierowcą okazał się Polak, który 3 lata wcześniej przyjechał do Niemiec na pogrzeb ojca. Miał zostać tylko parę dni... Okazało się, że jestem 250 metrów od celu. Pierwsze skrzyżowanie i byłem pod domem, pod którym od czterech godzin czekała mama. Klatka schodowa zadbana i pachnąca, mieszkanie nowoczesne. Dobrobyt wyzierał z każdego kąta. Wierzyć się nie chciało, że może być tak ładnie. Następnego dnia pojawiła się rodzina od jakiegoś czasu zamieszkała w Niemczech: kuzyn, kuzynka i szwagier. Natychmiast zapytali: "Zostajecie?". Wykręciłem się od odpowiedzi, tłumacząc, że muszę się rozejrzeć, zastanowić. Wiedziałem już, że chcę jak najszybciej wrócić - po żonę. Wyznaczyłem sobie termin powrotu i spokojnie upajałem się tym wszystkim, o czym latami słyszałem w Polsce: sklepami pełnymi towaru, doskonałymi drogami, jeszcze lepszymi samochodami, porządnie ubranymi ludźmi. Droga powrotna - znowu przez NRD. Brudne toalety, zepsute spłuczki, popękane płytki, pozapychane umywalki, plastikowe krany bez wody. Kawa cieniutka, a krzesła tak brudne, jak w "Załężance" (tani piwny bar w katowickiej dzielnicy Załęże) wieczorem, w dzień wypłaty. Powoli wracałem do rzeczywistości. Początek rozmowy z żoną po powrocie był taki: "Basiu, od dzisiaj szykuj dokumenty i stopniowo wysyłaj do Niemiec. W przyszłym roku robimy, co się da, by z całą rodziną wyjechać na stałe". Wszystko już było przygotowane, tylko znowu nie było wiadomo, czy dostaniemy paszporty. Ta niepewność rodziła coraz większą nerwowość. * * * Najpierw należało z dokumentami poświadczającymi pochodzenie zgłosić się w obozie dla przesiedleńców. Jeden z nich zorganizowano we Friedlandzie, niedaleko Getyngi. W latach 80. z obozu korzystali głównie Polacy, było też trochę rosyjskich Niemców. - Zjawiliśmy się tam o 700 rano. Kolejka do rejestracji była tak duża, ze czekaliśmy w niej do 2000. Udało nam się jedynie dostać kartki na jedzenie i spanie. Spaliśmy na sali gimnastycznej, gdzie ustawiono 150-200 łóżek - opowiada Anna. - Pamiętam Polaka, który siedział w kącie. Nie miał już prawa ani do noclegu, ani do jedzenia. Miał za to 50 lat i niewyraźne zdjęcie grupy żołnierzy Wehrmachtu. Mówił, że jeden z nich to jego tata. Wielu nie wytrzymało psychicznie. Nagle ktoś wstawał, brał walizkę i już go nie było. Niemcy rozdawali też uciekinierom ubrania. - Pamiętam, jak drugiego dnia dostałem T-shirta w paski - dodaje Tadeusz. - Założyłem, szczęśliwy, że nareszcie mam coś czystego. Wychodzę, patrzę, wszyscy mają takie same pasiaste bluzy. Auschwitz, nic dodać, nic ująć. Tylko paski poziome. Załatwienie wszystkich formalności zajmowało sporo czasu - zwykle tydzień - ale było sprawnie zorganizowane. Wiele informacji sprawdzano aż w centralnej kartotece w Berlinie. Szwagrowie: Karlik i Franek (górnicy) za namową żon też po stanowili spróbować szczęścia w Reichu. Jorguś, inny członek tej rodziny, zadomowił się już wcześniej w nowej ojczyźnie, więc chętnie służył pomocą. Szwagrowie przyjechali pociągiem do Jorgusia, ten wsadził ich do samochodu i zawiózł do obozu. Siódmy zmysł podpowiadał Jorgusiowi, że powinien zostawić im tylko trochę pieniędzy na drobne wydatki. Rano w obozie - katastrofa: - Karlik! - krzyknął Franek - Babka mi się przyśniła, jadymy do dom! - Co, ty gupi? - zdziwił się Karlik. - Godom ci, jak się babka śnią, bydzie źle. Jadymy. Nie mieli pieniędzy, więc zadzwonili do Jorgusia, żeby po nich przyjechał. Ten - wściekły - nie chciał nawet o tym słyszeć. Postanowili więc działać na własną rękę. Pieniędzy starczyło im na bilet kolejowy do połowy drogi, do Una. Resztę musieli przejść pieszo. - Najprości bydzie autobanom - zawyrokował Karlik. Jak postanowili, tak zrobili. Po kilku godzinach marszu zeszli na chwilę pod jakąś chałupę, bo bardzo im się chciało pić. Zastukali do drzwi, otworzyła baba. - Wasser, wasser - wyjęczał Karlik. Baba zniknęła w czeluściach domu i wróciła z kubkiem wody. - Te, Karlik, jak ty dobrze godosz po niymiecku! - Franek nie mógł się nadziwić. Wrócili na autostradę. Kiedy byli kilometr przed zjazdem do miasta, w którym mieszkał Jorguś, zatrzymała ich policja. Nie potrafili się dogadać, wymachiwali tylko biletami i krzyczeli: "Una, Una!", chcąc powiedzieć, że stamtąd właśnie idą. Skonsternowani policjanci wsadzili ich do radiowozu i zawieźli do tego Una, o którym tyle się nasłuchali. Franek i Karlik znów znaleźli się w punkcie wyjścia. Za ostatnie wygrzebane z kieszeni fenigi zadzwonili po Jorgusia. Co miał zrobić... Przyjechał. Franek i Karlik wrócili do Polski. Po trzech latach ponowili próbę, tym razem już każdy ze swoją żoną. Dzisiaj mieszkają w Niemczech. W niedziele, kiedy ich żony gotują obiad, wsiadają do samochodu i jadą sobie poszaleć po autostradzie. Tej samej zresztą, którą kiedyś szli. Miłość Karlika do samochodów nie zna granic. Zbudował nawet specjalną konstrukcję, by na pochyłym podjeździe pod domem samochód stał prosto. - Jak byś ty calo noc społ taki krzywy, to jak byś się czuł? - pyta retorycznie Franka. * * * Nadszedł wreszcie moment odbioru paszportów. Swój miałem już w ręce, żona musiała czekać