Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Pasja

BIESIADA

Polecane posty

Kochać to nie znaczy... Kochać to nie znaczy wziąć drugiego człowieka, aby siebie wzbogacić, napełnić, lecz darować siebie, drugiemu człowiekowi, aby jego wzbogacić (...) Trzeba się długo trudzić w pracy nad sobą, by gest brania stał się gestem dawania (...), gdy mówisz: kocham cię - mówisz: daruję ci siebie. Aby móc się darować, musisz sam siebie posiadać, a czy ty już naprawdę jesteś w pełni posiadaczem siebie? Q. Reussir

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
http://f.kafeteria.pl/temat.php?id_p=3687342 - linki do stron gdzie możesz zmienić los zwierząt na lepszy -wykaz kosmetyków testowanych i nietestowanych na zwierzętach (szokujące) -linki do petycji w obronie praw zwierząt i zaprzestania znęcania się nad nimi w laboratoriach i katowania podczas 'łapanki', przewozu, itp -ciekawostki i opowieści o zwierzętach -dobrzy ludzie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
razem,,,,sorry! och,juz zegnam sie z BIESIADA!! DOBRANOC!🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
🌻Witam i pozdrawiam biesiade🌻 🌻Jodelko,ale dzisiaj mialam czytanko.Bardzo pouczajace historie osobiste.Dziekuje.🌻 Milosc jednak bierze gore i warto o nia zabiegac. Przypomnialas mojego Fernando.Juz dawno tego nie sluchalam... 🌻Miłość \" Największa w życiu jest Miłość a Radość - najjaśniejsza Nadzieja jest ludziom najmilsza Tęsknota zaś najgłębsza jest Wiara najsilniejsza a najcieplejsza jest Dobroć każda z nich inną barwą znaczona wypełniają nasze życie malując go różnymi kolorami bo życie pełne jest kolorów... A kiedy w tęczy na niebie rozpoznasz kolorów życia odbicie, to znaczy po prostu że kochasz życie \" - Autor nieznany 🖐️🌻👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ BIESIADO🖐️ Jak milo ujrzec CIEBIE__________kochany GRABKU!! Witaj 🖐️ Myslalam,ze juz jest JARZEBINKA______miala byc w srode,,,, Pewnie jest w drodze!! JARZEBINKO_____________wypatrujemy CIEBIE ❤️ Skoro mowimy o milosci,,,,,,przytaczam kolejna opowiesc,,,,, Nigdy nie kłam z miłości Nigdy nie powiedziałam o tym nikomu. Mojej córce też nie. Nie przyszło mi do głowy, że to kiedykolwiek może okazać się ważne. Kłamałam całe życie, bo tak bardzo ją kocham. Weronika, co się dzieje? – w głosie mojej córki słyszałam takie potworne napięcie, że sama odruchowo mocniej ścisnęłam słuchawkę telefonu. – Nic takiego, mamusiu – odparła. – Naprawdę. Kinga ostatnio trochę źle się czuje, robimy badania, ale lekarze nie umieją znaleźć przyczyny. Zresztą, może to tylko hormony. Wiesz, dojrzewanie, te rzeczy – Weronika próbowała mówić lekkim tonem, ale nie bardzo jej to wychodziło. Odłożyłam słuchawkę i z niepokojem zaczęłam krążyć po pokoju. Teraz ja też zaczęłam martwić się o wnuczkę. Do czego to podobne, żeby szesnastoletni dzieciak źle się czuł i to tak, że trzeba chodzić po lekarzach, robić jakieś badania, dociekać... W tym wieku, to można złamać rękę i tyle. To jest naturalne, a nie te jakieś paskudne choróbska. To starzy są od chorowania, a nie dzieciaki ledwie od ziemi odrosłe. No nic, może to naprawdę jakieś głupstwo, jesienna infekcja czy coś takiego – próbowałam przekonać samą siebie. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Mijały dni i tygodnie. Dzwoniłam regularnie do Weroniki, dopytując się o Kingę, ale ciągle słyszałam, że jeszcze nic nie wiadomo. Tylko... Nie na darmo znam moją córkę od 38 lat. Już od jakiegoś czasu wydawało mi się, że ona coś przede mną ukrywa. – Słuchaj, może ja przyjadę – zaproponowałam w czasie którejś rozmowy. – Ty chodzisz do pracy, posiedzę z Kingą, skoro jest chora. Będzie jej weselej. – Nie, nie. Nie trzeba – usłyszałam panikę w jej głosie. O co tu chodzi? – zastanawiałam się. W końcu uznałam, że nie ma rady – trzeba zadzwonić do Kingi, wyjaśnić i co z tą chorobą, i dlaczego Weronika zachowuje się tak dziwnie. Ostatecznie wszystkie trzy zawsze miałyśmy dobry kontakt. Zresztą, nie tylko my trzy. Mój zięć nieraz śmiał się, że jestem zaprzeczeniem klasycznej teściowej, a i ja naprawdę go lubię i traktuję, jak syna, którego nigdy nie miałam. Właśnie, a może po prostu zadzwonię do Michała? Nie. Do Michała nie. Jeśli Weronika zakazała mu mówić o czymkolwiek i tak nic mi nie wyjaśni... W porządku, zadzwonię do Kingi i nie będę owijać w bawełnę... – Oj, babciu. Co ty mamy nie znasz? – jęknęła moja wnuczka, kiedy po paru minutach dyplomatycznych wstępów, wreszcie nie wytrzymałam i zapytałam wprost, o co chodzi z tą jej chorobą. – Znam, nie znam... Ty mi tu oczu nie mydl, moja panno, tylko mów, co ci jest – starałam się być stanowcza i szorstka, choć serce ze strachu biło mi jak głupie. – No niby jest, ale znowu nic takiego – prychnęła moja wnuczka. – Zwyczajna cukrzyca i tyle. Mam już pompę insulinową... Lekarze mówią, że da się z tym żyć, zresztą i ja już przywykam – tłumaczyła. – Cukrzyca? – aż mi serce zamarło. – Ale skąd? Jak? Dlaczego? – zaczęłam się plątać. – No babciu, taka sama jesteś, jak mama. Skąd, dlaczego? Przyplątało się i tyle. Mama też włóczy mnie po coraz to innych badaniach, od lekarza do lekarza... A ty teraz tak samo... cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Pogadałyśmy jeszcze przez chwilę i rozłączyłam się. No tak, rzeczywiście, cukrzyca, to nic takiego. Niby poważna choroba, ale teraz są te pompy insulinowe właśnie i nowoczesne leki... Faktycznie, można z tym żyć prawie normalnie. Ale, w takim razie, dlaczego Weronika tak dziwnie się zachowuje? Dlaczego nie chce ze mną rozmawiać? Biłam się z myślami przez tydzień, ale w końcu uznałam, że nie ma co dłużej zwlekać. Trzeba wyjaśnić sprawę i tyle. Zadzwoniłam do córki i oznajmiłam, że przyjeżdżam na weekend, bo się za nimi wszystkimi okropnie stęskniłam. Powiedziałam to jednym tchem, żeby nie dać Weronice okazji do wymówienia się od tej wizyty. Udało się. Nie była zachwycona, ale nie zdobyła się na to, by powiedzieć mi wprost: nie przyjeżdżaj,,, cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dopiero, gdy odłożyłam słuchawkę, zrobiło mi się przykro. Co jest? – myślałam. Przecież ona zawsze cieszyła się na moje wizyty. Oni sami też często wpadali do mnie na niedzielny obiad... Ostatecznie dzieli nas zaledwie siedemdziesiąt kilometrów, jak się ma samochód, odległość żadna. I ja do nich jeździłam – na święta i ot tak, bez okazji. A moja córka zawsze narzekała, że wpadam, jak po ogień, posiedzę trzy dni i uciekam do domu. A teraz nagle taka zmiana? Dlaczego? Kiedy przyjechałam, przywitałyśmy się serdecznie, ale widziałam, że Weronika jest jakaś dziwna. Zdenerwowana, spięta... No inna po prostu. Już pierwszego wieczora postanowiłam wziąć byka za rogi... Dochodziła dziesiąta. Kinga poszła już do swego pokoju, Michał w salonie oglądał jakiś krwawy horror, a my z Weroniką posprzątałyśmy po kolacji, zrobiłyśmy sobie herbatkę i usiadłyśmy przy kuchennym stole. Zrobiło się tak miło i domowo, jak dawniej. Nawet moja córka jakby się rozluźniła. Znów była tą pogodną kobietą, co zawsze. Żal mi było zakłócać tę znienacka odzyskaną bliskość, ale czy miałam inne wyjście? cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
A jednak odwlekałam nieuniknione pytania, jakbym bała się je zadać... – Powiesz mi wreszcie, co się dzieje z Kingą? O co chodzi z tą jej chorobą – zapytałam, gdy błahe tematy się skończyły i milczenie zaczęło nam ciążyć. Obie przecież wiedziałyśmy, że takie pytanie paść musi. – No wiesz, ta cukrzyca... – zaczęła, nie patrząc mi w oczy. – Ty mi nie mów o cukrzycy. Nie jesteś panikarą i dobrze wiesz, że to żadna tragedia. Jest coś jeszcze, prawda? – patrzyłam na nią, a moje serce zamierało ze strachu. – Tak. Jest coś jeszcze... – Weronika spuściła głowę. Łzy zaczęły jej kapać na wykrochmalony obrus. – Mów – szepnęłam przez zaciśnięte ze strachu gardło. – Mów. – Ona ma... No, tak się boję, że ta cukrzyca... W przyszłym tygodniu idziemy na badanie, ale ja... – głos jej się rwał, ledwie rozumiałam, co mówi. – Powiedz wreszcie. – No przecież ty jesteś nosicielką. Pamiętasz? Wyszło na jaw jakoś przypadkiem, jeszcze byłam dzieckiem, ale pamiętam – szlochała Weronika. – Nigdy nie zrobiłaś mi badań, więc nie wiem czy ja też... Ale... jeśli Kinga ma mukowiscydozę?! – krzyknęła. – Jeśli ma? Przecież tego się nie leczy, można tylko przedłużać życie, a cukrzyca w wieku lat nastu może być jej objawem. I częste bronchity... A ona się tak łatwo przeziębia. Mukowiscydoza to choroba genetyczna, a ty jesteś nosicielką tego jakiegoś genu na siódmym chromosomie. Ja pewnie też... cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Boże. A więc o to chodzi – teraz już i ja płakałam. Nie wiem – z ulgi czy przerażenia, że będę musiała powiedzieć prawdę. Tę prawdę, którą tak starannie ukrywałam przez całe życie. – Werka, uspokój się, błagam, posłuchaj. Ja... wszystko ci wytłumaczę, nie martw się – objęłam ją, prosząc w duchu Boga, żeby przedłużył tę chwilę, bo kiedy ona się dowie, to na pewno mnie odepchnie. – Nie martw się... – Jak mam się nie martwić – wyszlochała. – To nieuleczalne, rozumiesz? Ty i ja jesteśmy pewnie tylko nosicielkami, ale ona jest chora. – Nie jest – wyszeptałam. – Zobaczysz po tych badaniach, że nie jest. – Skąd możesz wiedzieć – spytała. – Bo ja jestem nosicielką, ale ty nie. Słyszysz? Ty nie. – Jak to – podniosła na mnie zdumione, zalane łzami oczy. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
