Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Pasja

BIESIADA

Polecane posty

WITAJ BIESIADO🖐️🖐️🖐️ KOCHANE DRZEWKA________________-posylam WAM 👄 JARZEBINKO kochana____________-ale wspaniala lektura!!Ilez ma w sobie \"uczuc\",wiedzy,informacji.Dziekuje pieknie!!!Zaczytalam sie :D A mnie gdzies zaginal cyfrowy \"nagrywacz\"_____i ponownie go szukam! Nie ma nigdzie.Szkoda byloby go stracic,tym bardziej,ze byly tam przepiekne historie z zycia Pana Jozefa. Sw.Antoni,,,,,,pomoz mi go odnalezc. Najbardziej prawdopodobne,ze wypadl mi z torebki,,,, Pozdrawiam bardzo serdecznie!!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
KOCHANE DRZEWKA_____________dedykuje WAM: Ryzyko życia, ryzyko miłości... Jeśli człowiek obawia się chodzić, niech nie wypuszcza ręki swej matki, Jeśli obawia się upaść, niech siedzi, Jeśli obawia się wypadku, niech zostawi samochód w garażu, Jeśli obawia się wspinaczki, niech pozostanie w schronisku, Jeśli obawia się, że spadochron nie otworzy się, niech nie skacze, Jeśli obawia się burzy, niech nie podnosi kotwicy, Jeśli obawia się, że nie będzie umiał zbudować swego domu, niech go zostawi na papierze, Jeśli obawia się zabłądzić, niech pozostanie w domu, Jeśli obawia się wysiłku, ofiary i przyszłości, niech wyrzeknie się życia i przelękniony niech się zamknie i skurczy... A wówczas... Może będzie mógł przeżyć, ale nie będzie człowiekiem, bo tylko człowiekowi właściwe jest to, że może rozsądnie ryzykować swoim życiem. Będzie mu się wydawało, ze kocha, ale nie potrafi kochać, bo kochać to być zdolnym do ponoszenia ryzyka i zarazem chcieć ryzykować życiem dla innych. Będzie mógł dać życie, ale nie będzie ani ojcem, ani matką, bo być ojcem czy matką to na podobieństwo ziarna rzuconego w ziemie, przyjąć najwyższe ryzyko, stracić swoje życie, żeby mógł się narodzić kłos. Jeżeli nie ma się dla kogo żyć to... Życie nie jest życiem, a jedynie suchą, mroczną, samotną egzystencją... moje własne... z autopsji... abyśmy zawsze mieli dla kogo żyć... To wszystko jest strasznie trudne... ciągłe wzloty i upadki... Ważne jest by był Ktoś - kto zawsze pomoże powstać i zachęci do dalszego wędrowania... Michel Quoist

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Polecam,,,,, Słowa zachęty. Jak uczynić życie wewnętrzne bogatszym Florence Littauer Kolejna błyskotliwa książka Florence Littauer zawiera rozważania dotyczące codziennych spraw i problemów życiowych, z którymi wszyscy się spotykamy. "Słowa zachęty" stanowią wezwanie do pełniejszego i bogatszego życia ,,,,,,

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Polecam,,,,, Słowa zachęty. Jak uczynić życie wewnętrzne bogatszym Florence Littauer Kolejna błyskotliwa książka Florence Littauer zawiera rozważania dotyczące codziennych spraw i problemów życiowych, z którymi wszyscy się spotykamy. "Słowa zachęty" stanowią wezwanie do pełniejszego i bogatszego życia ,,,,,,

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
O niespokojnym człowieku,,,,,, - Pewien człowiek poszedł kiedyś do Proroka. Nie zdążył otworzyć ust, a ten powiada: - Przyszedłeś, żeby zapytać mnie, czym jest cnota. - Skądże o tym wiesz? - Widzę bowiem, żeś napięty i niespokojny. No to słuchaj. Żeby dowiedzieć się, czym jest cno-la, spytaj o to swego serca. Cnota jest tym, dzięki czemu dusza cieszy się spoczynkiem, a serce spokojem. Grzech przynosi niepokój duszy i rozterkę sercu. Nie trwoń czasu na rozpytywanie na prawo i lewo, czym jest cnota, ale żyj nią! Odpowiedź dostaniesz z własnej duszy i serca.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witam biesiadniczki! \"Dziękuję\" Ryszard Za to, że wyszłaś z morskiej piany Za to ,że mogłem doznać nirwany Dziękuję Za sny o Tobie nierealne Za te rozmowy wirtualne Dziękuję Za to ,że budzę się co rana Z myślą o Tobie i słowem kochana Dziękuję Za dni bez Ciebie lecz z Twoim imieniem Za to ,że stałaś się moim natchnieniem Dziękuję Za radość jutra co tchnie nadzieją Za rymy które do Cię się śmieją Dziękuję Za ból który niesie niespełnienie Za wspólną codzienność przekutą w marzenie Dziękuję Za to ,że jesteś za wszystko dziękuję Nie moja ,nie dla mnie lecz nie rezygnuję Pozdrawiam!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
"Kominek w Krynicy" Ryszard Tam gdzie brzmią ciągle pieśni Kiepury Gdzie Nikifora szklane pejzaże Tam z jej pięknością konkurują góry To o niej ciągle przy kominku marzę Za blask Twoich oczu i ciepło dłoni Za, zimą serca Twego, powiew lata Za uśmiech godny kwitnących jabłoni Oddałbym wszystkie kominki świata.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ BIESIADO🖐️🖐️🖐️ KOCHANE DRZEWKA________________witam WAS 🖐️ Buuuu,,,nie mam opowiadania przy kawce! Nie szkodzi,,,,bo i tak nie mam za duzo czasu.Jade z babcia do lekarza.Nic sie nie dzieje,ale terminy wizyt kontrolnych bardzo przestrzegamy. Do zobaczenia🖐️ JARZEBINKO kochana____po powrocie napisze do Ciebie e-mail :D Pozdrawiam WAS bardzo serdecznie!🖐️🖐️🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Moja babcia jest w goracej wodzie kapana.Okazalo sie,ze mamy jeszcze 45 min.W zwiazku z tym podrzucam cos do poczytania,,,,, Przegląd imigracyjny W Meksyku wyszły dwa niezwykłe komiksy - adresowane do “nielegalnych” książeczki ma zniechęcić imigrantów, nie tylko z tego kraju, do bezprawnego przekraczania granicy USA. Powód? Szereg niebezpieczeństw, z utratą życia włącznie. Jest to nowinka wydawnicza. Do tej pory publikowano z reguły poradniki, jak przedostać się do Stanów i w nich mieszkać. Już tytuł pierwszej broszury jest poruszający: “Imigranci - tylko żywi mogą pomóc swojej rodzinie”. Wydana w nakładzie 10,000 egzemplarzy komiks, jest rozdawany bezpłatnie w rejonach przygranicznych Meksyku. A więc tam, gdzie gromadzą się “nielegalni” z tego kraju, państw Ameryki Środkowej i Południowej, Azji, a nawet Europy Południowo-Wschodniej, usiłujący przedostać się do USA. Książeczka trafia do rąk wszystkich chętnych w schroniskach, motelach, na dworcach autobusowych. Treść jest porażająca. Komiks opisuje historię przerzutu grupy nielegalnych imigrantów do USA. Jeden z obcokrajowców, przy próbie wskoczenia do pociągu towarowego (ulubiona metoda podróżowania), dostaje się pod koła. Po obcięciu obu nóg staje się inwalidą, którego los dramatycznie się pogorszył. Inny imigrant zostaje zastrzelony przez bandytów, na granicy. Kradną mu dokumenty i resztki pieniędzy. Ciało porzucają na pustyni. Inni są bici i rabowani przez skorumpowaną policję meksykańską, współpracującą z narkotraficantes - przemytnikami narkotyków, którzy coraz częściej zajmują się przerzutem ludzkiego towaru. Młoda kobieta zostaje brutalnie zgwałcona przez współtowarzyszy podróży. Starszy mężczyzna, osłabiony i wycieńczony, zostaje porzucony na pustyni przez “kojota”, zajmującego się przeprowadzaniem na drugą stronę. W sumie, do Meksyku wraca cała grupa, za wyjątkiem starszego mężczyzny, który - na ostatniej stronie - ginie samotnie na pustyni. Wkrótce potem, wyszedł - już w wersji anglojęzycznej - kolejny komiks, adresowany do “nielegalnych” z innych krajów, którzy usiłują przez południową granicę przedostać się do USA. Tu również nakład wynosi 10,000. Jest to historia grupy nastolatków, którzy postanawiają przedostać się do USA z krajów Ameryki Środkowej. Są prześladowani przez meksykańskich żołnierzy, pobici i obrabowani przez miejscową policję, porwani przez uzbrojony w broń palną i maczety gang przygranicznych bandytów, a następnie doszczętnie ograbieni przez konkurencyjną grupę przestępczą. Dwóch młodych imigrantów ginie pod kołami pociągu. A