jeszcze kilka dni. Udało się, ale prawdę mówiąc, w tej całej historii paszportowej działały "siły wyższe". Raz w życiu udało mi się załatwić coś po znajomości. Żegnając się ze znajomymi, zachowywaliśmy się tak, jak byśmy jechali na krótką wycieczkę. Jedno było pewne: jedziemy do kraju obcego, chłodnego i mało gościnnego w stosunku do ludzi ze Wschodu. Niewiele w tym wypadku pomagało pochodzenie. Wyjazd był zaplanowany na 30 maja 1986 roku. Nasze gorączkowe przygotowania zaczęły się w końcu kwietnia. Pierwszego maja zaliczyliśmy pochód, a potem dowiedzieliśmy się o katastrofie reaktora atomowego w Czarnobylu. Wszystko zaczęło się obracać przeciwko nam: Zachód zamknął granice. Prawie miesiąc oczekiwania i dużo deszczowych dni pomogły spłukać pył radioaktywny z naszego malucha. W nocy z 30 na 31 maja w pośpiechu zapakowaliśmy do walizek dorobek życia i w drogę. Po pierwszych trzech kilometrach wysiadł przedni reflektor, ale silnym kopnięciem zmusiłem go do działania. Jak zwykle pod Opolem, urwała się wycieraczka. Po polskiej stronie granicy - pusto. Zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, nasi grali mecz i celnicy nie mieli dla nas czasu. Podjechaliśmy do celników NRD-owskich. Zaczął się magiel. Zazdrośni, że Polacy jeżdżą na Zachód, a oni nie mogą nawet o tym myśleć, wywlekli wszystkie nasze rzeczy na zewnątrz, porozkręcali na kawałki auto. Niczego nie znaleźli. "Możecie jechać" - powiedzieli. Do głowy im nie przyszło pomóc nam to wszystko pozbierać do kupy. W końcu zapaliła się zielona lampa. Od tego czasu kocham zielony kolor. Następna nerwówka po kilku godzinach jazdy była na ostatniej przeszkodzie - granicy NRD-RFN w Helmstedt. Celnicy z NRD nie robili specjalnych trudności. Za to zachodni wyciągnęli nam wszystkie papierosy "Popularne", około 50 paczek. Mieliśmy dwa wyjścia: zapłacić cło 480 marek albo zniszczyć papierosy. Kiedy usłyszałem sumę, zacząłem rozrywać te paczki na strzępy - zębami, palcami. Jeden z celników, widząc moją furię, pomógł mi scyzorykiem. Może szukał narkotyków? Zapaliło się drugie w moim życiu szczęśliwe zielone światło. Droga była wolna. W czasie postoju przekazałem żonie całą wiedzę na temat kupowania kawy. Ona od pewnego momentu zapomniała języka w gębie ze zdziwienia i kompletnej nieznajomości niemieckiego. W dalszą drogę do mamy ruszyliśmy w ciszy. Czekała nas jeszcze jedna bardzo ważna sprawa do załatwienia: otrzymanie obywatelstwa. Po dwóch dniach pobytu u mamy ruszyliśmy do obozu. * * * - Wszystkie formalności miałem już z głowy, mogłem opuścić obóz dla przesiedleńców. Żona i dzieci czekały u mojej rodziny - opowiada Tadeusz. - Przed wyjazdem dostałem jeszcze 750 marek zapomogi. Dech mi zaparło. To było więcej, niż moja roczna pensja w Katowicach. Cały czas sprawdzałem, czy pieniądze są w kieszeni. Trochę głupio było wydać 50 marek na bilet kolejowy... Początki wszystkich były podobne. Dorośli dostawali skierowanie na 10-miesięczny kurs niemieckiego (z czasem kursy były coraz krótsze), dzieci od razu wysyłano do szkoły. Piotrek, syn Anny i Tadeusza, trafił do piątej klasy. - Naśmiewali się ze mnie, bo byłem inaczej ubrany, przyjechałem ze Wschodu, nie rozumiałem, co mówią - wspomina dziś. - Drugiego dnia jakiś chłopak szedł przede mną po schodach, zastępując drogę. Chciałem go odsunąć, ale był nachalny, więc "wytarłem" nim ścianę. Wezwał mnie dyrektor, coś wykrzykiwał i w końcu spytał, czy zrozumiałem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie. Zawołał tłumacza i jakoś się dogadaliśmy. Od tego czasu miałem poważanie w klasie - byłem najsilniejszy. Potem Piotr poznał innych przesiedleńców z Polski, którzy chodzili do tej samej szkoły. Trzymali się razem i było dobrze. Dorośli na powrót przeżywali szkolne koszmary. Po wielu latach wracali do ławek, odrabiania zadań, ocen. Od stopnia opanowania języka zależało, jak sobie poradzą w przyszłości. - To wszystko było strasznie trudne - opowiada Katarzyna, w Niemczech od 1988 roku. - Gdybym wiedziała, przez co będę przechodzić, nigdy bym się nie zdecydowała na wyjazd. Musieliśmy z mężem znaleźć pracę, by normalnie żyć i stworzyć synowi warunki do nauki. Opanować język na tyle, żeby dogadać się na wywiadówkach, u lekarza, w urzędzie pracy. Presja psychiczna była tym większa, że przecież wszelkimi sposobami udowadnialiśmy, że jesteśmy Niemcami. * * * Najważniejsza część przedsięwzięcia została zrealizowana: mieliśmy obywatelstwo. Pozostało nam znaleźć pracę i zagospodarować się - od igły do samochodu, który zresztą mieliśmy szybciej niż nową koszulę. Zaaklimatyzowanie się wśród ludzi nieprzyjaźnie nastawionych do przybyszów ze Wschodu było bardzo trudne. Ciśnie się pytanie: czy żałujemy naszego kroku? Odpowiedź znajdziemy w następnych latach naszego życia. * * * Chorzowski zespół "Hasiok" (śmietnik) był dla przesiedleńców bezlitosny, śpiewając: "Do mojego miasta śląscy Niemcy przyjeżdżają, w świeżo zakupionych czarnych mercedesach, dawną ojczyznę na nowo poznają, na krótkiej wycieczce po starych adresach. Wili zrobił se Geburstag, wczoraj byliśmy na piwie, wyzwał wszystkich