A więc stało się. Teraz muszę to powiedzieć. Zacisnęłam na chwilę powieki. – Ty nie, bo... bo nie jesteś moją biologiczną córką – wykrztusiłam. – Zostałaś adoptowana. – Adoptowana? – Weronika zastygła. – Jak to adoptowana? – Zwyczajnie – westchnęłam. – Mieszkaliśmy wtedy z ojcem daleko stąd, w Szczecinie. Kiedy okazało się, że jestem bezpłodna, oszukaliśmy wszystkich, nawet rodzinę. Ojciec chciał ci powiedzieć, gdy dorośniesz, ale ja uznałam, że nie trzeba. Że to dobre kłamstwo... Nie przewidziałam takiej sytuacji, do głowy mi nie przyszło. Kinga ma zwykłą cukrzycę i tyle, ale dla świętego spokoju idź z nią na te badania i jeśli możesz... wybacz mi, że cię okłamałam.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Kłamałam całe życie, bo tak bardzo ją kocham,,,,,kochalam,,,, Magdalena

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Uciekam juz do swoich obowiazkow,,,, Do zobaczenia wieczorem :D Pozdrawiam bardzo serdecznie🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAM moje kochane DRZEWKA! 👄 JODELKO! 👄 GRABKU! 👄 juz jestem,dziekuje, ze o mnie pamietalyscie, ja nawet nie wiem kiedy te pare dni uplynelo a tu czas wracac do domu! Nasze rozmowy nie mialy konca , Siostra moja prosila mnie abym jeszcze zostala :-( no ale ja tez mam obowiazki.:D Pojedziemy do Niej cala rodzinka na swieta wielkanocne. Ma bardzo duzy ogrod .....to dzieciaczki beda mialy gdzie szukac zajaczka :D JODELKO! czy mamy nowe kolezanki? Witaj ANETKO! 🖐️ Piekne wiersze i opowiadania! 👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Kochane Drzewka! 🌻 Opowiadanie..........zostawiam do poczytania do poduszki! NIE ZAPOMNĘ CIĘ. Różnych wieści mogłem się mniej lub bardziej spodziewać, ale na pewno nie byłem przygotowany na coś podobnego. Zadzwonił kolega z dawnych lat, z jakim widywaliśmy się co jakiś czas i obgadywaliśmy stare czasy przy piwie. Traktuję go jako najlepszego informatora w Łodzi. Zdaje się znać wszystkich i zawsze ma najświeższe newsy. Powiedział, że Kamil zamordował swoją narzeczoną i chłopaka, który – wszystko na to wskazywało – był jej kochankiem. Zaraz po otrzymanym telefonie włączyłem regionalny kanał w telewizji, a tam w każdym serwisie co godzinę powtarzali w kółko hipotetyczny przebieg tragedii. Również dziennik publicznej jedynki uczynił z krwawej łódzkiej historii newsa numer dwa, zaraz po informacji na temat uwolnienia od zarzutów polskich żołnierzy oskarżonych o zbrodnię na cywilach w Afganistanie. Ogólne informacje mające bardziej przerażać niż informować o faktach dały poniekąd obraz zdarzenia. Policjant stwierdził do kamery, że na ten moment zatrzymano jednego podejrzanego – Kamila K. W momencie przybycia Policji (o wpół do drugiej popołudniu) to on znajdował się na miejscu zbrodni w stanie całkowitego załamania nerwowego. Policjant powiedział jeszcze kilka zdań o ofiarach. Oboje zginęli zabici nożem w pokoju Weroniki M. w uniwersyteckim akademiku w Łodzi. Kochaś (okazał się nim być Andrzej W. – mieszkaniec Kielc notowany kilka razy w policyjnych kartotekach za drobne kradzieże i bójki na ulicach) leżał nagi na wznak z poderżniętym gardłem, nagą dziewczynę znaleziono natomiast obok łóżka, między piersiami tkwił wbity po metalową rękojeść nóż kuchenny, taki duży, do krojenia mięsa. Prawe oko miała podbite – siniaka mogła nabawić się upadając na wyłożoną wykładziną podłogę, choć nie wyklucza się wcześniejszego pobicia. Ukryłem twarz w dłoniach, a pod zamkniętymi powiekami przelatywała mi to raz w jedną, raz to w drugą stronę twarz Kamila, jednego z moich najlepszych kolegów. Normalnego, uczciwego chłopaka, za którego mógłbym ręczyć dowolną sumą pieniędzy – nawet taką, jakiej nie posiadam. Ale telewizor mówił coś innego. Fakty, fakty, fakty... Do jasnej cholery, dałbym im wiarę, gdyby zamordował jakąkolwiek inną osobę. Lecz nie było nikogo, kogo Kamil kochałby ponad Weronikę. I co, zdradziła go, a on tak po prostu ją zadźgał? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie miałem szansy porozmawiać z oskarżonym. Kamil zapuszkowany w areszcie, ja bez żadnych znajomości w łódzkiej komendzie ani prokuraturze, nie wiadomo nawet, za ile dopuszczą do widzenia jego rodziców. Wszyscy musieliśmy czekać wiedząc, iż Kamil może nie przetrwać tego horroru. Nie mieszałbym się do tego w ogóle, bo przecież nie jestem ani żadnym tam detektywem ani policjantem, czy kimkolwiek w tym rodzaju. Jednak wielu mi mówi – nie bez racji – że mam niezłą intuicję, jeśli chodzi o różne dziwne sprawy. I gdy ten policjant przemawiał z ekranu o zastanej sytuacji w pokoju akademika, czerwona lampka rozbłysła pełnym blaskiem w czeluściach mojego umysłu. Kamil to bystry facet. Oczywiście, powiecie, morduje się nie na co dzień, więc błędów można popełnić co niemiara. Poza tym wszystko wskazywało, że Kamil – choć wolę mówić morderca, czyli w domyśle ktoś inny – działał w afekcie. Przyszedł w odwiedziny do narzeczonej, a w łóżku obok nagiej Weroniki zastaje obcego faceta. Dobywa więc skądś – skąd? – nóż, podcina kochasiowi gardło, a potem z impetem dziurawi mostek niewiernej. Już w tym momencie natrafiamy na kilka znaków zapytania. Ja wiem (Policja za chwilę na pewno się dowie), że Kamil miał swój klucz do pokoju. Możemy więc założyć, że chciał zrobić swojej dziewczynie niespodziankę i zakradał się po cichu. W tym czasie para kochanków upojona intensywnym współżyciem śpi sobie słodko i nie słyszy wejścia nieproszonego gościa. Ten za to ma czas, by zobaczyć dantejską dla niego scenę, odnaleźć na blacie prowizorycznej kuchni nóż, podejść do łóżka, poderżnąć gardło faceta i wbić nóż między piersi (pewnie z zamiarem ugodzenia serca) swojej ukochanej, gdy ta zrywa się, by powstrzymać go przed dalszą zbrodnią. Mogło tak być? Tak, mogło. W takim razie dobrze: gdzie tu afekt? Zrozumcie dobrze tok mojego rozumowania. Afekt jest wtedy, kiedy Kamil wchodzi do pokoju, widzi niedwuznaczną scenę i nawiązuje się kłótnia. Dziewczyna wrzeszczy na przykład o wybaczenie, jej kochanek w tym samym czasie wyskakuje jak poparzony z łóżka, szuka ubrania, a w dodatku pokrzykuje na Kamila, że po co ten przyszedł bez zapowiedzi lub coś podobnego. W takiej sytuacji Kamil faktycznie może postąpić bez zastanowienia, czuje się przecież niemal jak zaszczute zwierze. Dobywa skądś (po raz wtóry skąd?) nóż i rozprawia się ze zdrajczynią i jej Don Juanem. Tak, teraz mamy i element zaskoczenia dla wszystkich uczestników krwawej rzezi, mamy szał i w efekcie mamy również afekt. Mord dobiega końca a biedny chłopak wybudza się z amoku i pozostaje na miejscu zbrodni nie wiedząc, co ma począć. Przekonałem was? Jeśli twierdzicie, że coś pomyliłem, to macie rację. Kilka dni po morderstwie udało mi się spotkać z adwokatem Kamila w mieszkaniu jego rodziców. Państwo K. wyglądali gorzej niż mogłem się na to przygotować. Poczciwi, niezamożni ludzie, dla których jedyne dziecko – Kamil – było oczkiem w głowie. A teraz taka tragedia. Nie wiem, skąd wzięli pieniądze na obrońcę, tak czy owak facet wyglądał konkretnie i tak też się wypowiadał. Od razu zapytał, co mi do tego. Odparłem, że przecież sytuacja Kamila jest tak beznadziejna, iż nic i nikt nie może już mu bardziej zaszkodzić, a może uda się pomóc. Ojciec Kamila wstawił się za mną mówiąc, iż wierzy, że pomogę. Adwokat zaczął od spraw biurokratycznych, a te nudziły mnie strasznie. Mówił o możliwych zarzutach, ugodach, wymiarach kar i tym podobnych. Szukał w przeszłości Kamila faktów, jakie poświadczyłyby o jego niepoczytalności. Rodzice niewiele mówili, na nic nie chcieli się też zgodzić od razu. W końcu papuga przeszedł do meritum i wyłożył na ławę policyjny raport na temat zbrodni. Już po relacjach telewizyjnych wiedziałem, że najpewniej kwestia afektu nie utrzyma się w kupie do zakończenia sprawy. Raport z miejsca zbrodni tylko to potwierdził. Pamiętacie nasze rozważania sprzed chwil pięciu? To, jak wybucha karczemna awantura i Kamil sztyletuje swoje ofiary? Kochanek Weroniki nie wstawał z łóżka. Nie można stwierdzić, że w momencie zadawania ran leżał na plecach, ale na pewno leżał w łóżku. Wskazują na to ślady jego krwi, która jest tylko na pościeli (i na ostrzu narzędzia zbrodni). Ani kapki na podłodze przy łóżku, na ścianach, ani nawet na drewnianym wezgłowiu. Czyli Kamil – znów wymienię jego imię na słowo morderca – a więc morderca nie zastał kochanków zajętych rozmową lub czymś jeszcze gorszym, a wszedł w chwili, gdy spali. Należałoby powtórzyć w tym miejscu wcześniejsze nasze dywagacje (jeśli dywagowaliście ze mną), że Kamil miał swój klucz do pokoju, że chciał zrobić swojej dziewczynie niespodziankę, więc zakradał się po