Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość glupiaglupiababa

Którego faceta wybrać?

Polecane posty

Gość glupiaglupiababa

Nie wiem, czy w ogóle powinnam wybierać między tymi dwoma, no ale pokrótce. Pierwszy - byliśmy razem trzy lata. Przystojny, zadbany, dobrze ubrany, wysoki, dobrze zarabia, ma duże mieszkanie, samochód itp. Bywał agresywny, ale nigdy mnie nie uderzył, bardzo często się kłóciliśmy, ale raczej tylko po to, żeby móc się zaraz pogodzić seksem. Za którymś razem popchnął mnie na klatce schodowej i straciłam równowagę, nie spadłam na sam dół, bo złapałam się barierki, ale rozbiłam głowę. Miałam spore rozcięcie, wstrząs mózgu i nie byłam do końca przytomna - tzn. nie zdawałam sobie sprawy z tego co się dzieje. On zawiózł mnie do szpitala, ciągle przepraszał że to jego wina i że nigdy więcej, ale okazało się, że tam powiedział że ta WINA to dlatego, że się pośliznęłam a on nie zdążył mnie złapać. Wyprowadziłam się, chciałam wrócić, ale koleżanka wmówiła mi, że od tej pory będzie bił mnie ciągle aż zabije, a ja ciągle będę go usprawiedliwiać... Bałam się tego, więc nie wróciłam. Drugi - poznałam go później, zakochałam się. Jest niski, nie tak przystojny, zarabia połowę średniej krajowej, nie ma samochodu, malutkie mieszkanie. I nie miałabym żadnych wątpliwości, jesteśmy razem prawie tyle ile z pierwszym. Nigdy mnie nie uderzył, nie popchnął, nawet się nie pokłóciliśmy (!), ciągle opowiada jak bardzo mnie kocha i w ogóle. Ale jest chory - w tej chwili to nie daje objawów, ale za 10 lat zacznie się zmieniać w warzywo, a ja chciałabym mieć dzieci. I wiem, że on mnie kocha, ale boję się tej choroby i tego, że poza tą miłością chodzi mu o to, żebym kiedyś została jego pielęgniarką. O tym pierwszym znów zaczęłam myśleć jakiś rok temu. W mieszkaniu wysiadły korki, nie miałam żadnej świeczki ani niczego, więc poszłam je włączyć z komórką - są pod sufitem w korytarzu. Zachwiałam się i spadłam ze stołka, mocno uderzyłam się w kręgosłup i nie mogłam wstać. Był środek nocy i dzwoniłam do wszystkich, ale nikt nie odbierał. Mój facet był w tym czasie u swojej matki, ktora mieszka kilkaset metrów ode mnie, pomagał jej a potem został na noc. Nie wiem czemu nie zadzwoniłam pod 112, dzwoniłam do niego ale nie odebrał, więc po kolei do wszystkich znajomych i ciągle do niego, ostatecznie zadzwoniłam do tego pierwszego, którego nadal miałam w telefonie (nawet nie zdawałam sobie sprawy). Przyjechał natychmiast, z drugiego końca miasta w 10 minut, zaraz potem karetka którą wezwał, potem cały czas ze mną był jak wkładali mnie w ten pokrowiec i obudził sąsiada, żeby pilnował mieszkania - ja nie mogłam się ruszyć a drzwi były zamknięte i musieli wyważyć. A potem na badaniach też był... A mój narzeczony odezwał się dopiero koło 10 rano, bo "nie słyszał telefonu". O ile nie jadę razem z nim to fość często mu się zdarza kiedy zostaje dluzej w pracy, jedzie do znajomych albo do rodziny. Tamten pierwszy jak on się wreszcie pojawił - to dopiero wtedy poszedł. I od tego czasu ciągle do mnie dzwonił, co ze mną i jak się czuję, czy czegoś mi nie potrzeba i takie tam. Przy tym upadku złamałam sobie kręgosłup, tzn. pękły mi dwa kręgi bez naruszenia rdzenia i przemieszczenia, przez pierwsze kilka dni w ogóle nie czułam nóg i byłam przerażona, że nigdy nie będę chodzić - to podobno był bardziej mój szok psychiczny niż efekt urazu. Przez te kilka dni narzeczony był przy mnie, ale tak jakby z przymusu. Nie wiem czy to tylko moje strach i odczucia, ale miałam wrażenie, że tylko czeka na ostateczną diagnozę i jak usłyszy, że nie będę chodzić to odejdzie, chociaż lekarze mówili, że ryzyko jest