od frajerów, że jesteśmy nadal niczym, dużo stawiał i zamawiał, i się nam tu bardzo dziwił, jedźcie ze mną, Reich przygarnie, das ist luksus, das ist życie. Heimat, Heimat, jak oni tutaj mogą żyć, Heimat, Heimat, jak dobrze, że zwialiśmy stąd, Heimat, Heimat, tu tylko płakać i pić, Heimat, Heimat, kiła i trąd". Dziś już łatwiej tym, którzy kiedyś wyjechali, wrócić do korzeni. Zadomowieni w tamtej rzeczywistości, już bez kompleksów językowych czy zawodowych, przyjaźnie myślą o Polsce. Niektórzy planują, że kiedy będą na emeryturze, wrócą. - Najpierw oddzielała nas od Niemców bariera językowa - wspomina Tadeusz. - Teraz już nie, jednak ciągle dzieli nas cienka czerwona linia obcości. Tak już będzie. Tadeusz i Anna pracują fizycznie, ich dzieci zdały już maturę. Piotr za chwilę odsłuży wojsko, córka Basia przymierza się do studiów medycznych. Dietmar Hermann jest technikiem w teatrze; w każdej wolnej chwili jeździ do Katowic. Żona prowadzi dom, a Monika chce studiować psychologię. Joanna Kluzik-Rostkowska -------------------------------------------------------------------------------- Archiwum / Poczta / Prenumerata / Listy Przebojów / Redakcja / Reklama / Spis Treści

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poczytajcie fajne perypetie
Na szczęście, pozwolili wyjechać nam wszystkim, całej 4-osobowej rodzinie. W Katowicach zostawiliśmy sobie furtkę na powrót. Mieszkanie mama oddała hucie dopiero wtedy, kiedy byliśmy pewni, że zostaniemy. * * * Mama znajdowała się już po właściwiej stronie muru berlińskiego. Teraz byłem absolutnie pewien, że ja i moja rodzina mamy do kogo pojechać, znaleźć schronienie i poradę, jak zacząć wszystko od nowa. Wreszcie w 1985 roku dostaliśmy od mamy zaproszenie. Szczęśliwi, pełni wiary i nadziei złożyliśmy w komendzie milicji podania o paszporty. Po kilku tygodniach wyczekiwania poszliśmy po odbiór. Paszport był tylko jeden, dla mnie. Mogłem zabrać córkę, która wtedy miała prawie 5 lat. "Wrócimy" - powiedziałem żonie. Gdyby jednak ktoś mnie wtedy zapytał, czy dotrzymam słowa, nie wiem, czy mógłbym bez wahania powiedzieć, że tak. Najpierw jednak trzeba było wyjechać, a to znaczyło usprawnić jako tako malucha. Każdy Polak to majsterkowicz, więc żwawo zabrałem się do roboty. Największy problem był z blacharką, ale papy w Polsce nie brakowało, kleju też nie, więc sobie poradziłem. Dzień wyjazdu, podniecenie i niepewność: wrócimy czy nie? Deszcz lał całą drogę. Moja córka Moniczka spała, a ja ile gazu było, tyle deptałem, byle szybciej. Za Opolem przy silnym deszczu urwała się wycieraczka, ale drut i obcęgi woziłem zawsze ze sobą, więc był krótki postój na naprawę i dalej w drogę. Po 6 godzinach jazdy stanąłem przed wielką bramą do raju, czyli Reichu - przejściem granicznym we Frankfurcie nad Odrą. Kontrola celna, dokumenty w porządku, bagaże w porządku. Nagle jeden z celników zauważył, że tylne prawe światło stopu i migacz są nierówno przymocowane. "Proszę odkręcić pokrywę świateł" - rozkazał. Odkręciłem. Celnik wsadził rękę w otwór, gdzie powinny być lampki, i zaczął wyciągać błyszczące srebrne kawałki papy. Zrobiło się zbiegowisko: przybiegli inni celnicy i rzeczoznawcy. Patrzyli, wąchali, wyginali, zgniatali, a ja nie mogłem dojść, czego oni chcą. Okazało się, że właśnie wybuchła afera srebrnego złomu, który tonami wywożono z Polski i sprzedawano za granicą. Przekonywałem celników, że to alu-papa, którą łatałem malucha. Uspokoiłem nawet NRD-owskich, którzy też się pojawili, zaciekawieni sytuacją. Gestykulując, tłumaczyłem nieskomplikowaną niemczyzną: "alles in ordnung, auto szrot kaput, reparartur mit pape, kein silber". I w pewnym momencie otworzyły się drzwi auta i wyszła Monika z płaczem: "Papa, siusiu". Polscy celnicy ubabrani w tej alu-papie, usmarowani po łokcie, grzecznie przykręcili pokrywę świateł i pozwolili jechać. NRD-owscy też nie chcieli się brudzić. Wjechaliśmy na "drogę ku słońcu". Przed nami było 270 kilometrów NRD-owskiej autostrady Frankfurt-Helmstedt. Już po kilkudziesięciu kilometrach Monika zapytała: "Papa, kiedy zjedziemy z tych schodów?" (drogę zbudowano w latach 30. z betonowych płyt i samochód wpadał w każde spojenie, niemiłosiernie podskakując). Dziecko zasnęło, ja, zaciskając mocno zęby - żeby nie dostać wstrząsu mózgu - równie mocno deptałem pedał gazu. * * * Przekraczanie granicy zawsze było przyczynkiem do oddzielnej opowieści. - Z Katowic do Hanoweru jechało się pociągiem 17 godzin - opowiada Ania, żona Tadeusza. - Mieliśmy dwie walizki z letnimi rzeczami i 50 dolarów. Najgorzej wspominam wjazd i wyjazd z NRD. Pociąg otoczony wojskiem z karabinami i psami. Myślałam, że to wojna. Scenerii dopełniały jakieś okrzyki po niemiecku. Sprawdzali po kolei każdy przedział, odkręcając nawet płyty w suficie. Szukali uciekinierów. Dokumenty, które mogły nam pomóc w uzyskaniu obywatelstwa, musieliśmy dobrze schować. Gdyby je znaleźli, wyrzuciliby nas z tego pociągu. Ania i Tadeusz uciekali z dwójką dzieci: 8-letnią Basią i 14-letnim Piotrkiem. - Piotrek całą drogę stanowczo twierdził, że on w tym Reichu nie zostanie. Wraca