cichu, że w tym czasie para kochanków upojona intensywnym współżyciem śpi sobie słodko i nie słyszy wejścia nieproszonego gościa, że ten ma czas, by zobaczyć dantejską dla niego scenę, odnaleźć na blacie prowizorycznej kuchni nóż, podejść do łóżka, poderżnąć gardło faceta i wbić nóż między piersi (pewnie z zamiarem ugodzenia serca) swojej ukochanej, gdy ta zrywa się, by powstrzymać go przed dalszą zbrodnią. Należałoby to powtórzyć, ale nie warto, bo idę o zakład, że nie tak było. Wiele na ten temat mówi dalsza część raportu, w której są między innymi trzy interesujące wzmianki. Pierwsza: we krwi u obojga denatów wykryto alkohol. U Weroniki nie było go dużo, bo około 0,2 promila, jej kochaś za to miał prawo spać mocnym snem w momencie zabójstwa, gdyż w chwili sekcji wyszło 0,8 promila. Tak, tak, w pokoju była butelka po wódce i kilka z niedopitym piwem, a na wszystkich odciski palców i ślina denatów. Druga wzmianka wnosi tyle, że podbite oko Weroniki to na pewno nie skutek upadku na podłogę, a dużo wcześniejsze potraktowanie pięścią lub jakimś tępym narzędziem (siniak pod okiem już właściwie zanikała, opuchlizna dawno zeszła). Trzecia wzmianka z nich wszystkich zdaje się być najnudniejsza, bo mówi tylko, że na zamku i klamce drzwi od strony korytarza nie znaleziono odciski palców Kamila, czyli moja teoria, że sam otwierał sobie pokój, padła. Lub po prostu Kamil wytarł uważnie te miejsca, które – według niego – mogły świadczyć na jego niekorzyść. Zresztą ta opcja zdaje się być bardziej realna, bo na klamce nie zidentyfikowano w ogóle żadnych odcisków, a przecież trudno oczekiwać, że wszyscy wchodzący do pokoju nosili rękawiczki. Najważniejsze (a przez to i najciekawsze) wciąż przed nami. Koroner uporczywie twierdzi (kryminalistyce to nie na rękę, bo komplikuje sprawę), że kochankowie zostali zamordowani na długo przed przybyciem Policji. W raporcie kłuje po oczach szacowana godzina ich śmierci: między 7:45 a 8:15 rano. Lecz to dopiero następna informacja jest tak szokująca, że aż trudno dać jej wiarę. Policja nie przyjechała przecież dla własnego widzimisię. O godzinie 13:13 operatorka dyżurna wysłała radiowóz na anonimowe wezwanie, że z jednego z okien akademika dolatują słowa, w których mężczyzna wykrzykuje groźby pod czyimś adresem. Dzwoniła kobieta (choć w dobie urządzeń zmieniających barwę i ton głosu należy powiedzieć, że ze słuchawki dobywał się żeński głos – nie wiem na razie, czy może mieć to jakieś znaczenie dla śledztwa). Nie chciała podać swoich danych, a na uwagę operatorki, że anonimowych zgłoszeń z reguły się nie przyjmuje, powiedziała: nie jestem donosicielką, nie przyjedziecie, wasza strata, łaski bez i odwiesiła słuchawkę. Spece ustalili, że dzwoniono z osiedla studenckiego, z budki zlokalizowanej niecałe sto metrów od okna, z jakiego miały dolatywać groźby. Skoro kochankowie zginęli wcześnie rano, to kto na miłość boską – i do kogo – darł się około trzynastej? Dochodzą jeszcze zeznania studentów z trzech pięter: tego, na którym popełniono zbrodnię oraz z pięter powyżej i poniżej. O trzynastej (a był to wtorek) większość osób przesiadywała na zajęciach albo włóczyła się gdzieś po mieście, ale ci, co byli, jakichkolwiek wyróżniających się dźwięków nie słyszeli. Raz – twierdzą ci nieliczni – że w akademiku na hałasy mało kto zwraca uwagę, dwa, że stare betony naprawdę są dźwiękoszczelne. Policyjni technicy zrobili nawet test i kilku z nich krzyczało do siebie w feralnym pokoju, podczas gdy ich koledzy nasłuchiwali w sąsiednich pomieszczeniach. Głosy dało się słyszeć, ale z rozróżnieniem słów nie poszło już tak łatwo. Bardziej słyszalny w wielu momentach stawał się ruch uliczny z przejeżdżającymi niedaleko budynku tramwajami na czele. Rewelacji na tym nie dość. Na ubraniu ani ciele Kamila nie znaleziono choćby jednej krwinki którejkolwiek z ofiar. Może właśnie na pozbywaniu się śladów zeszło mu pięć godzin. Mógł wziąć prysznic (w tym akademiku łazienki są w pokojach, a nie jak to bywa wciąż w wielu marnych domach studenckich – na korytarzach), zmienić ubrania (można założyć, że miał jakieś na zmianę w pokoju swojej narzeczonej), a potem w jakiś sposób pozbyć się tych zakrwawionych i świadczących o jego winie. Poza tym na rękojeści noża nie wyodrębniono żadnych odcisków palców. Acha, powiecie, kolejny fakt na obalenie afektu Kamila. Bo jaki to szał, jeśli morderca ma czas na włożenie czegoś (rękawiczek?) na dłonie, a potem zdjęcie tego i pozbycie się w taki sposób, że kryminalni nic nie znaleźli? Czyli przyszedł z jasno powziętym zamiarem, przygotowany, by nie zostawić śladów, zdeterminowany, by zabić. Kamil to bystry facet – pewnie już wam to mówiłem. Bystry facet nie morduje dwoje ludzi w godzinach rannych, po czym siedzi na miejscu zbrodni przez kolejne pięć godzin, by w najmniej odpowiedniej chwili wykrzykiwać groźby karalne przez otwarte okno (po raz wtóry: do kogo???). O co więc chodzi? A może...? Hm, mamy dwie ofiary. A co, jeśli miała być tylko jedna? Kamil się załamuje, bo ginie również Weronika (z jego ręki???). Coś poszło nie tak, więc Kamil jest zbyt zdruzgotany, by uciekać. Może wcale nie krzyczy do kogoś, a tylko szlocha wniebogłosy, co świadkowa bierze za grożenie. Raport nie mówi nic na ten temat, może sam Kamil by coś wyjaśnił. Pytam papugę, czy jest w stanie załatwić moje widzenie z podejrzanym. Adwokat odpowiada, że jest, ale on sam nie bardzo widzi sensu takiego spotkania, bo Kamil milczy jak grób. - Ten chłopak nie chce sobie pomóc – mówi prawnik i z powątpiewaniem kręci głową. Nie wierzy w pomyślny obrót spraw – dociera do mnie. Pytam, by wyciągnąć coś więcej: - Ale przecież musi mieć jakąś wersję wydarzeń? Przyznaje się chociaż, że to on zrobił? - Wasz syn – tu zwraca się do rodziców Kamila, jakbym w jednej chwili rozpłynął się w powietrzu – utrzymuje, że nie wie, jak się znalazł w pokoju akademika i co się tam wydarzyło. Pytany, dlaczego ich zamordował odpowiada, iż nie wie. Chwilę później pytany, czy to on ich zamordował, odpowiada to samo. Pytanie, z kim kłócił się przez przybyciem Policji, daje identyczny rezultat. Jednak policyjny psychiatra wierzy jego odpowiedziom, potwierdzając, że Kamil jest w stanie krańcowego wyczerpania psychicznego. Swoją drogą fizycznie także Kamil nie wygląda za dobrze. Nie je, nie zasypia, leży jedynie cały czas z otwartymi oczami i patrzy w sufit celi aresztu. Kamil i Weronika zakochali się od pierwszego wejrzenia. Studiowali na tym samym wydziale, on prawo, a ona administrację. Kamil obronił się przeszło pół roku temu i od razu znalazł pracę w dziale prawnym jednego z mniejszych banków w Warszawie. Jak tylko otrzymał pierwszą wypłatę, kupił pierścionek i zaręczył się z ukochaną. Weronika natomiast miała przed sobą wciąż jeszcze dwa lata studiów, których niestety nie było jej dane ukończyć. O Kamilu wiem bardzo dużo jako o koledze z liceum, a podobno przez pięć lat na uczelni nie zmienił się zbyt wiele. To „niezbyt wiele” może okazać się jednak kluczem do rozwiązania sprawy. O Weronice nie wiem za to praktycznie nic, a rozmawiałem z nią może trzy razy w życiu, i to zawsze przy okazji imprez, czyli w warunkach skrajnie niesprzyjających poznaniu prawdziwej natury osoby. Kamil wspominał tylko nieraz, że jej dzieciństwo nie należało do łatwych. Ojciec pijak obijał wszystkich domowników z byle powodów do czasu, aż ich mieszkanie w domu na wjeździe do Końskich nie poszło z dymem. Oboje rodzice zaczadzili się, a Weronika i jej siostra cudem uniknęły śmierci. Siostra Weroniki to kolejna zagadka, bo Kamil nigdy jej nie widział. Ani na zdjęciu ani na żywo (zdjęć z czasów dzieciństwa Weronika miała dwa, jedno – jak opisał mi to kiedyś Kamil – z mamą w małym ogrodzie za domem, na drugim sfotografowano ją, jak z przerażeniem w oczach siedzi na kucyku, obok podtrzymuje ją mama, a w tle majaczy karuzela). Pytana o szczegóły Weronika stawała się burkliwa i zbywała następne pytania mówiąc, że drogi jej i jej siostry rozeszły się już dawno, bo poróżniły się za bardzo po śmierci rodziców. Weronika i Kamil. On kochał w niej to, że była – tak to sam określił – taka zagubiona i lękliwa, a on mógł się nią opiekować i każdego dnia obdarowywać ją kolejnym promykiem słońca. Ona znowuż – cały czas zdaję się na słowa Kamila – kochała go za to, że do niczego jej nie zmuszał i nie wymagał, by często z nim wychodziła do ludzi czy na dyskoteki. - Weronika to domatorka w stu dziesięciu procentach – zwykł się bronić Kamil, gdy chcieliśmy wyciągnąć od niego, czemu tak rzadko ją przyprowadza. – Lubi siedzieć w pokoju w akademiku, uczy się i... i... – Zacinał się niemiłosiernie w tych swoich tłumaczeniach i kończył zazwyczaj ze złością: – Cholera! Nam jest razem dobrze i tyle! To ja z nią jestem, nie wy! Kochał ją do przesady. Każdy widział to w jego oczach i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Kamil zrobiłby dla Weroniki wszystko. Którejś nocy obudziłem się zlany potem tak gwałtownie, aż kołdrę zrzuciłem na podłogę. Elementy frapującej mnie zagadki