minimalne. Wiem, że to szok i w ogóle... Ale to było po dziesiątkach rozmów o tym jak to będzie kiedy on przestanie wiedzieć kim jest i zacznie się ślinić i co ja mam wtedy robić. A on się mną brzydził, nie chciał nawet dotknąć mojej ręki "ze strachu, że coś mi się przez to stanie". Wyszłam ze szpitala i zajmował się mną i wszystko - ale wtedy już było wiadomo, że mogę chodzić i będę chodzić, tyle tylko że miałam na siebie uważać. Po miesiącu zaczęłam często przypadkiem spotykać tego pierwszego. Mieszkamy w tym samym mieście, a przez półtora roku się nie spotkaliśmy, a wtedy nagle co tydzień. Przez ten wypadek straciłam pracę. Wcześniej w sklepie, więc było dźwiganie i pochylanie się więc nawet nie było sensu o to walczyć tym bardziej, że nie byłam na umowie o pracę. Wymyśliłam sobie, że będę pracować w domu i robić biżuterię i sprzedawać na allegro, ale nie miałam zbyt dużo pieniędzy żeby kupić koraliki i całą resztę - sporo o tym rozmawiałam ze znajomymi próbując wymyślić, skąd wziąć te pieniądze... I któregoś dnia dostałam paczkę. Ponad 10 kilo ważyła, a w środku same srebrne druciki, prawdziwe kamienie, wszystkie przyrządy, żyłki, wszystko. I kartka, że on niczego ode mnie nie chce, tylko żebym mu wybaczyła, bo naprawdę nie chciał mnie wtedy popchnąć. Chciałam to oddać, naprawdę chciałam. Próbowałam policzyć ile za to zapłacił, to wyszło mi tyle, że "strasznie dużo". Spotkałam się z nim i dałam się przekonać, że oddam mu jeśli mi się uda, bo wierzy że mi się uda, a on tego nie potrzebuje. Narzeczony jak to zobaczył to powiedział, żebym oddała bo takiej biżuterii jest na allegro masa i nikt tego nie kupuje... Nie oddałam, zaczęłam robić, ludziom się spodobało, nie zarobiłam jakichś kokosów, ale przynajmniej mogłam przestać jeść makaron z proszkiem zupowym. I chciałam mu oddać chociaż część, ale on za żadne skarby nie chciał się na to zgodzić - i że powinnam to wziąć, bo mnie skrzywdził. Jakby ta sytuacja była mało chora i pokręcona w tym momencie, to dowiedziałam się przez tych samych znajomych, przez których on dowiedział się o moim pomyśle z biżuterią, że był z jakąś dziewczyną przez rok i wywalił ją z mieszkania (podobno WYWALIŁ, nawet nie to, że kazał jej się wyprowadzić) kiedy trafiłam do szpitala. Przy kolejnym "przypadkowym" spotkaniu głupio o to zapytałam, to powiedział, że to nie było nic poważnego tylko zbieraczka giftów, a pozbył się jej, bo naciągała go na ciuchy, buty i wycieczki i stwierdził, że ma tego dość. Jak ja z nim byłam to czegoś takiego nie było i dostosowywaliśmy wyjazdy do moich zarobków, bo taki związek w którym on by za wszystko płacił byłby bez sensu. Wtedy nie, a jak jestem z innym to tak? To bez sensu, a ja czuję się okropnie, że wzięłam, ale niespecjalnie miałam inne wyjście. Przepraszam za pytanie w tytule, naprawdę to tak tego nie odbieram, ale już nie wiem co robić. Spaliłabym się ze wstydu, gdybym miała się komuś przyznać do takich myśli. Czy oni obaj są niewarci uwagi? Co to za tłumaczenie od dorosłego faceta, że on nie pomyślał co może się stać kiedy mnie popchnie na schody? Albo że nie słyszało się telefonu chociaż dzwonił kilkanaście razy? Nie wiem, czy któryś mną manipuluje, może nawet obaj to robią. Ale który były chciałby po latach z powrotem swoją dziewczynę na wózku inwalidzkim? Teraz chce mnie odzyskać, w sumie wtedy też wiedział, że to "tylko" pęknięcie kręgów a nie uszkodzenie rdzenia, więc najpewniej będę zdrowa. No i nie wiedział co się stało a przyjechał w środku nocy. Podobno nadal mnie kocha i nigdy nie przestał. A narzeczony jest jakoś dalej ode mnie. Więcej pracuje, spędza ze mną 2-3 wieczory tygodniowo i pół weekendu, a wcześniej