i już. Nie chciał nawet wsiąść z nami do pociągu. Dojechaliśmy, zobaczył dworzec w Hanowerze i banany. Otworzył ze zdziwienia dziób i powiedział: "Mama, ja tu zostaję". * * * O 23.45 dotarliśmy do granicy NRD-RFN w Helmstedt. Zasieki, wieże wartownicze, rentgenowskie spojrzenia NRD-owskich celników, okrążanie samochodu. Byłem tak zmęczony, że miałem to gdzieś, i tym sposobem uśpiłem ich czujność. Pozwolili jechać. Dwieście metrów dalej byli RFN-owscy celnicy. Stanąłem i pomyślałem: "Teraz cię przetrząsną", ale zobaczyłem wyciągniętą z okienka rękę, która machała: "Dalej", nie patrząc kto i z czym jedzie. Kilka minut później zatrzymałem się. Monika spała w aucie, poszedłem do restauracji napić się kawy. Pierwsze zaskoczenie: samoobsługa, automaty, samowary, elektronika z objaśnieniami. Tłumaczę sobie: proszę wziąć filiżankę, postawić otworem do góry, nacisnąć guzik, poczekać i podejść do kasy. Wykonałem polecenia i podszedłem do kasy, w której pani poinformowała mnie, że za gorącą wodę nie muszę płacić. Szok. Powinienem był po wlaniu gorącej wody poczekać chwilkę na esencję... Po wyjściu z restauracji zadzwoniłem do mamy. Była 2420, do Garbsen ledwie 100 kilometrów, droga wolna, pusto, więc umówiłem się, że będę około 200. Nic z tego, Monika spała, ja błądziłem. Przejechałem dobre 200 kilometrów. O 430 złapałem gumę. Reszkami sił wymieniłem koło i zatrzymałem przejeżdżający samochód, żeby zapytać o drogę. Kierowcą okazał się Polak, który 3 lata wcześniej przyjechał do Niemiec na pogrzeb ojca. Miał zostać tylko parę dni... Okazało się, że jestem 250 metrów od celu. Pierwsze skrzyżowanie i byłem pod domem, pod którym od czterech godzin czekała mama. Klatka schodowa zadbana i pachnąca, mieszkanie nowoczesne. Dobrobyt wyzierał z każdego kąta. Wierzyć się nie chciało, że może być tak ładnie. Następnego dnia pojawiła się rodzina od jakiegoś czasu zamieszkała w Niemczech: kuzyn, kuzynka i szwagier. Natychmiast zapytali: "Zostajecie?". Wykręciłem się od odpowiedzi, tłumacząc, że muszę się rozejrzeć, zastanowić. Wiedziałem już, że chcę jak najszybciej wrócić - po żonę. Wyznaczyłem sobie termin powrotu i spokojnie upajałem się tym wszystkim, o czym latami słyszałem w Polsce: sklepami pełnymi towaru, doskonałymi drogami, jeszcze lepszymi samochodami, porządnie ubranymi ludźmi. Droga powrotna - znowu przez NRD. Brudne toalety, zepsute spłuczki, popękane płytki, pozapychane umywalki, plastikowe krany bez wody. Kawa cieniutka, a krzesła tak brudne, jak w "Załężance" (tani piwny bar w katowickiej dzielnicy Załęże) wieczorem, w dzień wypłaty. Powoli wracałem do rzeczywistości. Początek rozmowy z żoną po powrocie był taki: "Basiu, od dzisiaj szykuj dokumenty i stopniowo wysyłaj do Niemiec. W przyszłym roku robimy, co się da, by z całą rodziną wyjechać na stałe". Wszystko już było przygotowane, tylko znowu nie było wiadomo, czy dostaniemy paszporty. Ta niepewność rodziła coraz większą nerwowość. * * * Najpierw należało z dokumentami poświadczającymi pochodzenie zgłosić się w obozie dla przesiedleńców. Jeden z nich zorganizowano we Friedlandzie, niedaleko Getyngi. W latach 80. z obozu korzystali głównie Polacy, było też trochę rosyjskich Niemców. - Zjawiliśmy się tam o 700 rano. Kolejka do rejestracji była tak duża, ze czekaliśmy w niej do 2000. Udało nam się jedynie dostać kartki na jedzenie i spanie. Spaliśmy na sali gimnastycznej, gdzie ustawiono 150-200 łóżek - opowiada Anna. - Pamiętam Polaka, który siedział w kącie. Nie miał już prawa ani do noclegu, ani do jedzenia. Miał za to 50 lat i niewyraźne zdjęcie grupy żołnierzy Wehrmachtu. Mówił, że jeden z nich to jego tata. Wielu nie wytrzymało psychicznie. Nagle ktoś wstawał, brał walizkę i już go nie było. Niemcy rozdawali też uciekinierom ubrania. - Pamiętam, jak drugiego dnia dostałem T-shirta w paski - dodaje Tadeusz. - Założyłem, szczęśliwy, że nareszcie mam coś czystego. Wychodzę, patrzę, wszyscy mają takie same pasiaste bluzy. Auschwitz, nic dodać, nic ująć. Tylko paski poziome. Załatwienie wszystkich formalności zajmowało sporo czasu - zwykle tydzień - ale było sprawnie zorganizowane. Wiele informacji sprawdzano aż w centralnej kartotece w Berlinie. Szwagrowie: Karlik i Franek (górnicy) za namową żon też po stanowili spróbować szczęścia w Reichu. Jorguś, inny członek tej rodziny, zadomowił się już wcześniej w nowej ojczyźnie, więc chętnie służył pomocą. Szwagrowie przyjechali pociągiem do Jorgusia, ten wsadził ich do samochodu i zawiózł do obozu. Siódmy zmysł podpowiadał Jorgusiowi, że powinien zostawić im tylko trochę pieniędzy na drobne wydatki. Rano w obozie - katastrofa: - Karlik! - krzyknął Franek - Babka mi się przyśniła, jadymy do dom! - Co, ty gupi? - zdziwił się Karlik. - Godom ci, jak się babka śnią, bydzie źle. Jadymy. Nie mieli pieniędzy, więc zadzwonili do Jorgusia, żeby po nich przyjechał. Ten - wściekły - nie chciał nawet o tym słyszeć. Postanowili więc działać na własną rękę. Pieniędzy starczyło im na bilet kolejowy do połowy drogi, do Una. Resztę musieli przejść pieszo. - Najprości bydzie autobanom - zawyrokował