wirowały wciąż w ciemności, lecz dałbym sobie uciąć rękę, że dosłownie przed chwilą – w ostatniej fazie snu – poukładały się one w misternie plecioną siatkę, jakiej obraz rozmywał mi się z każdą kolejną sekundą jawy. Oddychałem tak szybko i głośno, że sam sobie przeszkadzałem w pozbieraniu myśli. Te z nich, które niosły ze sobą rozwiązanie lub chociażby jego zaczątek, pozostały po tamtej stronie snu. Szybki finał oddalił się – zdawać by się mogło – na całe lata świetlne. Nie pamiętałem, jak wyglądała butelka przed potłuczeniem, ale wciąż miałem przed sobą obraz tysiąca szklanych odłamków, poniewierających się byle gdzie i byle jak. Na dobry początek skojarzyłem dwa z nich. Weronika pochodziła z Końskich. W życiu bym na to nie wpadł, gdyby nie koleżanka ze studiów. One pochodziła z malutkiej Sielpi pod Końskimi i często przez nie przejeżdżała, jadąc na większe zakupy lub na dyskotekę do Kielc – wojewódzkiego i zarazem największego miasta w regionie. Dotarło do mnie, że Weronika pochodziła z miejscowości oddalonej niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Kielc, gdzie znowuż wiódł swoje kryminalne życie świętej pamięci Andrzej B., jej tajemniczy kochanek, a przynajmniej facet dzielący z nią łóżko feralnego poranka. Pojawił się jeden szkopuł. Kamil całkiem niedawno powiedział mi, że Weronika nie rusza się z Łodzi. Po śmierci rodziców wychowywał ją dziadek ze strony matki, a i jemu zmarło się kilka lat temu, tak więc nie ma do kogo jeździć w rodzinne strony. Poza tym nie kojarzą się jej one z niczym dobrym, przez co nie tęskni do podróży na stare śmiecie. Czy jest to trop? Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Postanowiłem na drugi dzień spakować kilka kanapek w torbę i ruszyć samochodem do Końskich. Rozejrzeć się, wypytać trochę miejscowych (o co? – tego jeszcze nie wiedziałem) i wrócić z dobrą nowiną dla Kamila. Gdy zacierałem ręce ciesząc się, że nie będę siedział bezczynnie, zadzwonił telefon. Pan papuga znużonym głosem poinformował, że jutro dopuszczono do widzenia z Kamilem trzy osoby. Mogę być tym trzecim. Zgodziłem się, a plany odwiedzenia niewielkiej mieścinki w świętokrzyskim przełożyłem na pojutrze. Kamil szczerze ucieszył się na widok rodziców. Mama płakała mu w rękaw bezcenne pięć minut, będące jedną ósmą całych odwiedzin. Tata klepał go w tym czasie po zgarbionych plecach i nikt nie odzywał się ani słowem. Potem wymownie spojrzał na mnie i pokiwał z negacją głową sugerując, że nic tu po mnie. - Kamil – zacząłem bez wstępu. – Wszyscy wiemy, a przynajmniej my dwaj, że nikogo nie zamordowałeś. Do jasnej cholery, powiedz to jasno śledczym: nikogo nie zabiłem! - Mają moje odciski palców na nożu? – Pytanie zaskoczyło nas bardziej niż daliśmy to po sobie poznać. - Nie – w dyskusję włączył się ojciec Kamila. – Czemu pytasz? - To dlaczego się tak martwicie? Nic na mnie nie mają. Nie mają odcisków, nie pobrudziłem się niczyją krwią. Dlaczego mieliby mnie zapuszkować, hm? Kamil nie wyglądał tak źle, jak opisywał to papuga. Kolejne zaskoczenie? - Chryste, absolwencie prawa, halo, tu Ziemia! Nieważne są ślady pośrednie. Są dwa trupy i ty na miejscu zbrodni zaczarowany jak kukła. Na pytania, kto ich zadźgał, przyglądasz się tępo przesłuchującym. Co ci biedni śledczy mają z tobą począć? Twoja miłość chrumkała się z jakimś fajansem, ty na to wpadłeś, oni tracą życie, i ktoś ma szukać winnych, hm? Mają winnego! Ciebie, Kamil. W ogóle sobie nie pomagasz! Weź się w garść, chłopie! – Nawet nie podniósł na mnie oczu, więc postanowiłem go sprowokować, dodając: – Poza tym świetnie wyglądasz. Myślałem, że dłużej będziesz cierpiał po stracie swojej ukochanej domatorki Weronisi. A ty kwitniesz... Spojrzał. Chciał, by wyszło dziarsko, za to wylało mu się ze źrenic „ty coś wiesz!”. Nie wiedziałem, ale z potłuczonej po wybudzeniu butelki jeden szklany okruszek w szczególny sposób drażnił moją dedukcję. Obracałem go w myślach, przyglądałem się uważnie każdej rysie na szkle, tarłem iluzorycznym opuszkiem palca każdy ostry kant lub tępy wyłom. Już niemal dojrzałem to miejsce, to wykruszenie, w które wejdzie kolejny odłamek i razem stworzą większą całość, gdy Kamil odezwał się: - Przyszedłem do akademika, myślałem, że Weronika jest na zajęciach, miałem klucz. W pokoju zobaczyłem... oni już nie żyli. Naprawdę... - Dlaczego nie wybiegłeś na korytarz i nie krzyczałeś o pomoc? Dlaczego zostałeś w pokoju? Kamil oddychał płyto, ze świstem. Trwało to chwilę, więc powtórzyłem: „dlaczego?”. - Nie wiem... Ja... zamurowało mnie. Tak bardzo ją kochałem, a ona zrobiła mi coś takiego... - Nie Kamil, to nie tak. W pokoju był ktoś jeszcze, komuś groziłeś! Kto to był? Kamil wstał i spojrzał mi prosto w oczy. - Poza mną w pokoju nie było nikogo!!! Zapamiętaj, Szlafroku Holmesie, w pokoju byłem tylko ja, a oni nie żyli. Rodzice oponowali niezdarnie, ale Kamil zdecydował, że widzenie skończone. Podszedł do drzwi i nawet nie odwrócił się, gdy mu je otworzono. Zniknął za progiem, a jego mama wybuchła niewysłowionym szlochem. Do Końskich zawitałem wiele dni później niż planowałem na początku. Można powiedzieć, że uszła ze mnie para, bo poza nocnymi majakami, z których niewiele pamiętałem, nie miałem nic konkretnego. Z perspektywy czasu śmieję się z siebie, bo na tamten moment musiałem pojawić się w Końskich oraz musiałem dostać przed oczy ciąg dalszy raportu, żeby odgadnąć scenariusz zdarzeń pechowego wtorku. A ja siedziałem i myślałem, łamałem sobie głowę, kreśląc w powietrzu niewiarygodne historie możliwych wydarzeń. Choć – za chwilę sami się przekonacie – rzeczywistość przerosła je wszystkie. Może nie nazwę tego zbrodnią doskonałą, ale śmiało można powiedzieć, że prawdziwy morderca – jeśli nie będzie miał wyjątkowego pecha lub się nie wygadam – pozostanie bezkarny. Ale o tym za moment. Polski wymiar sprawiedliwości słynie z niespotykanych w wielu innych krajach zjawisk. Jednym z takich absurdów są wieczne areszty. Podejrzani siedzą w nich Bóg wie jeden ile i czekają na zebranie materiału dowodowego. W sytuacji Kamila mogło być podobnie, bo przecież nic na niego nie mieli poza faktem, że był w miejscu zbrodni. I to wystarczało, by kwitł w celi bez perspektyw na szybkie jej opuszczenie. Dlatego pojechałem w końcu do Końskich pod Kielcami, by uchylić najbardziej znaczącego rąbka tajemnicy. Końskie to miasteczko. I to chyba wszystko, co da się o nim powiedzieć. Główna ulica biegnąca jego środkiem skupia wzdłuż siebie piętrowe domki o idealnie sześciennych kształtach, co jakiś czas między nimi pojawia się sklepik lub punkt usługowy i nawet się nie zorientujesz, jak wyjeżdżasz z Końskich w kierunku Kielc. Choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że w miasteczku tym podróżny znajdzie niewielki dworzec pekaesu oraz supermarket. Jednym słowem – kupuj prowiant i wyjeżdżaj do innego miasta, gdzie coś się dzieje. Najrozsądniej byłoby zacząć od początku, a więc od urodzin Weroniki. Rzetelne informacje na ten temat posiadał na pewno Urząd Stanu Cywilnego, jednak nie miałem pełnomocnictw, żeby prosić o akt urodzenia Weroniki. Ten zapewne jest już w rękach Policji. Choć – o czym dowiedziałem się później – śledczy wcale w niego nie zaglądali, a tylko przesłali do Końskich akt zgonu zamordowanej dziewczyny, zamykając tym samym jej teczkę na amen. Czy – zastanawiałem się już po wszystkim – kontynuowaliby śledztwo, gdyby jednak zapoznali się z jego treścią? Pewnie nie, bo niby jaki mogłoby to mieć związek... Postanowiłem rozejrzeć się za miejscem, gdzie mieszkała Weronika ze swoją rodziną przed feralnym pożarem. Dobrym źródłem informacji okazali się być, jak ja ich nazywam, strażnicy – całe dnie stoją w bramie, jakby pilnowali przejścia. Jeden z nich – najbardziej zadbany – za pięć złotych przeistoczył się w jednej chwili w przewodnika wycieczki. Pociągnął mnie za łokieć i poprowadził jedną z odchodzących od głównej ulic. Szliśmy jakieś pięć minut, gdy wyrosła przed nami czynszowa kamienica. Wyglądała opłakanie. Domyśliłem się, za którymi oknami znajdowało się mieszkanie Weroniki – czarne jęzory sadzy wciąż znaczyły zwieńczenia okien na drugim, najwyższym piętrze, przypominając o minionej tragedii. Ktoś zdążył się już tam wprowadzić, bo za niewybitymi szybami wisiały białe firanki. - Ile lat temu był ten pożar? – spytałem. - Będzie dziesięć, może mniej – odparł mój przewodnik i zawiesił wzrok w zamyśleniu. - Znaleźli podpalacza? - Czort tam wie, panie! – niemal wykrzyknął. – Mówią, że gaz się ulatniał i gdzieś zaiskrzyło, ale tak ino mądre głowy gadają. My tam, poczciwe ludzie, wiemy swoje – rzekł to z taką pewnością, że nie omieszkałem dopytać, co to za wiedza. - Paaanie... – przeciągnął głos w sobie tylko znany sposób. – Dobrze, że tak się stało, bo przynajmniej te małe czorty wyjechały raz na zawsze. Dziadunio je przygarnął i do Kielc się przeprowadzili, oby jemu chociaż źle się nie działo. - Małe czorty? - No ich córki, panie! To pan nie wiesz, że mieli dwie córki i te małe z pożaru bez szwanku wyszły? Nawet