praktycznie cały czas był u mnie. Nie wiem na ile to moja wina (wie o wszystkich moich kontaktach z byłym). Pewnie w dużej mierze, bo było kilka pretensji o to, że na pewno będę wolała tamtego bo ma więcej pieniędzy i nie będzie chory. A to przecież bzdura, bo nikt nie daje gwarancji na te 10 lat zdrowia, ani na to, że mój były zawsze będzie miał pieniądze, i że np. nie zginie w wypadku samochodowym. No i co z tych pieniędzy... ja ich nie mam, więc nawet gdyby można było kupić miłość i poczucie bezpieczeństwa, to ich nie zdobędę. Kiedyś rozmawialiśmy bez końca, teraz rzadziej. Bardzo go kocham, ale od czasu tego wypadku on jakby znikł... Do tego nie mogę wykluczyć, że on wymyślił sobie, że mnie uszczęśliwi wpychając w ramiona faceta, z którym jego zdaniem będzie mi się żyło lepiej. A ja nie wiem. Po prostu nie wiem. Jedyną złą rzeczą, jaką zrobił mój były było to popchnięcie mnie. Ale przecież większość domowych koszmarów zaczyna się od jednego popchnięcia. Odeszłam nadal coś do niego czując, ale wmówiłam sobie, że to złe. A teraz wróciło. Teraz on jest idealny, a ja kocham ich obu. Pierwszego - bo byliśmy przyjaciółmi. I drugiego - bo był miłością mojego życia. Nie wiem czy jest - bo w szpitalu mnie nie dotknął, a teraz się odsuwa. Mówi piękne rzeczy, ale niczego nie robi. A ja czuję tylko smutek i zagubienie. Podobno jeden i drugi mnie kocha i nie wyobraża sobie życia beze mnie. Nie wiem jak mogłam do tego doprowadzić. Uciec? Zostawić obu? Wytłumaczyć pierwszemu, że między nami nic nie będzie, ale będę go kochać jak przyjaciela, próbować odzyskać faceta, którego kochałam? On miał straszne poczucie winy, że wtedy nie odebrał tego telefonu... I warto pamiętać, że jestem głupia, bo obdzwaniałam ludzi zamiast od razu wezwać pogotowie...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Karina Sasina
mi sie nie chce czytać:/

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość samotnik,
za dlugie, nara

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
a wiec w skroce: dawalam dupy za darmo w niemczech, i spodobalo mi sie dwoch klientow. nie wiem ktorego wybrac?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość tomi gan
przeczytałem wszystko ale nie wiem co odpisać :D

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość no i???? co ma z tego wyniknac
Ale zenada,sama nie wiesz czego naprawde chcesz i tyle. Oboje sa zajebisci jak widac :O

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
Zdrowy, młodszy dobrze zarabiający facet, od którego uciekłam, bo zepchnął mnie ze schodów czy facet z którym planowaliśmy ślub, ale wszystko rozeszło się po kościach przez mój wypadek po którym ciągle pracuje i jest nieobecny?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość no i???? co ma z tego wyniknac
Pojebaniec z ciebie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość tgwtg
1

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Moim zdaniem pierwszy ma zadatki na niezłą świnię (popchnięcie jednej dziewczyny, wyrzucenie drugiej - jeśli była "zbieraczką giftów", to chyba jakiś czas to lubił), a drugi, być może, Cię nie kocha.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