Karlik. Jak postanowili, tak zrobili. Po kilku godzinach marszu zeszli na chwilę pod jakąś chałupę, bo bardzo im się chciało pić. Zastukali do drzwi, otworzyła baba. - Wasser, wasser - wyjęczał Karlik. Baba zniknęła w czeluściach domu i wróciła z kubkiem wody. - Te, Karlik, jak ty dobrze godosz po niymiecku! - Franek nie mógł się nadziwić. Wrócili na autostradę. Kiedy byli kilometr przed zjazdem do miasta, w którym mieszkał Jorguś, zatrzymała ich policja. Nie potrafili się dogadać, wymachiwali tylko biletami i krzyczeli: "Una, Una!", chcąc powiedzieć, że stamtąd właśnie idą. Skonsternowani policjanci wsadzili ich do radiowozu i zawieźli do tego Una, o którym tyle się nasłuchali. Franek i Karlik znów znaleźli się w punkcie wyjścia. Za ostatnie wygrzebane z kieszeni fenigi zadzwonili po Jorgusia. Co miał zrobić... Przyjechał. Franek i Karlik wrócili do Polski. Po trzech latach ponowili próbę, tym razem już każdy ze swoją żoną. Dzisiaj mieszkają w Niemczech. W niedziele, kiedy ich żony gotują obiad, wsiadają do samochodu i jadą sobie poszaleć po autostradzie. Tej samej zresztą, którą kiedyś szli. Miłość Karlika do samochodów nie zna granic. Zbudował nawet specjalną konstrukcję, by na pochyłym podjeździe pod domem samochód stał prosto. - Jak byś ty calo noc społ taki krzywy, to jak byś się czuł? - pyta retorycznie Franka. * * * Nadszedł wreszcie moment odbioru paszportów. Swój miałem już w ręce, żona musiała czekać jeszcze kilka dni. Udało się, ale prawdę mówiąc, w tej całej historii paszportowej działały "siły wyższe". Raz w życiu udało mi się załatwić coś po znajomości. Żegnając się ze znajomymi, zachowywaliśmy się tak, jak byśmy jechali na krótką wycieczkę. Jedno było pewne: jedziemy do kraju obcego, chłodnego i mało gościnnego w stosunku do ludzi ze Wschodu. Niewiele w tym wypadku pomagało pochodzenie. Wyjazd był zaplanowany na 30 maja 1986 roku. Nasze gorączkowe przygotowania zaczęły się w końcu kwietnia. Pierwszego maja zaliczyliśmy pochód, a potem dowiedzieliśmy się o katastrofie reaktora atomowego w Czarnobylu. Wszystko zaczęło się obracać przeciwko nam: Zachód zamknął granice. Prawie miesiąc oczekiwania i dużo deszczowych dni pomogły spłukać pył radioaktywny z naszego malucha. W nocy z 30 na 31 maja w pośpiechu zapakowaliśmy do walizek dorobek życia i w drogę. Po pierwszych trzech kilometrach wysiadł przedni reflektor, ale silnym kopnięciem zmusiłem go do działania. Jak zwykle pod Opolem, urwała się wycieraczka. Po polskiej stronie granicy - pusto. Zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, nasi grali mecz i celnicy nie mieli dla nas czasu. Podjechaliśmy do celników NRD-owskich. Zaczął się magiel. Zazdrośni, że Polacy jeżdżą na Zachód, a oni nie mogą nawet o tym myśleć, wywlekli wszystkie nasze rzeczy na zewnątrz, porozkręcali na kawałki auto. Niczego nie znaleźli. "Możecie jechać" - powiedzieli. Do głowy im nie przyszło pomóc nam to wszystko pozbierać do kupy. W końcu zapaliła się zielona lampa. Od tego czasu kocham zielony kolor. Następna nerwówka po kilku godzinach jazdy była na ostatniej przeszkodzie - granicy NRD-RFN w Helmstedt. Celnicy z NRD nie robili specjalnych trudności. Za to zachodni wyciągnęli nam wszystkie papierosy "Popularne", około 50 paczek. Mieliśmy dwa wyjścia: zapłacić cło 480 marek albo zniszczyć papierosy. Kiedy usłyszałem sumę, zacząłem rozrywać te paczki na strzępy - zębami, palcami. Jeden z celników, widząc moją furię, pomógł mi scyzorykiem. Może szukał narkotyków? Zapaliło się drugie w moim życiu szczęśliwe zielone światło. Droga była wolna. W czasie postoju przekazałem żonie całą wiedzę na temat kupowania kawy. Ona od pewnego momentu zapomniała języka w gębie ze zdziwienia i kompletnej nieznajomości niemieckiego. W dalszą drogę do mamy ruszyliśmy w ciszy. Czekała nas jeszcze jedna bardzo ważna sprawa do załatwienia: otrzymanie obywatelstwa. Po dwóch dniach pobytu u mamy ruszyliśmy do obozu. * * * - Wszystkie formalności miałem już z głowy, mogłem opuścić obóz dla przesiedleńców. Żona i dzieci czekały u mojej rodziny - opowiada Tadeusz. - Przed wyjazdem dostałem jeszcze 750 marek zapomogi. Dech mi zaparło. To było więcej, niż moja roczna pensja w Katowicach. Cały czas sprawdzałem, czy pieniądze są w kieszeni. Trochę głupio było wydać 50 marek na bilet kolejowy... Początki wszystkich były podobne. Dorośli dostawali skierowanie na 10-miesięczny kurs niemieckiego (z czasem kursy były coraz krótsze), dzieci od razu wysyłano do szkoły. Piotrek, syn Anny i Tadeusza, trafił do piątej klasy. - Naśmiewali się ze mnie, bo byłem inaczej ubrany, przyjechałem ze Wschodu, nie rozumiałem, co mówią - wspomina dziś. - Drugiego dnia jakiś chłopak szedł przede mną po schodach, zastępując drogę. Chciałem go odsunąć, ale był nachalny, więc "wytarłem" nim ścianę. Wezwał mnie dyrektor, coś wykrzykiwał i w końcu spytał, czy zrozumiałem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie. Zawołał tłumacza i jakoś się dogadaliśmy. Od tego czasu miałem poważanie w klasie - byłem najsilniejszy. Potem Piotr poznał innych przesiedleńców z Polski, którzy