policzków nie osmaliło, a rodzicieli ledwo pośród węgla odróżniono. Ubrane w swetry, jakby wcześniej spruły, a matuli i ojca nie pobudziły. To ci dopiero historia! Nie przejąłem się zbytnio jego wspomnieniami, bo przecież mój przewodnik z bramy nie może uchodzić za nie wiadomo jaki autorytet. Na pewno dostarczył cennej informacji, że dziadek wychowywał je w Kielcach, a nie w Końskich, o czym chyba nawet sam Kamil nie wiedział (a to znów przybliża nas do kwestii miasta zameldowania zabitego Andrzeja B.) - Po pierwsze ich dziadkowi już się zmarło – powiedziałem sam nie wiem po co. – A po drugie to chyba niepoważnie tak małe dziewczynki o podpalenie podejrzewać. Wszyscy w Końskich myślicie to samo? - A pewnie! – zaperzył się, jakbym mu wymierzył policzek. – Zobaczyłbyś je pan, tobyś sam tak mówił. Już samo to, że... Snuł opowieść dalej, ale nie przeleję jej na papier w tym miejscu, by nie psuć waszego śledztwa zbyt wczesnym rozwiązaniem. „Już samo to, że...” wyjaśniło zbrodnię prawie w całości. Z pewnością wiedziałem dzięki temu, czemu Kamil milczy i nie próbuje się bronić. Wysłuchałem historii dwóch sióstr do końca, po czym wsiadłem w samochód i po półtorej godziny jazdy na powrót byłem w Łodzi. Przez całą drogę myślałem, jakie alibi może mieć Kamil, gdy rozdzwoniła się moja komórka, a na wyświetlaczu rozbłysło „Kamil – rodzice”. Alibi się znalazło (jak mogłem na to nie wpaść, pewnie zbyt mocno szukałem prawdziwego mordercy) i Kamil w przeciągu kilku najbliższych dni miał wyjść na wolność – tak brzmiała nowina od jego ojca. Dla mnie jednak sprawa się nie skończyła. Musiałem tylko dopytać papugę o kilka kwestii, które razem z tym, czego dowiedziałem się w Końskich, na powrót złożą potłuczoną we śnie butelkę. Wątpię, by Kamil miał obok tak otrzymanego obrazu przejść obojętnie. Pewnie nie wyda mordercy, ale wierzę, że zweryfikuje swoje plany życiowe i zacznie wszystko od nowa. Prokuratura oddaliła wszelkie zarzuty od osoby Kamila. Rozstrzygająca na jego korzyść okazała się być ekspertyza, iż obie ofiary zamordowano między 7:45 a 8:15. Oświadczenie dla mediów mówiło, iż Kamil nie mógł być mordercą, gdyż punktualnie o ósmej rano pojawił się w pracy w banku w Warszawie, co potwierdzają jego współpracownicy i przełożeni (pisałem przecież, że dostał pracę niedługo po obronie, a zupełnie nie wpadłem na to, iż wtorek to dzień roboczy, wystarczyło uważniej wczytać się w raport – w momencie przybycia Policji Kamil miał na sobie elegancki komplet: koszula, marynarka plus spodnie w kancik i wyglancowane półbuty, na wieszaku wisiał jego wełniany płaszcz – w sam raz na tęgi mróz tego dnia). Kamil zwolnił się u kierownika o ósmej piętnaście, tłumacząc się nagłymi problemami rodzinnymi. Na jednym z ostatnich przesłuchań zeznał w końcu, że około ósmej pięć (a więc na najprawdopodobniej chwilę przed śmiercią) dzwoniła Weronika i prosiła, by przyjechał do Łodzi najbliższym pociągiem, bo boi się o swoje życie (fakt odbycia między nimi rozmowy potwierdzają billingi telefonów komórkowych obojga). Kiedy około 12:30 przybył na miejsce, drzwi pokoju jego narzeczonej były otwarte z klucza, więc wpadł bez zastanowienia do środka, gdzie zastał dwie martwe osoby (za klamkę łapał w eleganckich, skórkowych rękawiczkach, co tłumaczy brak odcisków – przynajmniej jego). Gdy w osobie martwej dziewczyny rozpoznał swoją narzeczoną Weronikę, doznał szoku i nie ruszył się z miejsca zbrodni. W trakcie przesłuchania dodał jeszcze, iż teraz przypomina sobie, że z przerażenia krzyczał sam do siebie, więc to najpewniej te krzyki słyszała dziewczyna, która wezwała Policję. Prokuratura zapewnia, że nie ustanie w wysiłkach na rzecz odnalezienia mordercy dwojga młodych ludzi, lecz na razie nie ma konkretnych typów. Podejrzenia padają jednak na przestępczy światek Kielc, w którym obracał się Andrzej W. Stare porachunki? – gdyba prokuratura. To tyle, jeśli chodzi o jej wersję. Jest schludna, nie mówi nic o znakach zapytania, a przede wszystkim wersja ta jest prawdziwa w kwestii niewinności Kamila. W tym jednym jedynym jest prawdziwa i w niczym więcej. Przecież było zupełnie inaczej. Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: \"Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie\". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne \"zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę\". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
cd. Spece ustalili, że dzwoniono z osiedla studenckiego, z budki zlokalizowanej niecałe sto metrów od okna, z jakiego miały dolatywać groźby. Skoro kochankowie zginęli wcześnie rano, to kto na miłość boską – i do kogo – darł się około trzynastej? Dochodzą jeszcze zeznania studentów z trzech pięter: tego, na którym popełniono zbrodnię oraz z pięter powyżej i poniżej. O trzynastej (a był to wtorek) większość osób przesiadywała na zajęciach albo włóczyła się gdzieś po mieście, ale ci, co byli, jakichkolwiek wyróżniających się dźwięków nie słyszeli. Raz – twierdzą ci nieliczni – że w akademiku na hałasy mało kto zwraca uwagę, dwa, że stare betony naprawdę są dźwiękoszczelne. Policyjni technicy zrobili nawet test i kilku z nich krzyczało do siebie w feralnym pokoju, podczas gdy ich koledzy nasłuchiwali w sąsiednich pomieszczeniach. Głosy dało się słyszeć, ale z rozróżnieniem słów nie poszło już tak łatwo. Bardziej słyszalny w wielu momentach stawał się ruch uliczny z przejeżdżającymi niedaleko budynku tramwajami na czele. Rewelacji na tym nie dość. Na ubraniu ani ciele Kamila nie znaleziono choćby jednej krwinki którejkolwiek z ofiar. Może właśnie na pozbywaniu się śladów zeszło mu pięć godzin. Mógł wziąć prysznic (w tym akademiku łazienki są w pokojach, a nie jak to bywa wciąż w wielu marnych domach studenckich – na korytarzach), zmienić ubrania (można założyć, że miał jakieś na zmianę w pokoju swojej narzeczonej), a potem w jakiś sposób pozbyć się tych zakrwawionych i świadczących o jego winie. Poza tym na rękojeści noża nie wyodrębniono żadnych odcisków palców. Acha, powiecie, kolejny fakt na obalenie afektu Kamila. Bo jaki to szał, jeśli morderca ma czas na włożenie czegoś (rękawiczek?) na dłonie, a potem zdjęcie tego i pozbycie się w taki sposób, że kryminalni nic nie znaleźli? Czyli przyszedł z jasno powziętym zamiarem, przygotowany, by nie zostawić śladów, zdeterminowany, by zabić. Kamil to bystry facet – pewnie już wam to mówiłem. Bystry facet nie morduje dwoje ludzi w godzinach rannych, po czym siedzi na miejscu zbrodni przez kolejne pięć godzin, by w najmniej odpowiedniej chwili wykrzykiwać groźby karalne przez otwarte okno (po raz wtóry: do kogo???). O co więc chodzi? A może...? Hm, mamy dwie ofiary. A co, jeśli miała być tylko jedna? Kamil się załamuje, bo ginie również Weronika (z jego ręki???). Coś poszło nie tak, więc Kamil jest zbyt zdruzgotany, by uciekać. Może wcale nie krzyczy do kogoś, a tylko szlocha wniebogłosy, co świadkowa bierze za grożenie. Raport nie mówi nic na ten temat, może sam Kamil by coś wyjaśnił. Pytam papugę, czy jest w stanie załatwić moje widzenie z podejrzanym. Adwokat odpowiada, że jest, ale on sam nie bardzo widzi sensu takiego spotkania, bo Kamil milczy jak grób. - Ten chłopak nie chce sobie pomóc – mówi prawnik i z powątpiewaniem kręci głową. Nie wierzy w pomyślny obrót spraw – dociera do mnie. Pytam, by wyciągnąć coś więcej: - Ale przecież musi mieć jakąś wersję wydarzeń? Przyznaje się chociaż, że to on zrobił? - Wasz syn – tu zwraca się do rodziców Kamila, jakbym w jednej chwili rozpłynął się w powietrzu – utrzymuje, że nie wie, jak się znalazł w pokoju akademika i co się tam wydarzyło. Pytany, dlaczego ich zamordował odpowiada, iż nie wie. Chwilę później pytany, czy to on ich zamordował, odpowiada to samo. Pytanie, z kim kłócił się przez przybyciem Policji, daje identyczny rezultat. Jednak policyjny psychiatra wierzy jego odpowiedziom, potwierdzając, że Kamil jest w stanie krańcowego wyczerpania psychicznego. Swoją drogą fizycznie także Kamil nie wygląda za dobrze. Nie je, nie zasypia, leży jedynie cały czas z otwartymi oczami i patrzy w sufit celi aresztu. Kamil i Weronika zakochali się od pierwszego wejrzenia. Studiowali na tym samym wydziale, on prawo, a ona administrację. Kamil obronił się przeszło pół roku temu i od razu znalazł pracę w dziale prawnym jednego z mniejszych banków w Warszawie. Jak tylko otrzymał pierwszą wypłatę, kupił pierścionek i zaręczył się z ukochaną. Weronika natomiast miała przed sobą wciąż jeszcze dwa lata studiów, których niestety nie było jej dane ukończyć. O Kamilu wiem bardzo dużo jako o koledze z liceum, a podobno przez pięć lat na uczelni nie zmienił się zbyt wiele. To „niezbyt wiele” może okazać się jednak kluczem do rozwiązania sprawy. O Weronice nie wiem za to praktycznie nic, a rozmawiałem z nią może trzy razy w życiu, i to zawsze przy okazji imprez, czyli w warunkach skrajnie niesprzyjających poznaniu prawdziwej natury osoby. Kamil wspominał tylko nieraz, że jej dzieciństwo nie należało do łatwych. Ojciec pijak