Podszywajcie się ile chcecie, czytuję to forum od dość dawna i wiem, że to dla niektórych jedyna forma rozrywki nawet w przypadku zaczernionych nicków... Wiem, że długiego tematu nikomu nie chcę się czytać, ale jak ktokolwiek miałby mi doradzić nie znając sytuacji? Dlatego napisałam wszystko - ale bez większych nadziei na to, że ktoś będzie potrafił mi doradzić. Ale sama myślę i nic z tego nie wychodzi. Nie wiem, po prostu nie wiem. Chciałabym nikogo nie skrzywdzić, nie skrzywdzić siebie i normalnie żyć. Poza tym obaj w swoim czasie byli dla mnie cudowni, nie napisałam o mnóstwie dobrych rzeczy, bo byłoby jeszcze dłuższe. Ale boję się tej jego choroby, panicznie się boję co będzie za kilka lat, kiedy będę się codziennie zastanawiać ile mi jeszcze z nim zostało. I on też się boi, taka świadomość własnej nadchodzącej śmierci... Nie zwariowalibyście wiedząc, że na pewno umrzecie np. 27.VI.2022 i nie będziecie mogli nic na to poradzić? Albo, że wasza ukochana osoba pewnego dnia zniknie i zostanie po niej tylko ciało i rzadkie przebłyski? Myślałam, że dam sobie z tym radę, że oboje damy. Wiem, że on mnie kocha i chce dla mnie dobrze, ale nie wiem co sobie wymyślił w kwestii tego "dobrze" i jak to ma wyglądać. Do tego wszystkiego w tym miesiącu okres spóźniał mi się przez kilka dni, nie powiedziałam mu o tym a całe noce przepłakiwałam ze strachu, że zostanę sama z dzieckiem, które tylko częściowo będzie pamiętać ojca jako człowieka... Może też zdarzyć się cud. Mogą wynaleźć jakieś lekarstwo, choroba może "poczekać", może nam dać jeszcze piętnaście albo dwadzieścia lat razem, albo zabrać coś z tych dziesięciu. Takie wybieranie pomiędzy jednym albo drugim jest niemoralne i okropne. Tym bardziej, że on wiele razy mówił mi jak bardzo mnie kocha i jak bardzo chciałby żebym była szczęśliwa nawet z kimś innym kto będzie dla mnie dobry. Zgodził się na brak zabezpieczeń bo ja tak bardzo marzę o dzieciach, ale kiedy pojawiła się nadzieja... Czuję się okropnie, podle. "Ryzyko" przeniesienia tego świństwa na nasze dzieci jest mniejsze niż 25%, ale co jeśli się stanie? Jak spojrzę dziecku w oczy i wytłumaczę, że przez to, że pokochałam niewłaściwego faceta ma przed sobą nie więcej niż 40-45 lat normalnego życia? Nie potrafię, nie wyobrażam sobie życia bez niego teraz. Nie wyobrażałam sobie już od pierwszych miesięcy naszego bycia razem i czas mija a ja jestem tylko bardziej przerażona. Rozsądna kobieta uciekłaby od razu i starała się zapomnieć i nie pakować w coś takiego. Z drugiej strony ten pierwszy... Zanim zaczęliśmy być ze sobą byliśmy przyjaciółmi. Mam innych, ale to on był najbliższy. Nie traktował kobiet z szacunkiem, wykorzystywał, rzucał, na stałe w jego życiu byłam tylko ja. Mnie przedstawiał rodzicom jako swoją dziewczynę kiedy nią nie byłam żeby dali mu spokój, że jeszcze żadnej nie ma. Znałam wszystkich jego znajomych, całą rodzinę, wszystko o nim wiedziałam, a on o mnie. Nigdy mnie nie zdradził ani nie okłamał, to wiem na pewno. Za to podrywał i flirtował z mnóstwem kobiet - i tu też wiem na pewno, że nic między nimi nie było. Napisałam, że bywał agresywny - bywał. Rzadko wobec mnie, a jeśli to zaraz potem mówił na kogo i na co tak naprawdę jest wściekły. Te schody to był jedyny raz i nie można powiedzieć, żebym go nie prowokowała, ale mimo to byłam w szoku, że był do tego zdolny. Zerwałam z nim kontakty potem, ale przez wspólnych znajomych jakieś jednak były - oni wspominali mu co się dzieje ze mną, ja słyszałam co z nim. Przez cały ten czas a od mojego drugiego wypadku jeszcze intensywniej mam ochotę pójść do niego i się wypłakać z tego strachu i nerwów, bo on wiedziałby co mi powiedzieć, ale przecież nie mogę tego zrobić, bo to byłoby tak nie w porządku, że szkoda myśleć. Poza tym jeśli naprawdę chce mnie z powrotem powiedziałby wszystko, żebym podjęła właściwą dla niego decyzję. No i nie mogę się pozbyć z głowy tej myśli, że on chciał ze mną być jako kaleką. Tak jak i tego, co kiedyś powiedział mój narzeczony - że zrobi wszystko, żebym była szczęśliwa nawet jeśli będzie musiał sprawić, że przestanę go kochać. I nie mam pojęcia, czy to co teraz robi nie jest tą taktyką... Ani