tylko jednemu udaje się dotrzeć do Stanów. Ale i tak zostaje aresztowany i deportowany. -Mogliśmy nieco stonować wymowę tych publikacji, ale chcieliśmy naprawdę wstrząsnąć tymi, którzy często nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa przy przekraczaniu granicy - komentuje Domingo Perea, dyrektor wydawniczy Comics and Visual Arts, a więc wydawnictwa, które opublikowało obie książeczki. Powstały one na zlecenie krajowej Komisji Praw Człowieka, współpracującej z Ministerstwem Spraw Zagranicznych Meksyku. -Publikacje te znaczne odbiegają od wcześniejszych, gdzie wręcz doradzano imigrantom, jak uniknąć schwytania podczas nielegalnego przekraczania granicy - dodaje Perea. -Zrobiliśmy to świadomie: chcemy odstraszyć ludzi od podejmowania dużego ryzyka. Zwłaszcza w obliczu zbliżających się upałów, granica staje się dla wielu cmentarzem. Perea, odnosząc się do wcześniejszych publikacji ma na myśli szereg broszur Ministerstwa Spraw Zagranicznych (ostatnia - z roku 2004), które ułatwiało obcokrajowcom przekroczenie granicy, wręcz do tego zachęcając. Mowa o “Poradniku imigranta”, gdzie podawano rady, przydatne przy przejściu przez “zieloną granicę”. Były tam m.in. informacje, jak unikać patroli, gdzie znaleźć wodę, jakie rośliny jeść i jak zabezpieczać się przed upalną pogodą. Doradzano też, jakie prawa mają imigranci, nawet po zatrzymaniu przez służby graniczne USA. Wydawcy poszli znacznie dalej. Doradzali “nielegalnym”, jak urządzić się w Stanach, bez “zielonej karty” i możliwości zalegalizowania pobytu. Co zresztą budziło ostre protesty strony amerykańskiej, oskarżającej władze Meksyku o wspieranie bezprawnych działań swych obywateli. Wojna o publikacje dla imigrantów trwała zresztą znacznie dłużej. W 2006, wspomniana komisja zrezygnowała z opublikowania i dystrybucji map Arizony, z zaznaczeniem punktów granicznych, dróg i tras patrolowych. Decyzję podjęto po ostrym proteście ówczesnego ministra bezpieczeństwa krajowego USA - Michaela Chertoffa. Komiksy wzbudziły już krytykę zwolenników niekontrolowanej imigracji. -Wolelibyśmy, żeby zamiast wydawania przerażających komików, władze zaopatrywały imigrantów w mapy i poradniki, ułatwiające przekraczanie granic - komentuje Guillermo Alonso, demograf z College of the Northern Border, organizacji proimigracyjnej. Andrzej Wąsewicz

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Wyżalić duszę,,,,,, Nigdy nie było jej przy mnie w trudnych chwilach... Moja matka umiera, a ja nie mam odwagi. Nie mam odwagi, by powiedzieć cokolwiek. Od tygodni otacza ją zapach śmierci. Idzie z nią przez korytarz, siada do obiadu, ogląda telewizję. Przesiąknął ubrania, łóżko, książki i pokój. Słodko – zgniły, drażniący. Znam go już bardzo dobrze. Gdy na sali podchodzi aż do gardła, to dzień – dwa i trzeba zmieniać pościel dla innego pacjenta. Moja matka umiera, a ja nawet w takiej chwili nie potrafię dodać jej otuchy. Choćby powiedzieć, że ją kocham. Bo ja tego nie wiem. Mnie nikt nie nauczył, co to jest miłość. Znam wiele uczuć, ale dawania miłości to chyba nie. Myślę o słowach księdza Twardowskiego i boję się, że grzeszę. Boję, bo moja matka jest mi równie obca jak inni. A przecież mieszkamy w jednym domu. Nie rozmawiamy. Nigdy nie rozmawiałyśmy. Wiem, że tak nie wolno nawet myśleć. Przecież matka dała mi życie. Ale gdy siedzę i milczę, gdy dusza płacze, to sama siebie pytam, czy naprawdę każda matka kocha swoje dziecko? Mówi monotonie. Siedzi wyprostowana, w bezruchu, z dłońmi złożonymi na kolanach. Całkiem spokojna, wręcz apatyczna. Słowa, które padają przemyślała wielokroć, nie musi ich dobierać, spierać się o ich znaczenie. Wyprała je już ze wszelkich emocji. I tylko niekiedy gwałtowne mrużenie błękitnych, nieco wyblakłych, oczu daje wyraz jej uczuciom. Nawet łez, gdy się pojawiają, nie wyciera. Czasem wolno płyną jedna za drugą – tak jak nauczyła się płakać. Bezgłośnie. Bez prośby o rozgrzeszenie. Bez wiary w przyszłość. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gdy się rozwiodłam, stać ją było jedynie na zimny komentarz: "Nie umiesz utrzymać chłopa przy sobie". A ja wtedy potrzebowałam, aby ktoś pozwolił mi się wypłakać i zapewnił, że będzie dobrze. Rozwód był okropny. Obcy ludzie interesowali się, jak żyłam, spałam, jadłam. Dopytywali o moje myśli, odczucia. To rozwód nauczył mnie zaciskać usta, płakać bez łez, a moja matka tylko tyle miała mi do powiedzenia. Od tej pory tak naprawdę nie rozmawiamy ze sobą. To już piąty rok. Nie, że mijamy się bez słowa. Owszem, wymieniamy uwagi: "piękna pogoda", "czy zjesz pomidorową?", "wychodzę na spacer", ale to przecież nie rozmowa. Prawda? To tylko komunikaty – żałosne pozory respektowania istnienia drugiej osoby. Żal serce ściska, gdy o tym myślę. Czasem, gdy słyszę nocami, jak ona kaszle, myślę, że wstanę, pójdę do jej pokoju i przytulę się. Lecz nie umiem. Leżę w łóżku ze ściśniętym sercem, i czekam na sen. Jej albo mój. Moja matka nigdy nas nie przytulała. Nas, bo mam jeszcze siostrę. Daleko, za granicą. Tyle o niej wiem, ile kartek dostaję na święta. A co można napisać na widokówce? Ona o matce nie chce w ogóle rozmawiać. To, z kim ja mam o niej rozmawiać? Komu mam powiedzieć, jak wielki ból drąży moje serce? Jak mi ciężko, bo nie wiem, czy mam prawo tak myśleć o matce? Jak? Że gdy nie chce się dzieci, to nie powinno się ich rodzić. A ona nas, mnie i siostry, nie chciała. Raz przyznała się do tego wprost. Piętnaście lat temu, gdy zmarł nasz ojciec. Ot, pogrzeb, stypa i powrót do dziwnie obcego zimnego mieszkania. Usiadłyśmy przy stole. I nagle powiedziała, że zmarnowała sobie przez nas życie. Że nas nie chciała. Siedziałyśmy po tych słowach bez ruchu, jak sparaliżowane. Aż matka wstała i wyszła z pokoju. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Nigdy nie dawała nam czułości. Nie czytała nam książek, nie podsuwała smakołyków. Gdy byłam mała, uciekałam do sąsiadów, piętro niżej. Mieli córeczkę, kilka lat młodszą ode mnie. Wolałam u nich zjeść ziemniaki z serem niż w domu kotlet schabowy. Oni przy stole rozmawiali, żartowali, słuchali siebie nawzajem. U nas matka nałożyła na talerz porcje duże jak dla mężczyzny i nie było mowy, aby tego nie zjeść. Raz do samego wieczora siedziałam nad zimną rybą. Gdy w końcu ją zjadłam – zwymiotowałam. Do dziś mam w pamięci ten skurcz gardła, gdy drobna ość zahaczyła o przełyk. Jak treść z takim trudem połkniętego pokarmu chce za wszelką cenę wydostać się z mojego żołądka. Odtąd nie jem ryb. Nie pamiętam już, czy ojciec nas bronił. Przypominam sobie tylko, że czasem tylko zaciskał usta, gdy matka szturchała nas mocnymi słowami za byle przewinienie. Za źle ułożone ręczniki na półce, nieporządek w biblioteczce.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAM BIESIADO! 🖐️ SREBRNA AKACJO🌻 jak zwykle za piekne wiersze.👄 JODELKO👄 zaraz postaram naprawic moj blad :-) :D bedzie opowiadanie, kochana moja pogoda zacheca do spacerku, MM ma jeszcze do piatku urlop wiec korzystamy z pogody i juz rano wybywamy na sloneczko.Dziekuje za opowiadanie, smutne to bardzo jak dzieci nie zaznaja milosci matczynej :-( GRABKU 👄 Pozdrawiam bardzo serdecznie i zycze sloneczka.🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
ŻYĆ OD NOWA Robert DiGiulio Bob DiGiulio usłyszał w słuchawce głębokie westchnienie, a potem głos mężczyzny przedstawiającego się jako funkcjonariusz policji stanowej. - Co się stało? - zapytał DiGiulio pełen najgorszych przeczuć. - Chodzi o moją żonę? Głos mu drżał, a w piersi poczuł nagły ból. - Co się stało, proszę mówić! ............