obijał wszystkich domowników z byle powodów do czasu, aż ich mieszkanie w domu na wjeździe do Końskich nie poszło z dymem. Oboje rodzice zaczadzili się, a Weronika i jej siostra cudem uniknęły śmierci. Siostra Weroniki to kolejna zagadka, bo Kamil nigdy jej nie widział. Ani na zdjęciu ani na żywo (zdjęć z czasów dzieciństwa Weronika miała dwa, jedno – jak opisał mi to kiedyś Kamil – z mamą w małym ogrodzie za domem, na drugim sfotografowano ją, jak z przerażeniem w oczach siedzi na kucyku, obok podtrzymuje ją mama, a w tle majaczy karuzela). Pytana o szczegóły Weronika stawała się burkliwa i zbywała następne pytania mówiąc, że drogi jej i jej siostry rozeszły się już dawno, bo poróżniły się za bardzo po śmierci rodziców. Weronika i Kamil. On kochał w niej to, że była – tak to sam określił – taka zagubiona i lękliwa, a on mógł się nią opiekować i każdego dnia obdarowywać ją kolejnym promykiem słońca. Ona znowuż – cały czas zdaję się na słowa Kamila – kochała go za to, że do niczego jej nie zmuszał i nie wymagał, by często z nim wychodziła do ludzi czy na dyskoteki. - Weronika to domatorka w stu dziesięciu procentach – zwykł się bronić Kamil, gdy chcieliśmy wyciągnąć od niego, czemu tak rzadko ją przyprowadza. – Lubi siedzieć w pokoju w akademiku, uczy się i... i... – Zacinał się niemiłosiernie w tych swoich tłumaczeniach i kończył zazwyczaj ze złością: – Cholera! Nam jest razem dobrze i tyle! To ja z nią jestem, nie wy! Kochał ją do przesady. Każdy widział to w jego oczach i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Kamil zrobiłby dla Weroniki wszystko. Którejś nocy obudziłem się zlany potem tak gwałtownie, aż kołdrę zrzuciłem na podłogę. Elementy frapującej mnie zagadki wirowały wciąż w ciemności, lecz dałbym sobie uciąć rękę, że dosłownie przed chwilą – w ostatniej fazie snu – poukładały się one w misternie plecioną siatkę, jakiej obraz rozmywał mi się z każdą kolejną sekundą jawy. Oddychałem tak szybko i głośno, że sam sobie przeszkadzałem w pozbieraniu myśli. Te z nich, które niosły ze sobą rozwiązanie lub chociażby jego zaczątek, pozostały po tamtej stronie snu. Szybki finał oddalił się – zdawać by się mogło – na całe lata świetlne. Nie pamiętałem, jak wyglądała butelka przed potłuczeniem, ale wciąż miałem przed sobą obraz tysiąca szklanych odłamków, poniewierających się byle gdzie i byle jak. Na dobry początek skojarzyłem dwa z nich. Weronika pochodziła z Końskich. W życiu bym na to nie wpadł, gdyby nie koleżanka ze studiów. One pochodziła z malutkiej Sielpi pod Końskimi i często przez nie przejeżdżała, jadąc na większe zakupy lub na dyskotekę do Kielc – wojewódzkiego i zarazem największego miasta w regionie. Dotarło do mnie, że Weronika pochodziła z miejscowości oddalonej niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Kielc, gdzie znowuż wiódł swoje kryminalne życie świętej pamięci Andrzej B., jej tajemniczy kochanek, a przynajmniej facet dzielący z nią łóżko feralnego poranka. Pojawił się jeden szkopuł. Kamil całkiem niedawno powiedział mi, że Weronika nie rusza się z Łodzi. Po śmierci rodziców wychowywał ją dziadek ze strony matki, a i jemu zmarło się kilka lat temu, tak więc nie ma do kogo jeździć w rodzinne strony. Poza tym nie kojarzą się jej one z niczym dobrym, przez co nie tęskni do podróży na stare śmiecie. Czy jest to trop? Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Postanowiłem na drugi dzień spakować kilka kanapek w torbę i ruszyć samochodem do Końskich. Rozejrzeć się, wypytać trochę miejscowych (o co? – tego jeszcze nie wiedziałem) i wrócić z dobrą nowiną dla Kamila. Gdy zacierałem ręce ciesząc się, że nie będę siedział bezczynnie, zadzwonił telefon. Pan papuga znużonym głosem poinformował, że jutro dopuszczono do widzenia z Kamilem trzy osoby. Mogę być tym trzecim. Zgodziłem się, a plany odwiedzenia niewielkiej mieścinki w świętokrzyskim przełożyłem na pojutrze. Kamil szczerze ucieszył się na widok rodziców. Mama płakała mu w rękaw bezcenne pięć minut, będące jedną ósmą całych odwiedzin. Tata klepał go w tym czasie po zgarbionych plecach i nikt nie odzywał się ani słowem. Potem wymownie spojrzał na mnie i pokiwał z negacją głową sugerując, że nic tu po mnie. - Kamil – zacząłem bez wstępu. – Wszyscy wiemy, a przynajmniej my dwaj, że nikogo nie zamordowałeś. Do jasnej cholery, powiedz to jasno śledczym: nikogo nie zabiłem! - Mają moje odciski palców na nożu? – Pytanie zaskoczyło nas bardziej niż daliśmy to po sobie poznać. - Nie – w dyskusję włączył się ojciec Kamila. – Czemu pytasz? - To dlaczego się tak martwicie? Nic na mnie nie mają. Nie mają odcisków, nie pobrudziłem się niczyją krwią. Dlaczego mieliby mnie zapuszkować, hm? Kamil nie wyglądał tak źle, jak opisywał to papuga. Kolejne zaskoczenie? - Chryste, absolwencie prawa, halo, tu Ziemia! Nieważne są ślady pośrednie. Są dwa trupy i ty na miejscu zbrodni zaczarowany jak kukła. Na pytania, kto ich zadźgał, przyglądasz się tępo przesłuchującym. Co ci biedni śledczy mają z tobą począć? Twoja miłość chrumkała się z jakimś fajansem, ty na to wpadłeś, oni tracą życie, i ktoś ma szukać winnych, hm? Mają winnego! Ciebie, Kamil. W ogóle sobie nie pomagasz! Weź się w garść, chłopie! – Nawet nie podniósł na mnie oczu, więc postanowiłem go sprowokować, dodając: – Poza tym świetnie wyglądasz. Myślałem, że dłużej będziesz cierpiał po stracie swojej ukochanej domatorki Weronisi. A ty kwitniesz... Spojrzał. Chciał, by wyszło dziarsko, za to wylało mu się ze źrenic „ty coś wiesz!”. Nie wiedziałem, ale z potłuczonej po wybudzeniu butelki jeden szklany okruszek w szczególny sposób drażnił moją dedukcję. Obracałem go w myślach, przyglądałem się uważnie każdej rysie na szkle, tarłem iluzorycznym opuszkiem palca każdy ostry kant lub tępy wyłom. Już niemal dojrzałem to miejsce, to wykruszenie, w które wejdzie kolejny odłamek i razem stworzą większą całość, gdy Kamil odezwał się: - Przyszedłem do akademika, myślałem, że Weronika jest na zajęciach, miałem klucz. W pokoju zobaczyłem... oni już nie żyli. Naprawdę... - Dlaczego nie wybiegłeś na korytarz i nie krzyczałeś o pomoc? Dlaczego zostałeś w pokoju? Kamil oddychał płyto, ze świstem. Trwało to chwilę, więc powtórzyłem: „dlaczego?”. - Nie wiem... Ja... zamurowało mnie. Tak bardzo ją kochałem, a ona zrobiła mi coś takiego... - Nie Kamil, to nie tak. W pokoju był ktoś jeszcze, komuś groziłeś! Kto to był? Kamil wstał i spojrzał mi prosto w oczy. - Poza mną w pokoju nie było nikogo!!! Zapamiętaj, Szlafroku Holmesie, w pokoju byłem tylko ja, a oni nie żyli. Rodzice oponowali niezdarnie, ale Kamil zdecydował, że widzenie skończone. Podszedł do drzwi i nawet nie odwrócił się, gdy mu je otworzono. Zniknął za progiem, a jego mama wybuchła niewysłowionym szlochem. Do Końskich zawitałem wiele dni później niż planowałem na początku. Można powiedzieć, że uszła ze mnie para, bo poza nocnymi majakami, z których niewiele pamiętałem, nie miałem nic konkretnego. Z perspektywy czasu śmieję się z siebie, bo na tamten moment musiałem pojawić się w Końskich oraz musiałem dostać przed oczy ciąg dalszy raportu, żeby odgadnąć scenariusz zdarzeń pechowego wtorku. A ja siedziałem i myślałem, łamałem sobie głowę, kreśląc w powietrzu niewiarygodne historie możliwych wydarzeń. Choć – za chwilę sami się przekonacie – rzeczywistość przerosła je wszystkie. Może nie nazwę tego zbrodnią doskonałą, ale śmiało można powiedzieć, że prawdziwy morderca – jeśli nie będzie miał wyjątkowego pecha lub się nie wygadam – pozostanie bezkarny. Ale o tym za moment. Polski wymiar sprawiedliwości słynie z niespotykanych w wielu innych krajach zjawisk. Jednym z takich absurdów są wieczne areszty. Podejrzani siedzą w nich Bóg wie jeden ile i czekają na zebranie materiału dowodowego. W sytuacji Kamila mogło być podobnie, bo przecież nic na niego nie mieli poza faktem, że był w miejscu zbrodni. I to wystarczało, by kwitł w celi bez perspektyw na szybkie jej opuszczenie. Dlatego pojechałem w końcu do Końskich pod Kielcami, by uchylić najbardziej znaczącego rąbka tajemnicy. Końskie to miasteczko. I to chyba wszystko, co da się o nim powiedzieć. Główna ulica biegnąca jego środkiem skupia wzdłuż siebie piętrowe domki o idealnie sześciennych kształtach, co jakiś czas między nimi pojawia się sklepik lub punkt usługowy i nawet się nie zorientujesz, jak wyjeżdżasz z Końskich w kierunku Kielc. Choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że w miasteczku tym podróżny znajdzie niewielki dworzec pekaesu oraz supermarket. Jednym słowem – kupuj prowiant i wyjeżdżaj do innego miasta, gdzie coś się dzieje. Najrozsądniej byłoby zacząć od początku, a więc od urodzin Weroniki. Rzetelne informacje na ten temat posiadał na pewno Urząd Stanu Cywilnego, jednak nie miałem pełnomocnictw, żeby prosić o akt urodzenia Weroniki. Ten zapewne jest już w rękach Policji. Choć – o czym dowiedziałem się później – śledczy wcale w niego nie zaglądali, a tylko przesłali do Końskich akt zgonu zamordowanej dziewczyny, zamykając tym samym jej teczkę