czy nie chce ze mnie zrobić swojej pielęgniarki - przysięgał, że nie po czym kilka dni później podsuwał mi linki o chorobie, lekach, próbach rehabilitacji... a potem o domach opieki, gdzie oddaje się takich bezużytecznych ludzi. "Bezużytecznych ludzi" - to jego określenie. Nie wiem co mam robić. Co, żeby nie żałować, żeby nie żyć ze złamanym sercem, nie zniszczyć go komuś innemu... Ta świadomość to najgorsza rzecz jaka może się zdarzyć. Z jednej strony wiadomo, że trzeba żyć szybciej, nie odkładać nic na później, ale z drugiej... Jeśli ktoś nazywa mnie prostytutką, żeby się zabawić o poranku to trudno - mam nadzieję, że dobra zabawa. Ale właściwie to czuję się bardzo podobnie... Gdybym naprawdę wróciła do byłego to byłoby sprzedanie się za wizję normalnego życia i ucieczkę od tego strachu i presji - z żadną gwarancją, że będzie lepiej, i że przez resztę moich lat nie będę się czuła jak sz****, że odeszłam bo się przestraszyłam prawdziwego życia, które jest okrutne. A zostając. Boję się, że za kilka lat tak bardzo się zmienię, że nie zostanie we mnie już nic z tej dawnej mnie, że go znienawidzę, zacznę mieć pretensje, albo wykrzyczę mu, że zmarnował mi życie wiedząc jak to będzie wyglądać - a to byłoby koszmarne. Nie czuję się na tyle silna by mieć pewność, że to wytrzymam. Boję się i nie wiem co powinnam zrobić, nikt mi nigdy nie powiedział co robić w takich sytuacjach jeśli się zdarzą. Boję się, że w pewnym momencie miłość zniknie a ja zostanę, bo będzie mnie trzymać poczucie odpowiedzialności i "że tak trzeba". Znacie albo może słyszeliście o jakichś parach, które są ze sobą mimo, że jedno z nich choruje na wcześnie atakującego Alzheimera albo Parkinsona, SM, Huntingtona albo jedną z tych "podobnych" chorób, które niszczą człowieka i jego ciało? Jak ta zdrowa osoba to znosi? Jak daje sobie radę? I czy w ogóle? W internecie jest mnóstwo o chorobach i życiu z nimi, ale wszystko co znajduję jest tylko z punktu widzenia dzieci rodziców, których to zabija. Rodziców się kocha, ale to jednak inna miłość niż do partnera/męża - zwłaszcza, kiedy człowiek nie dowiaduje się o tym po latach wspólnego życia a wcześniej nie ma o tym pojęcia. Ja wiem od początku, powiedział mi podwoch tygodniach naszego bycia ze sobą ale ja już byłam tak zakochana, że nie potrafiłam... No i nikomu o tym nie powiedziałam, bo miałam 26 lat, teraz 29. Nikt nie powiedziałby mi nic innego niż "jesteś jeszcze młoda, nie marnuj sobie życia, jeszcze sobie kogoś znajdziesz, uciekaj póki możesz" - a ja już wtedy nie mogłam. A może powinnam. Może teraz nie miałabym już złamanego serca.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość abcdefgkobieta
bardzo ciężka sytuacja... co do pytania o tego typu choroby to w rodzinie mam Alzheimera. Łzy się cisną do oczu jak się widzi co ta choroba robi z człowiekiem... Mąż trwa przy żonie, ale po cichu płacze i mówi, że ma z nią krzyż pański, że jest strasznie ciężko, ona jest agresywna i właściwie jest inną osobą... Kocha ją, są 50 lat razem, ale jest mu koszmarnie ciężko... Szczerze mówiąc odnoszę wrażenie, że bardziej kalkulujesz niż kochasz któregoś z nich... Nie wiem co bym zrobiła na Twoim miejscu, ale najrozsądniejsze wydaje mi się odcięcie się na chwilę od tej sytuacji - jakiś samotny wyjazd lub wyprowadzka i spokojne przemyślenie "na sucho", na odległość całej tej sytuacji... Przekonasz się za którym na prawdę tęsknisz, bez którego Ci ciężko...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