chodzili do tej samej szkoły. Trzymali się razem i było dobrze. Dorośli na powrót przeżywali szkolne koszmary. Po wielu latach wracali do ławek, odrabiania zadań, ocen. Od stopnia opanowania języka zależało, jak sobie poradzą w przyszłości. - To wszystko było strasznie trudne - opowiada Katarzyna, w Niemczech od 1988 roku. - Gdybym wiedziała, przez co będę przechodzić, nigdy bym się nie zdecydowała na wyjazd. Musieliśmy z mężem znaleźć pracę, by normalnie żyć i stworzyć synowi warunki do nauki. Opanować język na tyle, żeby dogadać się na wywiadówkach, u lekarza, w urzędzie pracy. Presja psychiczna była tym większa, że przecież wszelkimi sposobami udowadnialiśmy, że jesteśmy Niemcami. * * * Najważniejsza część przedsięwzięcia została zrealizowana: mieliśmy obywatelstwo. Pozostało nam znaleźć pracę i zagospodarować się - od igły do samochodu, który zresztą mieliśmy szybciej niż nową koszulę. Zaaklimatyzowanie się wśród ludzi nieprzyjaźnie nastawionych do przybyszów ze Wschodu było bardzo trudne. Ciśnie się pytanie: czy żałujemy naszego kroku? Odpowiedź znajdziemy w następnych latach naszego życia. * * * Chorzowski zespół "Hasiok" (śmietnik) był dla przesiedleńców bezlitosny, śpiewając: "Do mojego miasta śląscy Niemcy przyjeżdżają, w świeżo zakupionych czarnych mercedesach, dawną ojczyznę na nowo poznają, na krótkiej wycieczce po starych adresach. Wili zrobił se Geburstag, wczoraj byliśmy na piwie, wyzwał wszystkich od frajerów, że jesteśmy nadal niczym, dużo stawiał i zamawiał, i się nam tu bardzo dziwił, jedźcie ze mną, Reich przygarnie, das ist luksus, das ist życie. Heimat, Heimat, jak oni tutaj mogą żyć, Heimat, Heimat, jak dobrze, że zwialiśmy stąd, Heimat, Heimat, tu tylko płakać i pić, Heimat, Heimat, kiła i trąd". Dziś już łatwiej tym, którzy kiedyś wyjechali, wrócić do korzeni. Zadomowieni w tamtej rzeczywistości, już bez kompleksów językowych czy zawodowych, przyjaźnie myślą o Polsce. Niektórzy planują, że kiedy będą na emeryturze, wrócą. - Najpierw oddzielała nas od Niemców bariera językowa - wspomina Tadeusz. - Teraz już nie, jednak ciągle dzieli nas cienka czerwona linia obcości. Tak już będzie. Tadeusz i Anna pracują fizycznie, ich dzieci zdały już maturę. Piotr za chwilę odsłuży wojsko, córka Basia przymierza się do studiów medycznych. Dietmar Hermann jest technikiem w teatrze; w każdej wolnej chwili jeździ do Katowic. Żona prowadzi dom, a Monika chce studiować psychologię. Joanna Kluzik-Rostkowska -------------------------------------------------------------------------------- Archiwum / Poczta / Prenumerata / Listy Przebojów / Redakcja / Reklama / Spis Treści

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poczytajcie fajne perypetie
Reszkami sił wymieniłem koło i zatrzymałem przejeżdżający samochód, żeby zapytać o drogę. Kierowcą okazał się Polak, który 3 lata wcześniej przyjechał do Niemiec na pogrzeb ojca. Miał zostać tylko parę dni... Okazało się, że jestem 250 metrów od celu. Pierwsze skrzyżowanie i byłem pod domem, pod którym od czterech godzin czekała mama. Klatka schodowa zadbana i pachnąca, mieszkanie nowoczesne. Dobrobyt wyzierał z każdego kąta. Wierzyć się nie chciało, że może być tak ładnie. Następnego dnia pojawiła się rodzina od jakiegoś czasu zamieszkała w Niemczech: kuzyn, kuzynka i szwagier. Natychmiast zapytali: "Zostajecie?". Wykręciłem się od odpowiedzi, tłumacząc, że muszę się rozejrzeć, zastanowić. Wiedziałem już, że chcę jak najszybciej wrócić - po żonę. Wyznaczyłem sobie termin powrotu i spokojnie upajałem się tym wszystkim, o czym latami słyszałem w Polsce: sklepami pełnymi towaru, doskonałymi drogami, jeszcze lepszymi samochodami, porządnie ubranymi ludźmi. Droga powrotna - znowu przez NRD. Brudne toalety, zepsute spłuczki, popękane płytki, pozapychane umywalki, plastikowe krany bez wody. Kawa cieniutka, a krzesła tak brudne, jak w "Załężance" (tani piwny bar w katowickiej dzielnicy Załęże) wieczorem, w dzień wypłaty. Powoli wracałem do rzeczywistości. Początek rozmowy z żoną po powrocie był taki: "Basiu, od dzisiaj szykuj dokumenty i stopniowo wysyłaj do Niemiec. W przyszłym roku robimy, co się da, by z całą rodziną wyjechać na stałe". Wszystko już było przygotowane, tylko znowu nie było wiadomo, czy dostaniemy paszporty. Ta niepewność rodziła coraz większą nerwowość. * * * Najpierw należało z dokumentami poświadczającymi pochodzenie zgłosić się w obozie dla przesiedleńców. Jeden z nich zorganizowano we Friedlandzie, niedaleko Getyngi. W latach 80. z obozu korzystali głównie Polacy, było też trochę rosyjskich Niemców. - Zjawiliśmy się tam o 700 rano. Kolejka do rejestracji była tak duża, ze czekaliśmy w niej do 2000. Udało nam się jedynie dostać kartki na jedzenie i spanie. Spaliśmy na sali gimnastycznej, gdzie ustawiono 150-200 łóżek - opowiada Anna. - Pamiętam Polaka, który siedział w kącie. Nie miał już prawa ani do noclegu, ani do jedzenia. Miał za to 50 lat i niewyraźne zdjęcie grupy żołnierzy Wehrmachtu. Mówił, że jeden z nich to jego tata. Wielu nie wytrzymało psychicznie. Nagle ktoś wstawał, brał walizkę i już go nie