na amen. Czy – zastanawiałem się już po wszystkim – kontynuowaliby śledztwo, gdyby jednak zapoznali się z jego treścią? Pewnie nie, bo niby jaki mogłoby to mieć związek... Postanowiłem rozejrzeć się za miejscem, gdzie mieszkała Weronika ze swoją rodziną przed feralnym pożarem. Dobrym źródłem informacji okazali się być, jak ja ich nazywam, strażnicy – całe dnie stoją w bramie, jakby pilnowali przejścia. Jeden z nich – najbardziej zadbany – za pięć złotych przeistoczył się w jednej chwili w przewodnika wycieczki. Pociągnął mnie za łokieć i poprowadził jedną z odchodzących od głównej ulic. Szliśmy jakieś pięć minut, gdy wyrosła przed nami czynszowa kamienica. Wyglądała opłakanie. Domyśliłem się, za którymi oknami znajdowało się mieszkanie Weroniki – czarne jęzory sadzy wciąż znaczyły zwieńczenia okien na drugim, najwyższym piętrze, przypominając o minionej tragedii. Ktoś zdążył się już tam wprowadzić, bo za niewybitymi szybami wisiały białe firanki. - Ile lat temu był ten pożar? – spytałem. - Będzie dziesięć, może mniej – odparł mój przewodnik i zawiesił wzrok w zamyśleniu. - Znaleźli podpalacza? - Czort tam wie, panie! – niemal wykrzyknął. – Mówią, że gaz się ulatniał i gdzieś zaiskrzyło, ale tak ino mądre głowy gadają. My tam, poczciwe ludzie, wiemy swoje – rzekł to z taką pewnością, że nie omieszkałem dopytać, co to za wiedza. - Paaanie... – przeciągnął głos w sobie tylko znany sposób. – Dobrze, że tak się stało, bo przynajmniej te małe czorty wyjechały raz na zawsze. Dziadunio je przygarnął i do Kielc się przeprowadzili, oby jemu chociaż źle się nie działo. - Małe czorty? - No ich córki, panie! To pan nie wiesz, że mieli dwie córki i te małe z pożaru bez szwanku wyszły? Nawet policzków nie osmaliło, a rodzicieli ledwo pośród węgla odróżniono. Ubrane w swetry, jakby wcześniej spruły, a matuli i ojca nie pobudziły. To ci dopiero historia! Nie przejąłem się zbytnio jego wspomnieniami, bo przecież mój przewodnik z bramy nie może uchodzić za nie wiadomo jaki autorytet. Na pewno dostarczył cennej informacji, że dziadek wychowywał je w Kielcach, a nie w Końskich, o czym chyba nawet sam Kamil nie wiedział (a to znów przybliża nas do kwestii miasta zameldowania zabitego Andrzeja B.) - Po pierwsze ich dziadkowi już się zmarło – powiedziałem sam nie wiem po co. – A po drugie to chyba niepoważnie tak małe dziewczynki o podpalenie podejrzewać. Wszyscy w Końskich myślicie to samo? - A pewnie! – zaperzył się, jakbym mu wymierzył policzek. – Zobaczyłbyś je pan, tobyś sam tak mówił. Już samo to, że... Snuł opowieść dalej, ale nie przeleję jej na papier w tym miejscu, by nie psuć waszego śledztwa zbyt wczesnym rozwiązaniem. „Już samo to, że...” wyjaśniło zbrodnię prawie w całości. Z pewnością wiedziałem dzięki temu, czemu Kamil milczy i nie próbuje się bronić. Wysłuchałem historii dwóch sióstr do końca, po czym wsiadłem w samochód i po półtorej godziny jazdy na powrót byłem w Łodzi. Przez całą drogę myślałem, jakie alibi może mieć Kamil, gdy rozdzwoniła się moja komórka, a na wyświetlaczu rozbłysło „Kamil – rodzice”. Alibi się znalazło (jak mogłem na to nie wpaść, pewnie zbyt mocno szukałem prawdziwego mordercy) i Kamil w przeciągu kilku najbliższych dni miał wyjść na wolność – tak brzmiała nowina od jego ojca. Dla mnie jednak sprawa się nie skończyła. Musiałem tylko dopytać papugę o kilka kwestii, które razem z tym, czego dowiedziałem się w Końskich, na powrót złożą potłuczoną we śnie butelkę. Wątpię, by Kamil miał obok tak otrzymanego obrazu przejść obojętnie. Pewnie nie wyda mordercy, ale wierzę, że zweryfikuje swoje plany życiowe i zacznie wszystko od nowa. Prokuratura oddaliła wszelkie zarzuty od osoby Kamila. Rozstrzygająca na jego korzyść okazała się być ekspertyza, iż obie ofiary zamordowano między 7:45 a 8:15. Oświadczenie dla mediów mówiło, iż Kamil nie mógł być mordercą, gdyż punktualnie o ósmej rano pojawił się w pracy w banku w Warszawie, co potwierdzają jego współpracownicy i przełożeni (pisałem przecież, że dostał pracę niedługo po obronie, a zupełnie nie wpadłem na to, iż wtorek to dzień roboczy, wystarczyło uważniej wczytać się w raport – w momencie przybycia Policji Kamil miał na sobie elegancki komplet: koszula, marynarka plus spodnie w kancik i wyglancowane półbuty, na wieszaku wisiał jego wełniany płaszcz – w sam raz na tęgi mróz tego dnia). Kamil zwolnił się u kierownika o ósmej piętnaście, tłumacząc się nagłymi problemami rodzinnymi. Na jednym z ostatnich przesłuchań zeznał w końcu, że około ósmej pięć (a więc na najprawdopodobniej chwilę przed śmiercią) dzwoniła Weronika i prosiła, by przyjechał do Łodzi najbliższym pociągiem, bo boi się o swoje życie (fakt odbycia między nimi rozmowy potwierdzają billingi telefonów komórkowych obojga). Kiedy około 12:30 przybył na miejsce, drzwi pokoju jego narzeczonej były otwarte z klucza, więc wpadł bez zastanowienia do środka, gdzie zastał dwie martwe osoby (za klamkę łapał w eleganckich, skórkowych rękawiczkach, co tłumaczy brak odcisków – przynajmniej jego). Gdy w osobie martwej dziewczyny rozpoznał swoją narzeczoną Weronikę, doznał szoku i nie ruszył się z miejsca zbrodni. W trakcie przesłuchania dodał jeszcze, iż teraz przypomina sobie, że z przerażenia krzyczał sam do siebie, więc to najpewniej te krzyki słyszała dziewczyna, która wezwała Policję. Prokuratura zapewnia, że nie ustanie w wysiłkach na rzecz odnalezienia mordercy dwojga młodych ludzi, lecz na razie nie ma konkretnych typów. Podejrzenia padają jednak na przestępczy światek Kielc, w którym obracał się Andrzej W. Stare porachunki? – gdyba prokuratura. To tyle, jeśli chodzi o jej wersję. Jest schludna, nie mówi nic o znakach zapytania, a przede wszystkim wersja ta jest prawdziwa w kwestii niewinności Kamila. W tym jednym jedynym jest prawdziwa i w niczym więcej. Przecież było zupełnie inaczej. Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: "Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
cd.........– Nawet nie podniósł na mnie oczu, więc postanowiłem go sprowokować, dodając: – Poza tym świetnie wyglądasz. Myślałem, że dłużej będziesz cierpiał po stracie swojej ukochanej domatorki Weronisi. A ty kwitniesz... Spojrzał. Chciał, by wyszło dziarsko, za to wylało mu się ze źrenic „ty coś wiesz!”. Nie wiedziałem, ale z potłuczonej po wybudzeniu butelki jeden szklany okruszek w szczególny sposób drażnił moją dedukcję. Obracałem go w myślach, przyglądałem się uważnie każdej rysie na szkle, tarłem iluzorycznym opuszkiem palca każdy ostry kant lub tępy wyłom. Już niemal dojrzałem to miejsce, to wykruszenie, w które wejdzie kolejny odłamek i razem stworzą większą całość, gdy Kamil odezwał się: - Przyszedłem do akademika, myślałem, że Weronika jest na zajęciach, miałem klucz. W pokoju zobaczyłem... oni już nie żyli. Naprawdę... - Dlaczego nie wybiegłeś na korytarz i nie krzyczałeś o pomoc? Dlaczego zostałeś w pokoju? Kamil oddychał płyto, ze świstem. Trwało to chwilę, więc powtórzyłem: „dlaczego?”. - Nie wiem... Ja... zamurowało mnie. Tak bardzo ją kochałem, a ona zrobiła mi coś takiego... - Nie Kamil, to nie tak. W pokoju był ktoś jeszcze, komuś groziłeś! Kto to był? Kamil wstał i spojrzał mi prosto w oczy. - Poza mną w pokoju nie było nikogo!!! Zapamiętaj, Szlafroku Holmesie, w pokoju byłem tylko ja, a oni nie żyli. Rodzice oponowali niezdarnie, ale Kamil zdecydował, że widzenie skończone. Podszedł do drzwi i nawet nie odwrócił się, gdy mu je otworzono. Zniknął za progiem, a jego mama wybuchła niewysłowionym szlochem. Do Końskich zawitałem wiele dni później niż planowałem na początku. Można powiedzieć, że uszła ze mnie para, bo poza nocnymi majakami, z których niewiele pamiętałem, nie miałem nic konkretnego. Z perspektywy czasu śmieję się z siebie, bo na tamten moment musiałem pojawić się w Końskich oraz musiałem dostać przed oczy ciąg dalszy raportu, żeby odgadnąć scenariusz zdarzeń pechowego wtorku. A ja siedziałem i myślałem, łamałem sobie głowę, kreśląc w powietrzu niewiarygodne historie możliwych wydarzeń. Choć – za chwilę sami się przekonacie – rzeczywistość przerosła je wszystkie. Może nie nazwę tego zbrodnią doskonałą, ale śmiało można powiedzieć, że prawdziwy morderca – jeśli nie będzie miał wyjątkowego pecha lub się nie wygadam – pozostanie bezkarny. Ale o tym za moment. Polski wymiar sprawiedliwości słynie z niespotykanych w wielu innych krajach zjawisk. Jednym z takich absurdów są wieczne areszty. Podejrzani siedzą w nich Bóg wie jeden ile i czekają na zebranie materiału dowodowego. W sytuacji Kamila mogło być podobnie, bo przecież nic na niego nie mieli poza faktem, że był w miejscu zbrodni. I to wystarczało, by kwitł w celi bez perspektyw na szybkie jej opuszczenie. Dlatego pojechałem w końcu do Końskich pod Kielcami, by uchylić najbardziej znaczącego rąbka tajemnicy. Końskie to miasteczko. I to chyba wszystko, co da się o nim powiedzieć. Główna ulica biegnąca jego środkiem skupia wzdłuż siebie piętrowe domki o idealnie sześciennych kształtach, co jakiś czas między nimi