Pierwszy nie tyle ma zadatki, co jest niezłą świnią. Robił dziewczynom gorsze rzeczy niż wywalenie z mieszkania bez słowa a ja mimo to byłam na tyle głupia, że zgodziłam się z nim być. I... nic. Mnie tak nie traktował ani wcześniej ani później, a ileż można się ukrywać ze swoją osobowością, skoro ja już wcześniej ją znałam? Z drugiej strony nie potrafię powiedzieć, że nie wierzę w to by nie był w stanie zrobić wszystkiego, żeby się na mnie odgryźć za to odejście, bo on jest z tych facetów, "których się nie zostawia" bo to on decyduje kiedy. Kochać to mnie kochał i może nawet nadal tak mu się wydaje, ale nie dam głowy za to, że bardziej niż swoje ego. Ale mój powrót do niego jest bardzo mało prawdopodobny. Pytanie powinno brzmieć: jak mam żyć w takim związku? Próbowałam odejść, ale po 24 godzinach... nie potrafię. Nigdy nie wytrzymałam dłużej. Zaczynam czuć, jakby cały świat zaczął mi się walić, życie nie miało sensu, w ogóle nic nie miało sensu. Przy nim udaje mi się być trochę bardziej racjonalną i zrównoważoną. Jestem głupia - wymyśliłam sobie, że przez te ileś lat będziemy żyć normalnie, nie wzięłam pod uwagę tego, że samo czekanie zacznie wykańczać i mnie i nas.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość abcdefgkobieta
skoro pierwszy to taka świnia to po co w ogóle rozważasz powrót? myślę, ze nie warto, jak teraz taki jest to jak się hajtniecie czy przyjdą dzieci to dopiero może z niego wyjść damski bokser... A co do tego drugiego... Odnoszę wrażenie, ze nie jesteś szczęśliwa. Że jesteś z nim bardziej z poczucia winy, że nie chcesz go zostawiać żeby nie wyglądało to tak, ze zostawiasz go tylko przez chorobę. Współczuję chorym ludziom, też zasługują na miłość i życie w związku, ale czy kosztem szczęścia kogoś innego? Nie możesz być z nim na siłę i unieszczęśliwiać się dręczeniem że za rok czy dwa Twoje życie może wyglądać zupełnie inaczej (i wiadomo, że znacznie gorzej). Te choroby wyniszczają powoli, więc jeśli on ma 10 lat życia, to po jakichś 5 zacznie się robić coraz gorzej...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
Co do pierwszego... Nie wyobrażam sobie tego. Gdzieś tam w jakiś głupi sposób za nim tęsknię, ale na myśl o tym, że on byłby jedynym z ktorym mogłabym porozmawiać i obok którego miałabym się budzić - nie. A ta jego troska wtedy równie dobrze mogła wynikać ze strachu przed konsekwencjami. Jak zaczęłam to opisywać... On był taki "uroczy", moi rodzice go uwielbiali, więc co jakiś czas przebąkują, że to on był taki fajny. Znajomi, że beze mnie zmienia się na gorsze, i że to na pewno z tęsknoty za mną. To wszystko bzdury, nie wiem czemu dociera to we mnie tylko w 75%. Nie jestem szczęśliwa, bo on się oddala - w pełni świadomy i poczytalny. Chyba przeze mnie i przez to moje zwątpienie. Przecież mamy jeszcze jakiś wspólny czas, ludzie oddaliby wszystko za jeden dzień z kochaną osobą, której już nie ma. Nie chcę tego marnować... Chcę być z nim, ale jakie mam do tego prawo? Nie będę umiała żyć mając tylko skorupkę po nim. Żeby było ironiczniej... On ma IQ 166, nie rozumiałam części tego, co mi opowiadał, kocham jego umysł, ale on już teraz się poddaje. Chciał obliczyć (coś czego nie rozumiem) i pracował nad tym kilka lat, dwa lata temu to zostawił stwierdzając, że i tak nie zdąży tego zrobić. Niezależnie jak to będzie wyglądało, to jeśli go zostawię, zostawię go przez chorobę, nie ma innego powodu. I wątpię bym kiedykolwiek mogła to sobie "wybaczyć", że zostawiłam go ze strachu i słabości, ale to nie dlatego z nim jestem. Nie będę szczęśliwa jeśli odejdę, więc to nie jest koszt... Wiem, że będzie gorzej, ale to taka sama świadomość jak tego, że wiem, że gdzieś tam jest Madagaskar - nigdy nie widziałam i nie mam pojęcia, jak tam jest. Ani jak naprawdę to wygląda...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×