było. Niemcy rozdawali też uciekinierom ubrania. - Pamiętam, jak drugiego dnia dostałem T-shirta w paski - dodaje Tadeusz. - Założyłem, szczęśliwy, że nareszcie mam coś czystego. Wychodzę, patrzę, wszyscy mają takie same pasiaste bluzy. Auschwitz, nic dodać, nic ująć. Tylko paski poziome. Załatwienie wszystkich formalności zajmowało sporo czasu - zwykle tydzień - ale było sprawnie zorganizowane. Wiele informacji sprawdzano aż w centralnej kartotece w Berlinie. Szwagrowie: Karlik i Franek (górnicy) za namową żon też po stanowili spróbować szczęścia w Reichu. Jorguś, inny członek tej rodziny, zadomowił się już wcześniej w nowej ojczyźnie, więc chętnie służył pomocą. Szwagrowie przyjechali pociągiem do Jorgusia, ten wsadził ich do samochodu i zawiózł do obozu. Siódmy zmysł podpowiadał Jorgusiowi, że powinien zostawić im tylko trochę pieniędzy na drobne wydatki. Rano w obozie - katastrofa: - Karlik! - krzyknął Franek - Babka mi się przyśniła, jadymy do dom! - Co, ty gupi? - zdziwił się Karlik. - Godom ci, jak się babka śnią, bydzie źle. Jadymy. Nie mieli pieniędzy, więc zadzwonili do Jorgusia, żeby po nich przyjechał. Ten - wściekły - nie chciał nawet o tym słyszeć. Postanowili więc działać na własną rękę. Pieniędzy starczyło im na bilet kolejowy do połowy drogi, do Una. Resztę musieli przejść pieszo. - Najprości bydzie autobanom - zawyrokował Karlik. Jak postanowili, tak zrobili. Po kilku godzinach marszu zeszli na chwilę pod jakąś chałupę, bo bardzo im się chciało pić. Zastukali do drzwi, otworzyła baba. - Wasser, wasser - wyjęczał Karlik. Baba zniknęła w czeluściach domu i wróciła z kubkiem wody. - Te, Karlik, jak ty dobrze godosz po niymiecku! - Franek nie mógł się nadziwić. Wrócili na autostradę. Kiedy byli kilometr przed zjazdem do miasta, w którym mieszkał Jorguś, zatrzymała ich policja. Nie potrafili się dogadać, wymachiwali tylko biletami i krzyczeli: "Una, Una!", chcąc powiedzieć, że stamtąd właśnie idą. Skonsternowani policjanci wsadzili ich do radiowozu i zawieźli do tego Una, o którym tyle się nasłuchali. Franek i Karlik znów znaleźli się w punkcie wyjścia. Za ostatnie wygrzebane z kieszeni fenigi zadzwonili po Jorgusia. Co miał zrobić... Przyjechał. Franek i Karlik wrócili do Polski. Po trzech latach ponowili próbę, tym razem już każdy ze swoją żoną. Dzisiaj mieszkają w Niemczech. W niedziele, kiedy ich żony gotują obiad, wsiadają do samochodu i jadą sobie poszaleć po autostradzie. Tej samej zresztą, którą kiedyś szli. Miłość Karlika do samochodów nie zna granic. Zbudował nawet specjalną konstrukcję, by na pochyłym podjeździe pod domem samochód stał prosto. - Jak byś ty calo noc społ taki krzywy, to jak byś się czuł? - pyta retorycznie Franka. * * *

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poczytajcie fajne perypetie
- Jak byś ty calo noc społ taki krzywy, to jak byś się czuł? - pyta retorycznie Franka. * * * Nadszedł wreszcie moment odbioru paszportów. Swój miałem już w ręce, żona musiała czekać jeszcze kilka dni. Udało się, ale prawdę mówiąc, w tej całej historii paszportowej działały "siły wyższe". Raz w życiu udało mi się załatwić coś po znajomości. Żegnając się ze znajomymi, zachowywaliśmy się tak, jak byśmy jechali na krótką wycieczkę. Jedno było pewne: jedziemy do kraju obcego, chłodnego i mało gościnnego w stosunku do ludzi ze Wschodu. Niewiele w tym wypadku pomagało pochodzenie. Wyjazd był zaplanowany na 30 maja 1986 roku. Nasze gorączkowe przygotowania zaczęły się w końcu kwietnia. Pierwszego maja zaliczyliśmy pochód, a potem dowiedzieliśmy się o katastrofie reaktora atomowego w Czarnobylu. Wszystko zaczęło się obracać przeciwko nam: Zachód zamknął granice. Prawie miesiąc oczekiwania i dużo deszczowych dni pomogły spłukać pył radioaktywny z naszego malucha. W nocy z 30 na 31 maja w pośpiechu zapakowaliśmy do walizek dorobek życia i w drogę. Po pierwszych trzech kilometrach wysiadł przedni reflektor, ale silnym kopnięciem zmusiłem go do działania. Jak zwykle pod Opolem, urwała się wycieraczka. Po polskiej stronie granicy - pusto. Zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, nasi grali mecz i celnicy nie mieli dla nas czasu. Podjechaliśmy do celników NRD-owskich. Zaczął się magiel. Zazdrośni, że Polacy jeżdżą na Zachód, a oni nie mogą nawet o tym myśleć, wywlekli wszystkie nasze rzeczy na zewnątrz, porozkręcali na kawałki auto. Niczego nie znaleźli. "Możecie jechać" - powiedzieli. Do głowy im nie przyszło pomóc nam to wszystko pozbierać do kupy. W końcu zapaliła się zielona lampa. Od tego czasu kocham zielony kolor. Następna nerwówka po kilku godzinach jazdy była na ostatniej przeszkodzie - granicy NRD-RFN w Helmstedt. Celnicy z NRD nie robili specjalnych trudności. Za to zachodni wyciągnęli nam wszystkie papierosy "Popularne", około 50 paczek. Mieliśmy dwa wyjścia: zapłacić cło 480 marek albo zniszczyć papierosy. Kiedy usłyszałem sumę, zacząłem rozrywać te paczki na strzępy - zębami, palcami. Jeden z celników, widząc moją furię, pomógł mi scyzorykiem. Może szukał narkotyków? Zapaliło się drugie w moim życiu szczęśliwe zielone światło. Droga była wolna. W czasie postoju przekazałem żonie całą wiedzę na temat kupowania kawy. Ona od pewnego momentu zapomniała języka w gębie ze zdziwienia i kompletnej nieznajomości niemieckiego. W dalszą drogę do mamy ruszyliśmy w ciszy. Czekała nas jeszcze jedna bardzo ważna sprawa do załatwienia: otrzymanie obywatelstwa. Po dwóch dniach pobytu u mamy ruszyliśmy do obozu. * * *

