Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość duże_dziecko

depresja, nerwica lękowa

Polecane posty

Gość duże_dziecko

Witajcie serdecznie.

Problem jest dość poważny, a mianowicie moja mama ma depresję i zaburzenia nerwicowe. Długo (kilka lat) jeździła do specjalisty i nadal bierze leki, ale to nie pomaga. Owszem jest lekka poprawa, ale to stanowczo za mało. Zwiększyła ostatnio dawkę, ale to pomogło zaledwie na tydzień i stan znów się pogorszył. Inne leki nie wchodzą w grę ze względu na zła reakcję organizmu. Całe dnie spędza leżąc i zamykając się w sobie. Wszelkie starania i sugestie nie pomagają. Bardzo się o nią boję i nie wiem co mam robić. Staram się namówić na zmianę trybu życia, na wycieczkę, na wyjście na rower, na cokolwiek.... niestety z marnym rezultatem. Tato też stanowi w tym wszystkim problem, bo nie potrafi tego zrozumieć i nie wspiera, nie pomaga, wręcz przeciwnie, dobija mnie i mamę swoją agresywną i pretensjonalną postawą. Nie wiem już co robić... martwię się. Doskonale rozumiem mamę... znam to z własnego doświadczenia. Mi jednak jako tako udało się z tego wyjść, choć też jeszcze bywa mi ciężko i zmagam się z własnymi wewnętrznymi "demonami". Muszę teraz walczyć zarówno o siebie jak i o nią, ale brakuje mi już sił, pomysłów, argumentów.... Sytuacja zdaje się patowa. Do tego dochodzą wszelkiego rodzaju inne problemy, bardziej przyziemne, ale wręcz niemożliwe do rozwikłania. Codziennie natrafiam na mur nie do przebicia zarówno ze strony mamy jak i taty. Gdyby jeszcze on był na tyle mądry i wyrozumiał aby wspierać mamę i podejmować dojrzałe decyzje... ale tak nie jest. Ciągle ma pretensje i krzyczy, nie rozumie niczego. A ja? Ja zmagam się z sobą, z mamą i z nim, tatą. Walczę przede wszystkim o własne zdrowie psychiczne co nie jest łatwe z tego względu, że emocjonalnie przypominam mamę. Trudno jest mi zaakceptować otaczającą mnie rzeczywistość i trudy dnia codziennego. Każdy dzień to walka o siebie. Marzę o tym by żyć w normalnym domu pełnym zrozumienia, miłości i szczęścia, a nade wszystko spokoju. To jednak nie jest możliwe. Jak to się mawia starych drzew się nie przesadza, ale mam w sobie jakieś takie wewnętrzne głębokie przekonanie, że może przeprowadzka z bloku do domku jednorodzinnego z podwórzem itp. wszystko by zmieniła. Nowe otoczenie, nowy początek? To jednak jest nieosiągalne dla nas. Pracuję, ale nie jestem w stanie obarczyć siebie takim kredytem. Zresztą sami zapewne wiecie jak to jest. Lata lecą i nic się nie zmienia. Trwamy w tym marazmie i modlimy się o cud, który nie nadchodzi. Z trwogą spoglądam w przyszłość... zwłaszcza, że mieszkamy wysoko, a schodów jest dużo. Tato się tym nie przejmuje i ilekroć zaczynam rozmowę na ten temat on zaczyna krzyczeć i wyzywać. To na mnie spocznie obowiązek opieki nad nimi. Jak sobie poradzę gdy będą już w sędziwym wieku? To mieszkanie stanie się dla nich i dla mnie więzieniem. W mojej pracy też nie mam lekko... wręcz posada ta jest powodem wielu stresów i niepotrzebnych nerwów. Od razu zaznaczam, że w okolicy nie ma zbyt wielkiego wyboru. Zresztą można trafić czasami z deszczu pod rynnę. Podobnie jak rodzice tak i ja nie lubię wielkich i nagłych zmian w moim życiu, ale świadomość konsekwencji związanych z ich brakiem nie daje mi żyć spokojnie. Zbliża się kolejny nowy rok... za każdym razem staram się uwierzyć, że może przyniesie coś dobrego, może los uśmiechnie się do mnie i mojej rodziny. Zawsze wszystko jednak kończy się tak samo. Z racji tego, że mogę to odkładam pieniądze marząc, że kiedyś dzięki nim zmieni lub chociaż poprawi się mój los i los najbliższych. W tym roku już wiem, że to na nic. Pieniędzy zawsze będzie za mało... wszystko drożeje. Odłożysz na coś przez rok 10 tys. zł., a za ten rok okaże się,  że to na co się odkładało podrożało i teraz trzeba wydać 20 tys. zł. To jak gonienie za własnym ogonem. Biorąc pod uwagę to co dzieje się w polityce i gospodarce jeszcze trochę i odłożone pieniądze staną się bezwartościowe. Moje marzenia choć wątpliwe jeśli chodzi o realizację umrą całkowicie.... Wewnętrznie już czuję wypalenie całą tą patową, a wręcz patologiczną sytuacją. Zarówno w pracy jak i w domu nie jest dobrze. Przyszłość maluje się w ciemnych barwach. Jak żyć? Co robić? Nawet już nie marze i nie myślę o własnej rodzinie. Wiem, że to dla mnie byłby kolejny ciężar, a nie brakuje mi ich w życiu. Zastanawiam się teraz po co to piszę. Godzinami szukam tutaj recepty na życie i już nie wierzę w to, że ją znajdę. Czasami wydaje mi się, że śmierć jest błogosławieństwem i zazdroszczę tym, których nie ma już wśród nas. Muszę jednak trwać i dźwigać mój krzyż. 

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×