pojawia się sklepik lub punkt usługowy i nawet się nie zorientujesz, jak wyjeżdżasz z Końskich w kierunku Kielc. Choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że w miasteczku tym podróżny znajdzie niewielki dworzec pekaesu oraz supermarket. Jednym słowem – kupuj prowiant i wyjeżdżaj do innego miasta, gdzie coś się dzieje. Najrozsądniej byłoby zacząć od początku, a więc od urodzin Weroniki. Rzetelne informacje na ten temat posiadał na pewno Urząd Stanu Cywilnego, jednak nie miałem pełnomocnictw, żeby prosić o akt urodzenia Weroniki. Ten zapewne jest już w rękach Policji. Choć – o czym dowiedziałem się później – śledczy wcale w niego nie zaglądali, a tylko przesłali do Końskich akt zgonu zamordowanej dziewczyny, zamykając tym samym jej teczkę na amen. Czy – zastanawiałem się już po wszystkim – kontynuowaliby śledztwo, gdyby jednak zapoznali się z jego treścią? Pewnie nie, bo niby jaki mogłoby to mieć związek... Postanowiłem rozejrzeć się za miejscem, gdzie mieszkała Weronika ze swoją rodziną przed feralnym pożarem. Dobrym źródłem informacji okazali się być, jak ja ich nazywam, strażnicy – całe dnie stoją w bramie, jakby pilnowali przejścia. Jeden z nich – najbardziej zadbany – za pięć złotych przeistoczył się w jednej chwili w przewodnika wycieczki. Pociągnął mnie za łokieć i poprowadził jedną z odchodzących od głównej ulic. Szliśmy jakieś pięć minut, gdy wyrosła przed nami czynszowa kamienica. Wyglądała opłakanie. Domyśliłem się, za którymi oknami znajdowało się mieszkanie Weroniki – czarne jęzory sadzy wciąż znaczyły zwieńczenia okien na drugim, najwyższym piętrze, przypominając o minionej tragedii. Ktoś zdążył się już tam wprowadzić, bo za niewybitymi szybami wisiały białe firanki. - Ile lat temu był ten pożar? – spytałem. - Będzie dziesięć, może mniej – odparł mój przewodnik i zawiesił wzrok w zamyśleniu. - Znaleźli podpalacza? - Czort tam wie, panie! – niemal wykrzyknął. – Mówią, że gaz się ulatniał i gdzieś zaiskrzyło, ale tak ino mądre głowy gadają. My tam, poczciwe ludzie, wiemy swoje – rzekł to z taką pewnością, że nie omieszkałem dopytać, co to za wiedza. - Paaanie... – przeciągnął głos w sobie tylko znany sposób. – Dobrze, że tak się stało, bo przynajmniej te małe czorty wyjechały raz na zawsze. Dziadunio je przygarnął i do Kielc się przeprowadzili, oby jemu chociaż źle się nie działo. - Małe czorty? - No ich córki, panie! To pan nie wiesz, że mieli dwie córki i te małe z pożaru bez szwanku wyszły? Nawet policzków nie osmaliło, a rodzicieli ledwo pośród węgla odróżniono. Ubrane w swetry, jakby wcześniej spruły, a matuli i ojca nie pobudziły. To ci dopiero historia! Nie przejąłem się zbytnio jego wspomnieniami, bo przecież mój przewodnik z bramy nie może uchodzić za nie wiadomo jaki autorytet. Na pewno dostarczył cennej informacji, że dziadek wychowywał je w Kielcach, a nie w Końskich, o czym chyba nawet sam Kamil nie wiedział (a to znów przybliża nas do kwestii miasta zameldowania zabitego Andrzeja B.) - Po pierwsze ich dziadkowi już się zmarło – powiedziałem sam nie wiem po co. – A po drugie to chyba niepoważnie tak małe dziewczynki o podpalenie podejrzewać. Wszyscy w Końskich myślicie to samo? - A pewnie! – zaperzył się, jakbym mu wymierzył policzek. – Zobaczyłbyś je pan, tobyś sam tak mówił. Już samo to, że... Snuł opowieść dalej, ale nie przeleję jej na papier w tym miejscu, by nie psuć waszego śledztwa zbyt wczesnym rozwiązaniem. „Już samo to, że...” wyjaśniło zbrodnię prawie w całości. Z pewnością wiedziałem dzięki temu, czemu Kamil milczy i nie próbuje się bronić. Wysłuchałem historii dwóch sióstr do końca, po czym wsiadłem w samochód i po półtorej godziny jazdy na powrót byłem w Łodzi. Przez całą drogę myślałem, jakie alibi może mieć Kamil, gdy rozdzwoniła się moja komórka, a na wyświetlaczu rozbłysło „Kamil – rodzice”. Alibi się znalazło (jak mogłem na to nie wpaść, pewnie zbyt mocno szukałem prawdziwego mordercy) i Kamil w przeciągu kilku najbliższych dni miał wyjść na wolność – tak brzmiała nowina od jego ojca. Dla mnie jednak sprawa się nie skończyła. Musiałem tylko dopytać papugę o kilka kwestii, które razem z tym, czego dowiedziałem się w Końskich, na powrót złożą potłuczoną we śnie butelkę. Wątpię, by Kamil miał obok tak otrzymanego obrazu przejść obojętnie. Pewnie nie wyda mordercy, ale wierzę, że zweryfikuje swoje plany życiowe i zacznie wszystko od nowa. Prokuratura oddaliła wszelkie zarzuty od osoby Kamila. Rozstrzygająca na jego korzyść okazała się być ekspertyza, iż obie ofiary zamordowano między 7:45 a 8:15. Oświadczenie dla mediów mówiło, iż Kamil nie mógł być mordercą, gdyż punktualnie o ósmej rano pojawił się w pracy w banku w Warszawie, co potwierdzają jego współpracownicy i przełożeni (pisałem przecież, że dostał pracę niedługo po obronie, a zupełnie nie wpadłem na to, iż wtorek to dzień roboczy, wystarczyło uważniej wczytać się w raport – w momencie przybycia Policji Kamil miał na sobie elegancki komplet: koszula, marynarka plus spodnie w kancik i wyglancowane półbuty, na wieszaku wisiał jego wełniany płaszcz – w sam raz na tęgi mróz tego dnia). Kamil zwolnił się u kierownika o ósmej piętnaście, tłumacząc się nagłymi problemami rodzinnymi. Na jednym z ostatnich przesłuchań zeznał w końcu, że około ósmej pięć (a więc na najprawdopodobniej chwilę przed śmiercią) dzwoniła Weronika i prosiła, by przyjechał do Łodzi najbliższym pociągiem, bo boi się o swoje życie (fakt odbycia między nimi rozmowy potwierdzają billingi telefonów komórkowych obojga). Kiedy około 12:30 przybył na miejsce, drzwi pokoju jego narzeczonej były otwarte z klucza, więc wpadł bez zastanowienia do środka, gdzie zastał dwie martwe osoby (za klamkę łapał w eleganckich, skórkowych rękawiczkach, co tłumaczy brak odcisków – przynajmniej jego). Gdy w osobie martwej dziewczyny rozpoznał swoją narzeczoną Weronikę, doznał szoku i nie ruszył się z miejsca zbrodni. W trakcie przesłuchania dodał jeszcze, iż teraz przypomina sobie, że z przerażenia krzyczał sam do siebie, więc to najpewniej te krzyki słyszała dziewczyna, która wezwała Policję. Prokuratura zapewnia, że nie ustanie w wysiłkach na rzecz odnalezienia mordercy dwojga młodych ludzi, lecz na razie nie ma konkretnych typów. Podejrzenia padają jednak na przestępczy światek Kielc, w którym obracał się Andrzej W. Stare porachunki? – gdyba prokuratura. To tyle, jeśli chodzi o jej wersję. Jest schludna, nie mówi nic o znakach zapytania, a przede wszystkim wersja ta jest prawdziwa w kwestii niewinności Kamila. W tym jednym jedynym jest prawdziwa i w niczym więcej. Przecież było zupełnie inaczej. Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: \"Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie\". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne \"zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę\". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
cd....... Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: "Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
cd...... - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: "Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ JARZEBINKO🖐️ Wreszcie jestes!! Biegne do CIEBIE,by przytulic Cie!!👄 Jestes bardzo slowna__________wiedzialam,ze nas nie zawiedziesz! I jeszcze takie opowiadanie.Dziekuje❤️ No wiec,,,,,przygotowalam sobie juz orzeszki i zabieram sie do czytania,,, Pozdrawiam Ciebie bardzo serdecznie!!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
cd....... Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominal. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
cd......... Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominal. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Kochane Drzewka milej lektury! JODELKO❤️milo mi Ciebie znowu widziec na Biesiadzie moze jutro sie spotkamy na skypie? A teraz biegne juz do lozeczka odespac przegadane noce :D 🖐️👄BIESIADO!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Uffffff,,,,,straszna historia,,,,Potwor kobieta! Nie wierze,ze ma ona jeszcze jakies uczucia ,,,

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
DZIEN DOBRY 🖐️ BIESIADO!👄 Dzien zapowiada sie sloneczny. Wpadalam zeby Was przywitac moze Grabek zajrzy wiec zrobie JEJ niespodzianke..... moim tradycyjnym dzien dobry:D .🖐️ A zabiegane Drzewka ? Cierpliwa Leszczynka i Wiazek 🖐️ wypatruje Was!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Rano sie z Wami tylko przywitalam bo spieszylam sie do lekarza, teraz myslalam........... ze spotkam GRABKA! :D ......Nie ma! :-( 🌻🌻🌻🌻🌻 Jak pajęczyna rzucona na wiatr Jak obłok gnany przez przeznaczenie Jak kawy aromat wieczorową porą Tak czas nam upływa – niepostrzeżenie Jak dym z papierosa – widoczny I mglisty - pochwycić nikt go nie zdoła Jak poranna mgła nad wrzosowiskiem Jak głos, który we mgle nas woła Jak woda w strumieniu przepływa szalona Jak uśmiech drugiego człowieka Tak niepostrzeżenie dla samych siebie Nam nasze życie ucieka 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×