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poczytajcie fajne perypetie
Wszystkie formalności miałem już z głowy, mogłem opuścić obóz dla przesiedleńców. Żona i dzieci czekały u mojej rodziny - opowiada Tadeusz. - Przed wyjazdem dostałem jeszcze 750 marek zapomogi. Dech mi zaparło. To było więcej, niż moja roczna pensja w Katowicach. Cały czas sprawdzałem, czy pieniądze są w kieszeni. Trochę głupio było wydać 50 marek na bilet kolejowy... Początki wszystkich były podobne. Dorośli dostawali skierowanie na 10-miesięczny kurs niemieckiego (z czasem kursy były coraz krótsze), dzieci od razu wysyłano do szkoły. Piotrek, syn Anny i Tadeusza, trafił do piątej klasy. - Naśmiewali się ze mnie, bo byłem inaczej ubrany, przyjechałem ze Wschodu, nie rozumiałem, co mówią - wspomina dziś. - Drugiego dnia jakiś chłopak szedł przede mną po schodach, zastępując drogę. Chciałem go odsunąć, ale był nachalny, więc "wytarłem" nim ścianę. Wezwał mnie dyrektor, coś wykrzykiwał i w końcu spytał, czy zrozumiałem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie. Zawołał tłumacza i jakoś się dogadaliśmy. Od tego czasu miałem poważanie w klasie - byłem najsilniejszy. Potem Piotr poznał innych przesiedleńców z Polski, którzy chodzili do tej samej szkoły. Trzymali się razem i było dobrze. Dorośli na powrót przeżywali szkolne koszmary. Po wielu latach wracali do ławek, odrabiania zadań, ocen. Od stopnia opanowania języka zależało, jak sobie poradzą w przyszłości. - To wszystko było strasznie trudne - opowiada Katarzyna, w Niemczech od 1988 roku. - Gdybym wiedziała, przez co będę przechodzić, nigdy bym się nie zdecydowała na wyjazd. Musieliśmy z mężem znaleźć pracę, by normalnie żyć i stworzyć synowi warunki do nauki. Opanować język na tyle, żeby dogadać się na wywiadówkach, u lekarza, w urzędzie pracy. Presja psychiczna była tym większa, że przecież wszelkimi sposobami udowadnialiśmy, że jesteśmy Niemcami. * * * Najważniejsza część przedsięwzięcia została zrealizowana: mieliśmy obywatelstwo. Pozostało nam znaleźć pracę i zagospodarować się - od igły do samochodu, który zresztą mieliśmy szybciej niż nową koszulę. Zaaklimatyzowanie się wśród ludzi nieprzyjaźnie nastawionych do przybyszów ze Wschodu było bardzo trudne. Ciśnie się pytanie: czy żałujemy naszego kroku? Odpowiedź znajdziemy w następnych latach naszego życia. * * *

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poczytajcie fajne perypetie
Chorzowski zespół "Hasiok" (śmietnik) był dla przesiedleńców bezlitosny, śpiewając: "Do mojego miasta śląscy Niemcy przyjeżdżają, w świeżo zakupionych czarnych mercedesach, dawną ojczyznę na nowo poznają, na krótkiej wycieczce po starych adresach. Wili zrobił se Geburstag, wczoraj byliśmy na piwie, wyzwał wszystkich od frajerów, że jesteśmy nadal niczym, dużo stawiał i zamawiał, i się nam tu bardzo dziwił, jedźcie ze mną, Reich przygarnie, das ist luksus, das ist życie. Heimat, Heimat, jak oni tutaj mogą żyć, Heimat, Heimat, jak dobrze, że zwialiśmy stąd, Heimat, Heimat, tu tylko płakać i pić, Heimat, Heimat, kiła i trąd". Dziś już łatwiej tym, którzy kiedyś wyjechali, wrócić do korzeni. Zadomowieni w tamtej rzeczywistości, już bez kompleksów językowych czy zawodowych, przyjaźnie myślą o Polsce. Niektórzy planują, że kiedy będą na emeryturze, wrócą. - Najpierw oddzielała nas od Niemców bariera językowa - wspomina Tadeusz. - Teraz już nie, jednak ciągle dzieli nas cienka czerwona linia obcości. Tak już będzie. Tadeusz i Anna pracują fizycznie, ich dzieci zdały już maturę. Piotr za chwilę odsłuży wojsko, córka Basia przymierza się do studiów medycznych. Dietmar Hermann jest technikiem w teatrze; w każdej wolnej chwili jeździ do Katowic. Żona prowadzi dom, a Monika chce studiować psychologię. Joanna Kluzik-Rostkowska

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
wydaje mi sie, ze skoro jest kilka razy podany link to mozna to sobie tam przeczytac. Evo wlasnie pieke ciasto sliwkowe wg twojego przepisu, ciekawa juz jestem jak mi wyjdzie. Zapomnialas napisac o proszku do pieczenia, dodalam jedna lyzeczke :) Moj maz ma dzis urlop i kladzie kafelki w naszym nowym przedpokoju, ale sobie poklal. Potem mnie przepraszal ale nie wie, ze ja lubie jak klnie po bawarsku :P i mu nie powiem, bo by naduzywal.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość -polka-
super opowiadanko - a link nie wchodzi pewnie dlatego wkleil !!!!! Moze najpierw sprobowac a nie odrazu rugac !!!!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
witam, ale tu pusto, jak zwykle w weekend, a opowiadanko długie ale fajne, od razu mi się babcia przypomniala ona tez wyjeżdżała w 88.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×