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
OBAWA O SZCZĘŚCIE ....... TAMTEGO czerwcowego wieczoru siedziałem ze swoją żoną, Chrissie, do późna. Rozmawialiśmy, mając trochę czasu dla siebie, graliśmy w scrabble. Chrissie liczyła punkty. Wygrałem 12. punktami, ale tylko dzięki temu, że w jednej kolejce trafiło mi się 50-punktowe słowo. Chrissie nie omieszkała mi tego wypomnieć. - Ty to masz szczęście! - powiedziała. Obok liczby zdobytych przeze mnie punktów dopisała słowo "szczęściarz" i połączyła je strzałką z moim imieniem. Miała na sobie swój bladoniebieski szlafrok, a krótko ostrzyżone włosy drobnymi loczkami okalały jej głowę. Czy tamtego wieczoru, kiedy siedzieliśmy razem przy kuchennym stole, nie było jakiegoś znaku? Kiedy myła zęby, szła zajrzeć do dziewczynek, kiedy kładliśmy się spać, kiedy całowałem ją na dobranoc - jak to możliwe, że niczego nie przeczułem? Jakiś czas wcześniej zwierzyłem się Chrissie, że aż się boję, by coś nie zmąciło naszego szczęścia. Wielu naszych znajomych przeżywało trudne chwile - kłopoty finansowe, problemy małżeńskie, nieporozumienia z dziećmi. Nam los oszczędzał podobnych przykrości. Czułem nieokreślony niepokój. Kiedy obudziłem się nazajutrz rano, było wyjątkowo jak na tę porę roku upalnie i duszno. Zszedłem na dół, zrobiłem sobie kawę i włączyłem telewizor, by wysłuchać porannych wiadomości. Zastanawiałem się, czy pod pretekstem upału nie odwołać przedpołudniowej lekcji tenisa. Czekałem na wiadomość od agenta o planowanej promocji mojej nowej książki, chętnie więc zostałbym w domu przy telefonie. Chrissie zeszła na dół o wpół do dziewiątej. Przywitałem się z nią przy schodach. Namówiła mnie, bym wybrał się na tenisa, a ona weźmie dziewczynki, 6-letnią Christine, 5-letnią Aimee i 2-letnią Katie, nad jezioro. Rodzice Chrissie, którzy przyjechali do nas z wizytą z Nowego Jorku, na pewno też będą mieli na to ochotę. - Zrobić ci śniadanie? - spytała. - Nie dziękuję, piłem już kawę - odparłem wstając od stołu, by pocałować ją na do widzenia. Uchyliła się filuternie. - Do zobaczenia! - zawołałem, kierując się ku drzwiom. Moja teściowa i Christine leżały na rozkładanej kanapie w pokoju obok. Na górze reszta jeszcze spała. Chrissie uśmiechała się do mnie z werandy, kiedy wsiadałem do białego volkswagena. Na pożegnanie zadała mi stare jak świat pytanie żon z dziesięcioletnim stażem: - Czy chciałbyś coś specjalnego na kolację? - Dobrze klimatyzowaną restaurację! - odkrzyknąłem. Mrugnęła porozumiewawczo i uśmiechnęła się. Z głębi domu rozległo się wołanie: - Maaamaa! Chrissie wzniosła oczy do góry. Włączyłem motor i ruszając pomachałem jej. cdn....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Po lekcji tenisa postanowiłem zajrzeć do pracy. Mianowano mnie niedawno kierownikiem szkoły podstawowej i chciałem sprawdzić, ile pieniędzy mam w budżecie na zakup książek. Byłem sam, kiedy tuż przed południem zadzwonił telefon. - Dzień dobry, tu policja stanowa. Czy mogę mówić z panem Robertem, emm... DiGiulio. - Jestem przy telefonie. Zamarłem. Policja? Do mnie? - Proszę pana... - O co chodzi? - spytałem. Głos mi drżał. Funkcjonariusz wziął głęboki wdech i ponownie się przedstawił. Coś niedobrego. - Moja żona... - odezwałem się. - Czy nic się jej nie stało? - Panie DiGiulio, muszę z panem osobiście porozmawiać, to... Nie chciał wypowiedzieć uspokajających słów, na które czekałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Starłem je i osuszyłem okulary. Czułem ból w piersiach. - Błagam, niech pan mi powie, czy są całe i zdrowe? Czy coś się stało mojej żonie, dzieciom? - Proszę posłuchać... - mówił policjant opanowanym, nadal oficjalnym tonem. - Gdzie pan jest w tej chwili? - W sekretariacie szkoły. - Wysyłam po pana wóz patrolowy - odparł policjant - proszę czekać. Po odłożeniu słuchawki zacząłem rozpaczliwie wydzwaniać do przyjaciół, ale wciąż myliłem numery. Zadzwoniłem do domu. Cisza. Nikt nie odpowiada. Ogarniała mnie panika. Spakowałem teczkę i wybiegłem na zewnątrz. Przed szkołą stał mój samochód. Rzuciłem teczkę na tylne siedzenie, usiadłem za kierownicą. Wyskoczyłem z samochodu i wybiegłem na szosę. Co robić? Nic się nie dzieje. Ani śladu radiowozu. Wróciłem biegiem do auta. Błagałem w duchu Boga o łaskę. Ruszyłem na drogę i o mały włos nie zderzyłem się z jakimś pędzącym samochodem. Jechałem przed siebie wypatrując, czy z przeciwka nie nadjeżdża wóz patrolowy. Uspokój się. Tyle innych rzeczy mogło się zdarzyć. Chrissie nie zginęła. Co za głupota. Jest ranna i policjanci nie chcieli zawiadamiać jej rodziców. Jestem mężem, a oni zawsze zawiadamiają męża, nie rodziców. A może spalił się dom i nie mogli skontaktować się Z Chrissie, bo pojechała nad jezioro! Jak przez mgłę widziałem mijane samochody. Piętnaście po pierwszej. Pustka w głowie. Nareszcie - jedzie policja! Zacząłem mrugać światłami, naciskać klakson, wymachiwać ręką przez okno. Policjant zwolnił, żeby zobaczyć, co to za wariat. Krzyknąłem swoje nazwisko. Policjant skinął głową, dając znak, bym zjechał na pobocze. Wjechałem na czyjś trawnik, rozpaczliwie obserwując policjanta przez tylną szybę. Wyskoczyłem z samochodu i pędząc na przełaj przez jezdnię dopadłem policyjnego wozu. Kazał mi wsiąść. Wsiadłem. - Panie DiGiulio, mam obowiązek zawiadomić pana... - Nieee! - Wczepiłem mu się w ramię. Odsunął się. Przeprosiłem go, ale zaraz znów zrobiłem to samo. - Przepraszam - powiedziałem. - Widzi pan... Niech pan jeszcze nic nie mówi. Proszę o kilka sekund. Spojrzałem mu w oczy, kiedy odwrócił się w moją stronę. Przełknął ślinę. - Panie DiGiulio, dziś rano miał miejsce wypadek... - Nie! Proszę tego nie mówić. Moja żona, dzieci... - Mam obowiązek zawiadomić pana... - Wszystko jedno! Nie chcę tego wiedzieć! - Pańska żona... - Dość! Nie chcę tego słuchać! - Razem z 6-letnią córeczką zginęły dziś rano w wypadku. Próbowałem natychmiast wysiąść. Szukałem po omacku klamki. Policjant przytrzymał mnie. Powiedział, że mi współczuje. Opadłem na fotel i rozpłakałem się. Wreszcie ruszyliśmy. Z radiotelefonu dobywały się trzaski. - A co z małą? Co z Aimee? Gdzie one są? Byłem już przygotowany na wszystko. Mogłem tylko żywić nadzieję, że pozostał mi jeszcze ktoś bliski. - Mała była w samochodzie. Jest teraz w szpitalu w Springfield. Właśnie tam jedziemy. Poczułem falę mdłości. - Na oddziale intensywnej terapii? A co z Aimee? - Wiem tylko, że mała żyje. - Ale Aimee! Ja mam trzy córki! Gdzie jest Aimee? - Nie wiem, proszę pana. Zaraz spytam przez radiotelefon, ale na miejscu wypadku znaleźliśmy tylko dwoje dzieci. Pulsowało mi w głowie. A więc tak, Aimee została wyrzucona gdzieś w zarośla. Policjant wymamrotał jakieś słowa do mikrofonu, odpowiedział mu zniekształcony przez trzaski kobiecy głos. Nie byłem w stanie zrozumieć ani jednego słowa. - Pana córka... ta mała, nie doznała poważnych obrażeń. Jest na normalnym oddziale. Zaraz będziemy na miejscu. Na nasze spotkanie wyjechał drugi wóz patrolowy. Przeprowadzili mnie za rękę z auta do auta. Zapytałem nowego policjanta o Aimee. - Nic się jej nie stało - odparł. Przyjrzałem mu się uważnie, sprawdzając, czy mnie nie oszukuje. - Nie było jej w samochodzie, którym jechała pańska żona - wyjaśnił. - Została u sąsiadów. Przytaknąłem milcząco, kiedy wymienił nazwisko naszych znajomych. Droga przed nami była zablokowana. Szosę zamknięto. Policjant skręcił w lewo, by objechać blokadę. Zanim zdołałem wydobyć głos z gardła, skinął głową - tak, to tu. Zza blokady zobaczyłem jedynie biegnącą w dal szosę. Zapytałem o teściów. - Przyjechali do nas z wizytą - wyjaśniłem i aż chwyciłem się za głowę - jak ja im to powiem. Moja żona, ich córka, i Christine... Policjant spochmurniał. Położył mi dłoń na kolanie. - Bob - powiedział łagodnie - teściowie też byli w samochodzie. Tępym wzrokiem patrzyłem przez okno. To niemożliwe. Wiedziałem, co mi odpowie, zanim jeszcze zadałem pytanie. - Czy żyją? Rzucił mi szybkie spojrzenie i znów kierując wzrok przed siebie wolno pokręcił głową. -Nie. cdn.......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dojechaliśmy do szpitala. Byłem w szoku. Policjant z drogówki wyjaśnił mi, że szofer ciężarówki stracił panowanie nad kierownicą, zarzuciło go w bok i tył jego wozu uderzył w samochód Chrissie. Jacyś ludzie w białych kitlach podali mi wodę i pigułki, mówiąc, żebym je połknął. Usiadłem. Znowu wstałem. Rzuciłem się do ucieczki, ale ktoś mnie dogonił. Poznałem, że to mój przyjaciel, John. - Czy to była duża ciężarówka? - spytałem. - John, czy oni mnie nie oszukują? Gdzie są moje dzieci? Powiedzieli, że Christine zginęła. Lekarz coś do mnie mówił, ale nic nie słyszałem. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do rejestracji. Za biurkiem stał wysoki mężczyzna. Powiedziałem, że chcę zobaczyć moje dzieci. Kiedy podałem swoje nazwisko, zrobił zbolałą minę i wskazał mi pokój po drugiej stronie korytarza. Katie. Katie. Nasza dwuletnia córeczka. Znajdowała się na tylnym siedzeniu, przypięta pasami do dziecinnego fotela. Teraz leżała w białym szpitalnym łóżeczku. Część główki miała wygoloną, a na skórze widniała plama krwi. Wziąłem ją na ręce. Wzdłuż drobnego ciałka, od ramion aż po brzuszek, biegły dwie sine pręgi w kształcie litery "V" - ślad pasów, którymi była przypięta. Jej policzek i prawe ramię spowijały bandaże. Ale ręka nie była złamana, tylko pokaleczona. - Tata - powiedziała Katie na mój widok i wtuliła się mocno w moje ramiona. Przyrzekłem sobie, że nigdy już jej z nich nie wypuszczę. Ktoś upewniał mnie raz po raz, że Aimee żyje i zaraz tu będzie. Próbowałem wstać, ale brakło mi sił. Siedziałem na dziecinnym łóżeczku przyciskając Katie do piersi. To moja wina, bo ich nie dopilnowałem. Będę ich odtąd pilnował jak oka w głowie. Otworzyły się drzwi. Ujrzałem Aimee, która obchodziła wczoraj swoje piąte urodziny, a za nią sąsiadów, którzy przywieźli ją do szpitala. Spytałem, czy Aimee wie. Zaprzeczyli. - Hej, tato! Co my tu robimy? - Ze zdziwioną miną obeszła łóżeczko, żeby mnie ucałować. Zobaczywszy Katie w moich ramionach, zrobiła wielkie oczy. - Co jej się stało? - spytała. Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło. - Nic poważnego - wyszeptałem. Przycisnąłem do siebie Aimee, która siadła,, obok mnie trzymając palec w buzi. - A gdzie mama? Gdzie Christine? Przełknąłem ślinę i zacząłem łamiącym się głosem: - Aimee, kochanie ... mama i Christine... nie żyją... zdarzył się... Podskoczyła na łóżeczku i spojrzała na mnie uważnie. - Tato!!! Nie rób żartów! - Naprawdę, Aimee. Tak bardzo chciałbym, żeby to był żart. Wydała dziwny, przeciągły jęk. - Nie tato! Nie! To nieprawda! Mama powiedziała, że będzie żyć bardzo, bardzo długo! Ssąc palec, położyła się na łóżeczku. Potem znowu usiadła. - Kiedy pojedziemy do domu? Tu jest obrzydliwie! - Niedługo, Aimee. Jak tylko doktor powie, że możemy zabrać Katie. Lekarze oświadczyli, że Katie powinna zostać w szpitalu do jutra na obserwacji. Za nic w świecie nie zostawię jej samej w szpitalu, odparłem. Czy pielęgniarki mogą wstawić rozkładane łóżko dla mnie i Aimee? Nie, to niepotrzebne, uznali. Mogę zabrać małą do domu. Pouczali mnie, jak się nią zajmować. Nie rozumiałem, co do mnie mówią. Jacyś ludzie odprowadzili nas do samochodu. Tak, Aimee, babunia i dziadek też nie żyją. Tak, ja też nie mogę w to uwierzyć. Ściskałem jej rączkę na dowód, że naprawdę jestem. Aimee pogłaskała Katie po plecach, jakby chciała się upewnić o jej istnieniu. W tej chwili pewne było tylko to, czego mogliśmy dotknąć. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
O piątej po południu dom zapełnił się ludźmi. Przyjechali krewni z Nowego Jorku - mój brat Tommy. Wybiegłem go uściskać. Moja siostra Ann przywiozła z Connecticut babcię DiGiulio. Przyszedł właściciel domu pogrzebowego, sąsiedzi, nie wiem, kto jeszcze. Siedziałem przy kuchennym stole z tulącą się do mnie Katie na kolanach. Na kuchence nadal stało jedzenie, które Chrissie zaczęła przygotowywać. Wazonik z bukiecikiem leśnych fiołków zbieranych jej ręką stał jeszcze na fortepianie, przy którym zebraliśmy się wczoraj, by odśpiewać Aimee "Sto lat!". Teraz Aimee spała na kanapie. Na tej samej kanapie, która jeszcze dziś rano służyła mojej teściowej. Dziś rano? Niemożliwe. To dzialo się kiedyś, przed laty. Byłem jak odrętwiały. Nic nie czułem, nie mogłem ani płakać ani jeść. Po trzech dniach pogrzeb. Krótka ceremonia. Żadnych kondolencji. Nie teraz. Cztery niebieskie trumny. Ksiądz coś mówił, zapłakało dziecko. Katie znalazła kwiatek i położyła go na jednej z trumien. Potem, niosąc małą i prowadząc Aimee za rękę skierowałem się na parking, by wrócić do domu. To właśnie wtedy moja 5-letnia córeczka podniosła główkę i przerwała to straszne milczenie, mówiąc: - Pamiętaj tato, masz jeszcze nas. Chrissie skończyła zaledwie 31 lat. Odebrano jej tak wiele. Już nigdy nie zobaczy jak rozkwitają sadzone przez nią fiołki. Nie zobaczy jak dorastają jej dzieci, które były radością jej życia. Myśl o każdej miłej jej sercu osobie lub rzeczy sprawiała mi teraz ból. Jeszcze trudniej przychodziło mi myśleć o tym, czego los pozbawił małą Christine. Potrafiłem opisać żal po stracie żony, ale na wyrażenie tego, co czułem po stracie 6-letniej córeczki nie znajdowałem żadnych słów. Na najprymitywniejszym poziomie męskiej dumy dominował lęk, że ją zawiodłem. Nie potrafiłem uchronić mojej córki od nieszczęścia. W poniedziałek, czwartego dnia od wypadku, wszyscy się rozjechali. Usiadłem sam przy kuchennym stole. Od czterech dni nie miałem nic w ustach. Otworzyłem parę listów, ale nie potrafiłem się skupić. Inne myśli błąkały mi się po głowie: Jadąc z prędkością 64 km na godzinę, odleglość dzielącą kolejne stupy telegraficzne pokonuje się w 4 sekundy. To by wystarczyło. Gdyby znaleźli się w tamtym miejscu o 4 sekundy wcześniej albo o 4 sekundy później, uniknęliby zderzenia z ciężarówką. Zatrzymali się przed wyjazdem przy sklepiku. Dlaczego nie zwlekali tam 4 sekundy dłużej? Dlaczego nie kupili na piknik jednego plastra szynki więcej? Gdyby Chrissie nie poświęciła tych może 30 sekund na dokładne sprawdzenie, czy Katie ma dobrze zapięte pasy, wszyscy by dzisiaj żyli. Dlaczego poprzedniego dnia nie pojechałem po benzynę? Gdyby nie postój na stacji benzynowej, zostawiliby tamtą feralną ciężarówkę kilkanaście kilometrów za sobą. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Ułożyłem dziewczynki do snu. Potem zszedłem na dół, padłem twarzą w dół na kanapę i po raz pierwszy w życiu chciałem umrzeć. Odrętwiały z rozpaczy, pragnąłem żeby wszystko się skończyło. Próbowałem się modlić, ale powtarzałem tylko jak automat jakieś urywki pacierza. Życie straciło sens. Przyszło mi do głowy, żeby odwieźć dziewczynki do mojej siostry Anny i jej męża. wrócić do domu i ... I co? Odebrać sobie życie? Zamordować faceta, który na nich najechał? Pozabijać wszystkich dookoła? Aimee zawołała z góry, że chce pić, Katie wzywała mamę. Zaniosłem na górę szklankę wody, wziąłem na ręce kwilącą Katie i przesiedzieliśmy tak do rana na bujanym fotelu, opłakując nasz ból. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Codzienne potrzeby zmuszały nas co rano do działania. Nie mogłem znaleźć skarpetek dla Katie. W szufladzie Aimee leżała ostatnia para czystych majteczek. - Mama obiecała, że kupi mi nowe - oświadczyła Aimee, która o mamie i Christine mówiła tak jakby nadal żyły. - Kupimy ci nowe, kochanie. Wsiedliśmy do samochodu, przypiąłem Katie pasami do pożyczonego fotelika. Stary połamał się w czasie wypadku. Jakieś 100 metrów przed nami znajdowało się miejsce zderzenia. Ogarnął mnie potworny lęk, czułem ucisk w żołądku. Na szczęście musiałem wcześniej skręcić w lewo, w drogę prowadzącą do centrum handlowego. Wtedy mój wzrok padł na wygnieciony skrawek trawy po przeciwległej stronie szosy. Szybko odwróciłem oczy w obawie, by wśród odłamków szkła i blachy nie dostrzec lalki Christine albo nie odnalezionej broszki Chrissie. Pragnąłem, by trawa jak najszybciej odrosła i żeby zgrabiono pozostałe resztki. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zdałem sobie sprawę, że jestem jedynym mężczyzną w całym sklepie. Poczułem się dziwnie miło i bezpiecznie wśród pluszowych misiów, lalek i innych zabawek. - Tata ma dziś dyżur przy dzieciach? - uśmiechnęła się kasjerka. Milcząco skinąłem głową, odwzajemniając jej uśmiech. - To dla niej? - spytała, wskazując na Aimee, która wybrała już sobie bieliznę. - O wiele za duże. Wyciągnęła metkę i pokazała jak szukać właściwego rozmiaru. - O tu, widzi pan? Dla niej wystarczy piątka albo szóstka. Następnego dnia, kiedy byłem zajęty zbieraniem zabawek i odkurzaniem domu, zadzwonił telefon. Dzwonił jakiś agent ubezpieczeniowy. - Dziękuję, ale nie skorzystam. Po odłożeniu słuchawki wróciłem do sprzątania. Wjechałem odkurzaczem pod kanapę, aż tu nagle - brzdęk! Coś wpadło do węża i go zablokowało. Kiedy zajrzałem do środka, zobaczyłem główkę Barbie. Poświeciłem sobie latarką. Błękitne oczy lalki zamigotały - Barbie najwyraźniej uśmiechała się do mnie. Ten komiczny widok sprawił, że zacząłem się śmiać, a potem łzy napłynęły mi do oczu. Pewnego popołudnia w trzy tygodnie później wydawało mi się, że Chrissie jest ze mną w kuchni. Opłukując naczynia w zlewie odwróciłem się i zacząłem mówić: - Wiesz, nie mogę się nadziwić, jak... Z nagłym ukłuciem bólu zdałem sobie sprawę, że jestem sam. Obecność Chrissie była dla mnie czymś tak oczywistym, że automatycznie włączałem ją we wszystko, co robiłem i o czym myślałem. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że jej tu nie ma. Następnego dnia, czyli 18 czerwca 1980 roku, przypadała dziesiąta rocznica naszego ślubu. Mieliśmy wybrać się wieczorem do restauracji - dla odmiany tylko we dwoje - a potem pojechać na spacer. Dziesięć lat. Teraz niemal co noc śniła mi się Chrissie. Urodziliśmy się oboje i wychowali w Nowym Jorku, ale ani ona, ani ja nie byliśmy stworzeni do tamtejszego życia. W metrze, którym jeździliśmy przez tyle lat, na każdym kroku spotykało się różnego typu obłąkańców, rozwrzeszczanych wyrostków, nędzarzy. Dwa razy włamywano się do naszego mieszkania, kilkakrotnie byliśmy przesłuchiwani w związku z morderstwami popełnionymi w naszej okolicy, na Brooklynie. Jako nauczyciel miejskiej szkoły musiałem stale odbierać uczniom noże i inne niebezpieczne przedmioty, a raz zdarzyło mi się skonfiskować pięć ostrych naboi. Przenieśliśmy się do stanu Yermont w poszukiwaniu spokoju - żeby uciec od tłumu i stałego napięcia. Nie należeliśmy jednak do typu znanych skądinąd zwolenników "powrotu do natury", choć bardzo lubiliśmy nasz duży ogród. Co za ironia losu, żeby w takiej oazie ciszy i spokoju jak Yermont, wśród sosen i śpiewu ptaszków - utracić prawie całą rodzinę! To był niedobry dzień. Wracając z zakupów, tuż przed skrętem w prawo, w odległości paru metrów od skraju drogi, znów ujrzałem miejsce, na które wyrzucone zostało auto Chrissie. Zapragnąłem wysiąść z samochodu, położyć się na zmaltretowanej trawie, przejrzeć odłamki szkła, dotykać ich i zabrać je do domu. Chciałem odgadnąć - choć zarazem nie chciałem tego wiedzieć - co działo się w tym miejscu w ostatnich chwilach ich życia. Wysiadłem z wozu i skrajem rozpalonej od słońca szosy wolno ruszyłem przed siebie. Miejsce znajdowało się niecałe 30 metrów dalej, za zakrętem. Przejechał samochód. Czułem fale gorąca, pulsowało mi w głowie. Co mówili? Co robili zbliżając się do tego miejsca? Co malowało się na ich twarzach w chwili, gdy znienacka zwaliła się na nich tamta ciężarówka? Na pewno śmiali się. Chrissie trzymała obie ręce na kierownicy. Kręciło mi się w głowie. Nie mogłem dalej iść. Może następnym razem. Trzeba wracać do domu, do dziewczynek. Kiedy następnego ranka Aimee zeszła na parter, zabierałem się do sprzątania. Odkurzacz dziwnie warczał i nie chciał zbierać kurzu. Ach prawda, tkwi w nim nadal główka Barbie. Jest na to tylko jeden sposób. Przełożyłem wąż na tył odkurzacza. Tak jest... Puuuuffff! - główka Barbie wystrzeliła jak z procy, uderzając w ścianę nad fortepianem. Aimee zostawiła swoją owsiankę, żeby biec lalce na ratunek. - Tato! Co ty wyprawiasz z moją Barbie? Nie mogłem się zdobyć, żeby zostawić swoje dzieci z opiekunką tylko po to, by gdzie indziej zajmować się cudzymi dziećmi. Podjąłem decyzję - zrezygnuję z posady kierownika szkoły. Moje książki przynosiły skromny dochód i razem z tym, co miałem odłożone w banku, zdołamy się przez jakiś czas utrzymać. Katie zrobiła się dziwnie cicha. Jej ból wyrażał się w tym, jak do mnie lgnęła. Zawsze sadowiła się tuż obok mnie jakby bała się zostać sama. Któregoś dnia zastałem ją wpatrującą się w wielkie lustro na drzwiach łazienki. - Mama umarła, mama umarła - powtarzała sama do siebie. Z Aimee było inaczej. Proste rzeczy, takie jak nieustające kumkanie żab wokół stawu po drugiej stronie ulicy, potrafiły wytrącić ją z równowagi. I zadawała mnóstwo pytań, zwłaszcza, kiedy układałem ją do snu: - Czy mama uważnie prowadziła samochód? Dlaczego musiała umrzeć? Aimee niewiele płakała, ale miała bardzo smutny głos. Aż pewnego wieczoru, tuż przed spaniem, coś w niej pękło i po raz pierwszy rozpłakała się jak jeszcze nigdy w życiu. - Tato - łkała - ja tak strasznie tęsknię za mamusią... tak bym chciała, żeby do nas wróciła. Mogłem ją jedynie przytulić i pozwolić się jej wypłakać. Zastanawiała się, czy Chrissie gdzieś się nie ukrywa, a kilka razy spytała: - Czy mama nas widzi? Pewnego razu powiedziała: - Jeżeli Pan Bóg kocha mamę, to dlaczego pozwolił jej umrzeć? Przecież kiedy się kogoś kocha, to chce się go uchronić od wszystkich złych rzeczy. - Masz rację, Aimee - odparłem - mama umarła, nie dlatego że chciał tego Pan Bóg. Ludzie dobrzy czasami umierają młodo, a czasami dopiero, kiedy są starzy. Myślę, że Pan Bóg wcale nie chce byśmy umierali. Po prostu śmierć stanowi nieodłączną część życia i tak już jest. Aimee popatrzyła na zawieszoną pod sufitem doniczkę z paprotką i pokazując ją palcem spytała: - Czy te rośliny żyją? Odparłem, że tak. - Czy one będą żyć zawsze? - Nie, paprotki też umierają. Wszystko, co żyje, musi kiedyś umrzeć. - Ale rośliny nie giną w wypadkach - zauważyła. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Minął miesiąc odkąd od nas odeszli. Nadal z trudem zasypiałem. Do pierwszej nad ranem leżałem wpatrując się w sufit, miotany najdzikszymi uczuciami - gniewu, smutku, poczucia krzywdy. Tak nie może być. Błagam cię, wróć. Kocham cię. Jesteś mi potrzebna. Z wolna jednak wracaliśmy do życia. Pierwszy miesiąc minął mi w odrętwieniu, tak-jak pod wpływem znieczulenia. Teraz, kiedy spowijająca mnie mgła zaczynała opadać, bałem się bólu, który będę musiał przezwyciężyć. Właściwie żyłem w stanie ciągłej depresji, a byle drobiazg wytrącał mnie z równowagi. Codzienne telefony. Druki reklamowe adresowane do pani Chrissie DiGiulio. Wiadomości telewizyjne. Nieodpowiedzialni kierowcy na drodze. Politycy spierali się o odmawianie pacierza w szkołach i ograniczenie prawa posiadania broni. Ja bym im powiedział, czym powinni się zająć. W ciągu ubiegłego roku w wypadkach drogowych zginęło ponad 50 tysięcy ludzi. A gdyby tak zakazać prowadzenia przed ukończeniem 21 roku życia? Albo wprowadzić obowiązek aresztowania wszystkich, którym udowodniono prowadzenie samochodu w stanie niepełnej trzeźwości umysłu? Zastosować we wszystkich ciężarówkach regulator szybkości? Kiedy wreszcie nasi politycy przyjmą do wiadomości fakt, że samochody i ciężarówki są prawdziwym zagrożeniem? Rząd powinien wprowadzić nakaz umieszczania na samochodach takich samych napisów ostrzegawczych jak na papierosach: "Pamiętaj, że poruszanie się samochodem jest szkodliwe dla zdrowia. Jazda samochodem może przyczynić się do nagłej śmierci". Wielką dla mnie pociechą okazali się przyjaciele. Wielu z nich powiedziało mi po wypadku: "Dawaj znać, jak tylko będziesz czegoś potrzebował". I rzeczywiście ilekroć prosiłem kogoś, by popilnował Katie, bo mam akurat wizytę u dentysty, albo żeby odwiózł Aimee na zbiórkę albo pomógł mi w wywindowaniu drabiny na dach - znajomi natychmiast spieszyli z pomocą. Byli wspaniali. Naprawdę nie wiem, jak byśmy przeżyli bez nich te pierwsze tygodnie. Po długim okresie sypiania ze mną, dziewczynki stopniowo przyzwyczaiły się spędzać noce w pokoju dziecinnym. Założyłem siatkę na dawne łóżeczko Christine i teraz sypiała w nim Katie. Mogłem dzięki temu usunąć kołyskę i nie musiałem patrzeć na puste posłanie Christine. Dziewczynki nadal popłakiwały przed nocą, więc siadałem obok i czytałem im najnudniejsze opowieści, póki nie zasnęły. Pewnego dnia, kiedy huśtałem Aimee w wielkim fotelu na biegunach, spytała czy wybierzemy się na zbieranie jagód. Chciała chyba wrócić do zwyczajów rodzinnych, które panowały, zanim to wszystko się stało. - Jasne! - odparłem. Podniosła główkę, odgarnęła wilgotny kosmyk z oczu i buzia jej się rozpromieniła. - I weźmiemy koszyki? Dwa... nie, trzy koszyki? Jeden dla ciebie, drugi mały dla Katie i trzeci dla mnie? - Dobrze Aimee, ale na razie pada deszcz - zaoponowałem. - No to będziemy zbierać jagody w salonie! - zawołała. - W salonie? - Jasne, tato, trzymaj - odparła - wyciągając dwa koszyki i podając mi jeden z nich. Następnie zaprowadziła mnie do saloniku i wskazując szerokim gestem przestrzeń między kanapą a kominkiem oświadczyła: - Widzisz ile tu jagód? Przez następne 10 minut wszyscy troje, bo Katie wkrótce się do nas przyłączyła, "zbieraliśmy jagody". Uważajcie na kolce! Hej, Katie, nie objadaj się, tylko zbieraj! Oj! Trochę mi się wysypało. Ta zabawa, o dziwo, poprawiła mi samopoczucie. W wolnych chwilach medytowałem i snułem marzenia. Marzyło mi się, że otrzymam od Chrissie znak - że jest tam i że jej tam dobrze. Zastanawiałem się, czy mnie widzi? Czy może się śmiać? Czy może płakać? Och, Chrissie, gdybym mógł cię choć trochę nie lubić! O ileż byloby mi lżej! Zacisnąłem powieki, prosząc jak małe dziecko: "Powiedz mi, czy jest ci dobrze. Błagam, Chrissie, tak bardzo mi ciebie brak. Czy możesz mi w jakiś sposób dać znak, że odnalazłaś spokój ducha?" Ledwo zdążyłem otworzyć oczy, gdy z ogrodu za domem wybiegły ku mnie Aimee i Katie, wołając: - Popatrz, tato, nazrywałyśmy ci kwiatki! Bukiecik z pięciu stokrotek, ulubionych kwiatów Chrissie. Ale gdzie dziewczynki je znalazły, przecież w ogrodzie nie ma stokrotek... Miałem wrażenie, że Chrissie nadal jest z nami. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Żyłem jakby poza czasem, uwięziony w minionej chwili końca czerwca. Rozpoczął się rok szkolny, liście na drzewach nabrały kolorów jesieni, ale we mnie wciąż trwał tamten skwarny letni dzień, kiedy zadzwonił telefon i policjant powiedział ... Nie, dość tych myśli. Aimee od pewnego czasu dopominała się o małego kotka, więc wybraliśmy się w końcu do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield. Dyżurna zaprowadziła nas do pomieszczenia, w którym stały klatki z kotami. Wskazałem trzy białe kocięta szturchające ospałą matkę. - To ich tata - oświadczyła Aimee. - Skąd wiesz? - spytałem. - Wygląda jakby był strasznie zmęczony - odparła. Nagle oczy jej zabłysły na widok nędznej, podobnej do szczurka kociny. - Tato, ta mi się tak podoba! Weźmy ją, proszę! - Ona ma pchły - ostrzegła pani, podciągając fartuch i drapiąc się w oba kolana jednocześnie. Aimee wzruszyła ramionami. - Nic nie szkodzi. Mamy obróżki przeciw pchłom. - Proszę ją w coś owinąć - oświadczyłem, drapiąc się w głowę. - Same obróżki tu nie wystarczą - ostrzegła pani. Obiecując wysypać "Śnieżynkę" proszkiem na pchły, zapakowaliśmy kociątko do tekturowego pudła ze starannie powycinanymi dla dostępu powietrza otworami. Przed opuszczeniem schroniska Aimee opatrzyła pudełko napisem "ŚNIEŻYNKA", oczywiście z odwróconą literą "N". Parę dni później zadzwoniła Ann, zapraszając dziewczynki na weekend do Connecticut, żeby mi dać dwa dni wytchnienia. Obiecałem Aimee opiekować się Śnieżynką. Po odwiezieniu dziewczynek, wróciłem do domu kwadrans po północy. Śnieżynka leżała jak martwa na dywanie. Dotknąłem jej - była zimna. Przyłożyłem palce do jej boku, próbując wyczuć oddech, bicie serca, jakikolwiek ślad życia. Kociątko wydało z siebie ledwo słyszalne miauknięcie. - Ocknij się, kocie! - wrzasnąłem. Zrobiło mi się zaraz głupio, więc usiadłem i zacząłem ją głaskać. Potem zagrzałem w kuchni mleko, wlałem do miseczki, przyniosłem i podsunąłem kotu pod nos, przykryłem go kołderką lalki i włączyłem elektryczny piecyk. Po półgodzinie wróciłem na palcach do Śnieżynki. Poruszyła się! Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na górę do sypialni i - wbrew babcinym nakazom, żeby broń Boże nigdy nie spać z kotem, bo od tego, jak powiadała, "odbiera człowiekowi oddech" - ułożyłem Śnieżynkę na sąsiedniej poduszce, modląc się, by odżyła. Rano małe ciałko było zimne jak lód i ciężkie jak ołów. Niech to diabli! Znów ogarnęła mnie wściekłość. Tego tylko brakowało. Ale może coś da się zrobić. W Springfield zostały dwa kotki! Kiedy jednak zatelefonowałem do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dyżurna oświadczyła, że wstrzymano rozdawanie kotów, bo "padają z niewyjaśnionych powodów". Co tu robić? Wziąłem książkę telefoniczną i obdzwoniłem wszystkie przytułki dla zwierząt w stanach Vermont i New Hampshire. Ani jednego białego kociaka. Przez cały dzień dzwoniłem to sklepów ze zwierzętami, do weterynarzy, schronisk dla zwierząt, nawet do kilku hodowli bydła. Z rozpaczy wpadło mi nawet do głowy, żeby wziąć byle jakiego kociaka, a dziewczynkom opowiedzieć bajeczkę o tym, jakiego to mamy nadzwyczajnego kota-kameleona, ale jednak się opamiętałem. Skończyło się na tym, że pojechałem jeszcze raz do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield błagać o białego kotka. Przysięgałem pojechać z nim natychmiast do weterynarza na przebadanie, byle mi go dała. Opiekunka zwierząt odsunęła rękaw, drapiąc się z zafrasowaną miną w ramię. Ale w końcu się zgodziła. Zabrałem oba pozostałe białe kocięta. Powiem Aimee i Katie, że Śnieżynce było smutno bez braciszka. Po powrocie do domu Aimee dała wiarę mojej opowieści i Śnieżynkę numer dwa uznała za Śnieżynkę właściwą. Zresztą i tak postanowiła ją przemianować na Jagódkę, a drugiego kotka nazwała Hultajem. Po paru dniach Jagódka dostała ostrej biegunki. Znajoma przywiozła jakieś kocie lekarstwo, które zmieszaliśmy z jogurtem i wlali kocinie do pyszczka. Dziewczynki na szczęście leżały już w łóżeczkach, kiedy w kuchni na podłodze zwierzątko tarzało się w konwulsjach. Niewiele mogłem dla niego zrobić. Nazajutrz rano Aimee i podążająca za nią Katie zjawiły się na dole o wpół do siódmej. Z miejsca padło pytanie: - A gdzie Jagódka? Wyjaśniłem, że zachorowała, że przesiedziałem przy niej całą noc, ale nad ranem umarła. To spojrzenie Aimee. Podobny wyraz twarzy miała wtedy w szpitalu. Szeroko rozwarte oczy, w których malowały się zgroza i niedowierzanie. - Jak to, tato? Co ty mówisz? Jagódka (czytaj: mama, Christine, babcia, dziadek) nie żyje? Czy Hultaj też umrze? Przyjrzałem się jedynemu, pozostałemu przy życiu kociakowi, który biegał żwawo, bawiąc się lalczynym bucikiem. - Ale skąd! Hultaj czuje się świetnie. Aimee otarła łzy. - Ja też tak myślę. Bozia ma już dosyć kotów. Tym razem jej wystarczy. Chciałem się uśmiechnąć, ale Aimee powiedziała to z taką powagą, że mogłem ją tylko do siebie przygarnąć. Kiedy Aimee wróciła ze szkoły, poszliśmy we trójkę do ogrodu kopać grób. Dziewczynki nazrywały kwiaty. Po zasypaniu mogiłki, Aimee osuszyła łzy i obok leśnych kwiatków położyła na uklepnej ziemi kilka barwin-ków, które Chrissie szczególnie lubiła. Katie powiedziała: - Żegnaj, Śnieżynko. Jakby tego nie było dosyć, Hultaj też dostał biegunki. Aimee okazała się jednak odporniejsza niż przypuszczałem. - Tato - spytała - czy jeżeli Hultaj umrze, będziemy mogły wziąć sobie innego kotka? - Oczywiście - odparłem z ulgą. -Ale tym razem wybierzemy takiego, który na pewno nie zachoruje, prawda? Aimee wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem - oświadczyła - tymi zdechlakami też musi się ktoś zająć. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
W listopadzie wyruszyliśmy do przyjaciół na Florydę z zamiarem spędzenia po drodze po jednym dniu w Disneylandzie, Krainie Podwodnej i Świecie Cyrku. W pociągu poszliśmy we trójkę do wagonu restauracyjnego. Było tam aż gęsto od papierosowego dymu. Obrzydliwość! Ale i tak cieszyliśmy się spędzeniem wakacji w słońcu Florydy. Zresztą uwielbiam jeździć pociągiem. Podróż trwa dwa dni w jedną stronę, ale ma też wiele zalet - nie dzwoni telefon, o nic nie trzeba się troszczyć, w każdej chwili można się zdrzemnąć, poczytać, popatrzeć na umykający za oknem świat. Znalazła się trójka do partyjki kart - jadący do Key West Indianin, ostrzyżony na jeża żołnierz oraz palący jednego papierosa za drugim facet z New Jersey. Aimee i Katie usadziłem przy stoliku za moimi plecami. Chciałem spokojnie wypić kawę i pograć w karty. Przykazałem im surowo: - Tylko żadnych łakoci, dziewczynki. Za pół godziny kolacja. Po czym zatopiłem się na jakiś czas w pokerze, a kiedy się obejrzałem, by sprawdzić, co porabiają moje dzieci, okazało się, że ich stolik, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapełnił się wszelkiego rodzaju batonikami, ciastkami i puszkami oranżady. Katie miała buzię usmarowaną czekoladą. - Skąd to macie - spytałem. - To od niej - pokazała paluszkiem Katie, a Aimee dodała: - To wszystko zafundowała nam tamta miła pani. W tej chwili zza pobliskiego stolika wydostała się z trudem potężna jejmość, rozpływając się nad dziewczynkami, że takie urocze i żebym nie brał jej za złe, że obdarowała je słodyczami. Podziękowałem za życzliwość, nie mając już serca wypominać poczciwej kobiecie, że zepsuła dziewczynkom apetyt na kolację. Tajemnica wyjaśniła się po jej odejściu. - Ta pani - oświadczyła Aimee - spytała, czy nasi rodzice nie będą mieć nic przeciwko temu, jeżeli poczęstuje nas oranżadą, a ja jej na to powiedziałam, że nie ma kogo prosić o pozwolenie, bo nasza mama nie żyje, a tata jest zajęty grą w karty. Nim zdołałem się oburzyć, Aimee dodała: - Wtedy ona wzięła Katie na ręce i rozpłakała się, a potem przyniosła nam to wszystko. Prawda jaka miła? Chcesz spróbować? Dojechaliśmy wreszcie na Florydę i wyszliśmy na słońce. Widok palm, pierwszych w ich życiu, wprawił dziewczynki w zdumienie. No i upał. Kiedy wyjeżdżaliśmy z domu, w stanie Vermont byto poniżej zera. Floryda przypominała saunę. Wynajęliśmy samochód pomalowany na pomarańczowo. W życiu nie widziałem tak kolorowego auta. Po przyjeździe do znajomych dziewczynki ubłagały, żebym im pozwolił zostać w "pomarańczy", która rzeczywiście przypominała zabawkę - wnętrze samochodu było uformowane z kolorowego plastiku, zupełnie jak w sportowym aucie lalki Barbie. Następnego dnia wybraliśmy się do Disneylandu i dziewczynki po raz pierwszy ujrzały Krainę Czarów. Czarów istotnie nie brakowało. Katie z początku tuliła się do mnie ssąc palec w buzi, a na widok zbliżającego się ku nam ogromnego przebierańca - myszy albo chomika - dosłownie wskoczyła mi na plecy. Natomiast Aimee była oczarowana. Nie mogła się napatrzeć dziwom, szczególnie kiedy naszym oczom ukazał się zamek Kopciuszka. Nawet na mnie zrobił on wrażenie. Przypomniałem sobie, że Kopciuszek też stracił matkę. Po chwili przed zamkiem pojawił się sam Kopciuszek, witając zgromadzony tłum. Dziewczyna podeszła do Aimee i biorąc ją za rączkę, spytała, skąd jesteśmy. Aimee patrzyła na nią okrągłymi z zachwytu oczami, z otwartą buzią. Kiedy odchodziliśmy, paplała jak w transie: - Widziałeś tato, jaką miała sukienkę? A włosy? Jaka ona jest piękna! Prawda Katie? Jaka ona piękna! Katie pokręciła głową. Ale i ona znalazła coś dla siebie. Podczas oglądania parady przytulała mi do piersi rozpromienioną buzię. Cieszyłem się, widząc radość dziewczynek. Wycieczka do Krainy Czarów przypomniała mi, jak może wyglądać normalne rodzinne życie. Po spędzeniu na Florydzie jeszcze pięciu cudownych dni, zostawiliśmy "pomarańczę" na dworcu kolejowym. Aimee w dalszym ciągu rozprawiała o Kopciuszku, ale już z większym dystansem. - Ona oczywiście nie jest prawdziwa. To tak jak Święty Mikołaj - tłumaczyła Katie. Gdy tylko wsiedliśmy do pociągu, Aimee zaczęta nas ciągnąć do wagonu restauracyjnego. Chciała jak najprędzej przywitać się z dobrą panią od łakoci i opowiedzieć jej o Kopciuszku. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Od tamtego dnia minęło 6 mięsięcy. Moje życie z wolna wracało do normy - nadal byłem jakby odrętwiały, ale nie czułem już tego gniewu, jaki palił się we mnie jeszcze przed miesiącem. Zastąpiła go jałowa pustka. Po raz pierwszy umówiłem się na randkę. Czułem się jak nastolatek - byłem zdenerwowany, nie wiedziałem jak się zachować. Po kolacji odwiozłem swoją towarzyszkę do domu i uścisnąłem na pożegnanie, ale czułem, że to do niczego. Była... inna, nie przypominała tej, do której przywykłem. Myślę, że ona to zrozumiała. Była bardzo miłą osobą, ale nie dla mnie. A w każdym razie nie wtedy. Niemniej, dziękuję ci Chrissie, że pozwalasz mi się z kimś spotykać, może nawet znów kogoś pokochać. Byłaś wspaniałą żoną, brak mi ciebie i nigdy nie przestanę za tobą tęsknić. Po chłodnym dniu nadeszła jeszcze chłodniejsza noc. Mijając pokryty lodem staw i sąsiadującą z domem ceglaną wytwórnię melasy spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Zatrzymałem się owładnięty myślą, że Chrissie zna już tajemnicę śmierci, a ja - jako jej cząstka - też się do niej zbliżyłem. Aimee dopominała się o choinkę na Boże Narodzenie, ale ja zupełnie nie miałem na to ochoty. Przez ostatnie lata odbywaliśmy co roku wspólne wyprawy do lasu na poszukiwanie świerczka, który zmieściłby się w naszym niskim saloniku, a wybrane drzewko przywoziliśmy do domu na dachu samochodu. To były piękne czasy.. Zaproponowałem więc, żeby spędzić Święta u cioci Ann i wuja Franka, na co dziewczynki przystały z ochotą. Jadąc do Connecticut obejrzałem się w pewnej chwili, by spojrzeć na Aimee i Katie pogrążone w głębokim śnie na tylnym siedzeniu i nagle ogarnął mnie strach - miałem ochotę chwycić je obie i umieścić tuż obok siebie. Tylne siedzenie wydawało się nazbyt odległe. Bałem się, że wypadną z samochodu albo po prostu znikną. Zaśmiałem się z samego siebie, gdy zdałem sobie sprawę, że ustawiam tylne lusterko tak, by widzieć w nim śpiące córeczki, a nie szosę za sobą. Zajechaliśmy na miejsce w wilię Bożego Narodzenia. Ciotka Ann i wujek Frank mieli prawdziwą choinkę. Wszyscy zachowywali się trochę hałaśliwiej niż normalnie, w obawie przed ponurą ciszą. Strasznie mi brakowało Chrissie i małej Christine, ale starałem się ukryć przed siostrą, jak bardzo jest mi źle. W dniu Bożego Narodzenia Katie na widok prezentu nie posiadała się z radości. - Oooch tato! Marzyłam o tym! Dzięki tatusiu! Ciociu! Wujku! Dziękuję! Nigdy jeszcze nie widziałem Katie tak rozradowanej. W jednej chwili zrobiło mi się lżej na sercu. Poszedłem do łazienki, usiadłem na klapie toalety i rozpłakałem się z radości, że moja mała córeczka ma nareszcie uszczęśliwioną buzię. Minął straszny, bolesny rok. Zastanawiałem się później, co dla mnie, męża, który przeżył swoją żonę, było wtedy najtrudniejsze do zniesienia. Chyba to, że stałem się "strażnikiem wspomnień". Że na mnie jednym spoczął obowiązek zachowania w pamięci tego wszystkiego, co wiedzieliśmy i co przeżywaliśmy tylko my dwoje - na przykład zabawne gruchanie malutkiej Aimee, kiedy zaczynała siadać w łóżeczku, albo pierwsze kroki 9-miesięcznej, ubranej w czerwoną welwetową sukieneczkę Christine i wyraz ulgi malujący się na jej buzi, kiedy wreszcie lądowała na pupie. Chrissie, stałem się po twoim odejściu "jednoosobowym małżeństwem". Coraz bardziej ciążyły mi obowiązki samotnego kustosza "Muzeum Chrissie i Boba". Moja najmilsza - przemawiałem do niej - tęsknię za tobą, kocham cię, ale proszę, nie miej mi za źle, jeśli zacznę powoli odkładać eksponaty do szuflady. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Czułem, że nadchodzi nowy etap. Nadal nie było dnia bym nie myślał o Chrissie, ale zdarzało się, że przez wiele godzin nie wracałem do wspomnień. Tak, zaczynałem się budzić, wychodzić ze skorupy, z ciemnej i przerażającej czeluści. Pierwszy raz cieszyłem się znowu, że żyję - dla swoich córek i dla siebie samego. Wreszcie nadeszła wiosna. Skopałem ziemię w ogrodzie, po czym razem z Katie i Aimee posialiśmy groszek, sałatę i szpinak. Pomoc Katie polegała na starannym układaniu groszków w płytkiej bruździe tak, by leżały dokładnie 5 centymetrów jeden od drugiego. Popatrzyła na mnie, zadowolna z siebie. - Dobra robota, Katie! - pochwaliłem ją. Zaraz potem musiałem kazać jej wypluć groch, który wsadziła sobie do buzi. Tymczasem stojąca obok Aimee dopytywała się, dlaczego zakopujemy "nieżywe groszki". A kiedy zabraliśmy się do sadzenia szpinaku, oświadczyła z obrzydzeniem: - Paskudztwo, nie cierpię szpinaku. Idę sobie! 26 czerwca 1981 roku w piątek upłynął rok. Rok od tamtego upalnego ranka, kiedy pojechałem grać w tenisa. Przypominałem sobie, jak Chrissie uchyliła się od pocałunku, jak z domu rozległo się wołanie "maaamaa!", a ja pomachałem Chrissie na pożegnanie i ruszyłem, by nigdy więcej jej nie zobaczyć. Tak się to skończyło. Pojechałem na cmentarz - zaledwie czwarty raz od pogrzebu. Wydawało mi się zawsze trochę bezsensowne, że ludzie chodzą na cmentarz, żeby tam rozpamiętywać i opłakiwać swoje nieszczęścia. Pojechałem, rozpamiętywałem i opłakałem swoje nieszczęście. Jednakże odwiedzanie cmentarza ma pewien sens. Może stać się rodzajem barometru, który pozwala oceniać rozmiar bólu odczuwanego po stracie bliskich i porównywać jego intensywność podczas kolejnych wizyt. Od razu zdałem sobie sprawę, że jest on mniej dotkliwy niż przed pół rokiem. Do mojej świadomości zaczynał docierać fakt, że Chrissie i Christine nie żyją. Potrafiłem nawet wypowiedzieć te słowa, nie czując ściskania w gardle. W miarę jak coraz częściej myślałem o przyszłości rosło we mnie pragnienie, by wrócić na uniwersytet i podjąć studia doktoranckie. Zamówiłem katalogi różnych uczelni i wertowałem je przez następne miesiące, aż wreszcie mój wybór padł na Uniwersytet Connecticut prowadzący studium doktoranckie poświęcone badaniom nad rodziną. Wystałem podanie, a jesienią przyszła odpowiedź, że zostałem przyjęty i z dniem l stycznia 1982 roku mogę zaczynać. Odwiozłem córki do Meriden w stanie Connecticut, do cioci Ann i wujka Franka. Babcia DiGiulio mieszkała bardzo blisko. Odbyłem rozmowę z kierownikiem szkoły, do której miała chodzić Aimee, oraz z jej wychowawczynią. Katie zapisałem do przedszkola. Nowa sytuacja wydawała się interesująca dla wszystkich. Wynająłem sobie pokój w domu akademickim. Zajęcia odbywały się od poniedziałku do czwartku, więc weekendy mogłem spędzać razem z rodziną w Meriden. Miałem 33 lata - wiek pozostałych studentów wahał się koło 20. Z moją brodą, musiałem wydawać się tam istnym matuzalemem. Ale zajęcia były interesujące, wykładowcy na wysokim poziomie, a biblioteka - wspaniale zoapatrzona. Pierwszy rok szybko minął, a jednocześnie czułem jak po okresie wewnętrznego odrętwienia zaczyna budzić się we mnie chęć życia. Trzymałem w ukryciu garść pamiątek - perfumy Chrissie, jej kolczyki, a nawet bluzkę, którą miała na sobie w przeddzień tamtych urodzin Aimee. Teraz jednak nadszedł czas oderwania się od przeszłości. Napełniłem wannę, wlałem do wody wszystkie pamiątkowe olejki - płyn do kąpieli Chrissie, jej perfumy i wodę kolońską - i urządziłem dziewczynkom "pachnącą kąpiel". Im sprawiłem radość, a uwolnionej szuflady mogłem odtąd używać do innych celów. Zachodzące we mnie przemiany najwidoczniej nie uszły uwadze dziewczynek, bo pewnego wieczoru, kiedy czytałem im coś na dobranoc, Aimee popatrzyła mi w oczy i powiedziała: - Nie chcę mieć nowej mamy, tatusiu. Czy ty się znów ożenisz? Uśmiechnąłem się, słysząc to nieoczekiwane pytanie. - Może tak, a może nie - odparłem. - Sam nie wiem. Ale jeśli nawet się ożenię, to na pewno z jakąś bardzo, ale to bardzo sympatyczną osobą. Moje zapewnienie miało dwa zbawienne skutki. Po pierwsze, uświadomiło Aimee, że jestem nie tylko ojcem, ale także dorosłym człowiekiem mającym prawo do własnego życia. A po drugie - dało jej ufność, że kobieta, którą poślubię musi być dobrą, wyjątkową osobą, zdolną pokochać nie tylko mnie, ale także moje dzieci. Jednakże pytanie Aimee dało mi do myślenia. Nie miałem zamiaru żenić się po raz drugi. I to nie z powodu Chrissie. Ostatecznie w ciągu 10 lat wspólnego życia poznaje się swojego partnera, wiedziałem więc, co powiedziałaby mi dzisiaj Chrissie: "Bądź szczęśliwy. Ożeń się ponownie, jeśli tylko będziesz miał ochotę". Rzecz w tym, że ja nie chciałem się do nikogo przywiązywać. Bałem się znowu utraty. To, co się wydarzyło, było jak piorun z nieba. Więc chociaż zdawałem sobie sprawę, że nie sprawił tego żaden zły czar ani przekleństwo, to jednak potrzebowałem czasu, żeby się o tym upewnić. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Po powrocie z weekendu, w sąsiadującej z uniwersytetem restauracji spotkałem sympatyczną studentkę imieniem Emily i usiedliśmy przy jednym stoliku. Poznałem ją na seminarium z "wychowania rodzicielskiego". Emily miała w sobie coś szczególnego, co przyciągnęło moją uwagę. - Słyszałem, że masz wykształcenie muzyczne - zagadnąłem, gdy czekaliśmy na hamburgery. - Tak, gram na flecie - uśmiechnęła się. - A jaki rodzaj muzyki wykonujesz? - Och, wszystko po trosze. Muzykę poważną i rozrywkową. Powiedziałem, że gram na fortepianie i lubię zarówno Beatlesów jak Mozarta. Potem wdaliśmy się w rozmowę o tym, co sprowadziło nas z powrotem na studia. Emily zajmowała się metodyką nauczania. Mnie interesowały problemy wdowieństwa. - Wdowieństwa? - zdziwiła się. -Tak. Opowiedziałem jej o swoich podróżach do północno-wschodnich stanów gdzie odwiedzałem grupy wzajemnej pomocy, badając różne metody radzenia sobie po stracie współmałżonka. Czułem się w towarzystwie Emily tak swobodnie, że opowiedziałem jej o wypadku samochodowym, w którym zginęły Chrissie i Christine. Emily słuchała mnie i rozmawiała ze mną aż do zamknięcia restauracji. Po powrocie do domu rozpłakałem się, ale nie z żalu po Chrissie ani z poczucia winy, ale dlatego że przy Emily czułem się tak dobrze i swojsko. Nie mogłem wprost uwierzyć we własne szczęście. Chociaż wówczas nie zdawałem sobie z tego tak jasno sprawy, w chwili poznania Emily okres głębokiej żałoby miałem już w dużym stopniu za sobą. Nie tylko potrafiłem mówić o swoich przeżyciach, ale pogodziłem się z myślą, że Aimee, Katie i ja przestaliśmy być jedynie nieszczęsnymi rozbitkami z pierwszych dwóch lat żałoby, stając się nową minirodziną. Nie miałem żadnej wizji kobiety idealnej. Rozumiałem, że Chrissie jest nie do zastąpienia i przestałem jej szukać. Nie chciałem nowego związku. Moja rekonwalescencja nie osiągnęła jeszcze etapu, kiedy dochodzi się do wniosku, że nadszedł czas szukać sobie nowej żony. Natomiast potrafiłem już godzić się z rzeczywistością. Miałem wkrótce otrzymać doktorat, dużo ćwiczyłem, zrzuciłem nadwagę. Katie i Aimee robiły postępy w szkole, zżyły się z wujostwem i babcią, a także miały coraz lepszy kontakt ze mną. Nowa matka nie była im potrzebna. Myśl o małżeństwie zaczęła mnie nawiedzać dopiero, kiedy poznałem Emily. Z początku miałem po prostu ochotę ją widywać, lubiłem z nią rozmawiać i bywać razem z nią. Ciekawiło mnie, kim jest. A im więcej o niej wiedziałem, tym bardziej ją lubiłem. I kochałem. A w miarę jak rosła moja miłość, malało poczucie zagrożenia. Zwłaszcza, że Emily odwzajemniała moje uczucie i dobrze nam było razem. Jej sytuacja była pod pewnymi względami trudniejsza od mojej. Odwiedzali nas moi przyjaciele, którzy byli kiedyś "nasi" - to znaczy znali moją żonę i mnie. Emily zastanawiała się, czy porównują ją z Chrissie. - Ależ nie - próbowałem ją uspokoić, choć wcale nie było to takie oczywiste. Na pewno robili porównania. Ja jednak nie porównywałem Emily z Chrissie. Nigdy ich z sobą nie myliłem. Kiedy byłem już zdecydowany poprosić Emily, żeby za mnie wyszła, napisałem list - nie do niej, lecz do Chrissie. Kochana Chrissie Zamierzam znów się ożenić. Nie chciałem odkładać tego listu na potem i zawiadamiać Cię po fakcie! Wiesz jak bardzo Cię kochalem, kiedy byliśmy razem. Czy nadal Cię kocham? I tak, i nie. Tak, bo nadal kocham kobietę, którą niegdyś znalem, tę, która pozostala w mojej pamięci. Ale Ciebie już nie ma. Nie mogę powiedzieć "kocham Cię" osobie, której nie ma. Myśl o Tobie pozostanie mi zawsze droga, ale nie można kochać myśli. Czy tęsknię za Tobą? Tak. Czy chciałbym znów Cię zobaczyć? O, tak... Ale jestem człowiekiem i potrafię kochać tylko czlowieka. Gdybyś się zjawiła, chciałbym, żebyście się poznały. Emily jest ładna, dobra i inteligentna, ma też w sobie szczególny rodzaj siły, który podziwiam. I naprawdę pokochała Aimee i Katie. Okazuje im wiele czułości, robi to bardzo podobnie jak ty - tyle że w przeciwieństwie do Ciebie, one nie traktują jej jak wyroczni! Bardzo mi Ciebie brak. I bardzo - bardziej niż ktokolwiek, nie wyłączając Ciebie, mógłby to podejrzewać - brak mi małej Christine. Zatroszcz się o nią. I kochaj ją jak tylko Ty potrafisz. Ja obiecuję kochać Aimee i Katie jak tylko ja potrafię je teraz kochać. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Pod koniec grudnia 1983 roku Emily i ja wzięliśmy cichy ślub w małym wiejskim kościółku. Katie i Aimee były druhnami. Sprawy układały się tak dobrze, że w czerwcu następnego roku urządziliśmy huczne wesele na świeżym powietrzu, na które zaprosiliśmy wszystkich krewnych i przyjaciół. Oboje właśnie uzyskaliśmy dyplomy, Emily - magisterski z pedagogiki, ja - doktorski. Osiedliśmy razem w stanie Vermont i tam, w październiku 1985 roku, przyszła na świat Angela Cara. W trakcie porodu okazało się, że trzeba zrobić cesarskie cięcie, pozwolono mi jednak pozostać przy Emily. Co za szczęście! Targany niepokojem, starałem się robić dobrą minę. Operacji nie mogłem widzieć, ponieważ stół otoczono parawanem, więc tylko trzymałem rękę Emily i pilnie wypatrywałem, czy na twarzach lekarzy nie dostrzegę jakiegoś niepokojącego sygnału. Napięcie przerwał wesoły okrzyk doktora: - No nareszcie! Śliczna dziewczynka! - Podniósł małą i już po chwili trzymałem ją w ramionach. W poczekalni 7-letnia już Katie i 10-letnia Aimee nie posiadały się z radości. Chciały koniecznie zobaczyć i potrzymać, nowo narodzoną siostrzyczkę. Pobiegły do sali noworodków, gdzie wkrótce za szybą pojawiła się Angela. Przypomniałem sobie o rodzinie - obiecałem do nich zadzwonić. Pognałem więc szpitalnym korytarzem do telefonu i nagle, za zakrętem, stanąłem jak wryty. Uświadomiłem sobie, że jestem w szpitalu w Springfield. Drzwi. Te same połyskujące metalem wahadłowe drzwi, którymi pięć lat temu wchodziłem tu w asyście policji. Te same białe ściany, ta sama wyłożona kafelkami podłoga. Znajdowałem się w tym samym korytarzu, którym biegłem wtedy - rozdygotany, nieprzytomny z bólu wrak człowieka. W ułamku sekundy moje życie rozdzieliło się jakby na dwa różne, ustawione pod światło obrazy. Ja - jakim byłem wtedy, i ja - dziś. Tym razem pójdę do telefonu nie po to, by urywanymi zdaniami przekazać wieść o tragedii, która dotknęła moich najbliższych, lecz by pochwalić się, że znów zostałem ojcem. Jaskrawy kontrast tych dwóch obrazów uzmysłowił mi, że najostrzejszy ból utraty ulotnił się gdzieś w ciągu minionych 5 lat i dziś w tym samym korytarzu szpitala w Springfield stoi inny człowiek. W grudniu 1988 roku urodził się Matthew Christopher DiGiulio. Z tej okazji zrobiliśmy sobie w szpitalu pierwsze rodzinne zdjęcie - Katie, Angela, mama, tata oraz dumna starsza siostra Aimee z nowo narodzonym braciszkiem na rękach - wszyscy w białych kitlach. W 1989 roku ukazała się moja książka Wdowieństwo - i co potem?, dając mi krótkotrwałą sławę bohatera kilku radiowych i telewizyjnych audycji, zaś kochanej babci DiGiulio - okazję do opowiadania wszystkim członkom rodziny, plus listonoszowi, lekarzowi z przychodni oraz każdemu napotkanemu emerytowi o swoim "sławnym synu". Jeździmy co jakiś czas na cmentarz, gdzie Katie i ja posadziliśmy stokrotki i leśne fiołki - ulubione kwiaty Chrissie. Na cmentarzu stoją groby. Nadal robią na mnie przemożne wrażenie. Jest w nich pochowana cząstka mnie. Ale zarazem uświadamiają mi, jak bardzo się od nich oddaliłem. Życie rozpoczęło się od nowa. koniec 🖐️ zycze milego czytania.👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
JODELKO 👄 czy znalazlas juz cyfrowy nagrywacz? Byloby naprawde szkoda, tyle tam mialas wspanialych wspomnien p. Jozefa. Mam nadzieje, ze znalazlas, sw. Antoni zawsze pomaga :D Pozdrawiam Was serdecznie.❤️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×