Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Pasja

BIESIADA

Polecane posty

Witam biesiadniczki! Wiersze Marcina Kopija To śmieszne ale czasem liczby nie pozwalają kochać, To absurdalne ale praca decyduje o przywoleniu na miłość, To idiotyczne ale ocena po pozorach zabija cudowne związki, To tragiczne ale człowiek nie może już tak po prostu kochać.... Zatrzymaj się w geście zachwytu, tak na chwilkę, nad cudem życia. Zapomnij, choć przez chwilę chwili, tak w ciszy, wszytko, by nie zwariować. Odnajdź krople nadzieji na dnie studni, tak delikatnie pragnąc, by móc kochać.... Trwam cicho w parku pełnym wspomnień, kiedyś stały tu groby ludzkich marzeń. Teraz jest tu pusto, nie ma żadnych nagrobków, znikła gdzieś pamięć o ludzkich losach, o ludzkich snach, o ludzkich pragnieniach... Postawię tu własny nagrobek, pełen świerzych marzeń i pragnień miłości, nagrobek niezniszczalny, bo zapisany na karcie piórem mego serca. Me myśli odpływają, hen gdzieś w dal, dokąd one zmierzają? co osiągnąc chcą? czy możliwe jest aby kiedyś zatrzymały się i po prostu były? Dlaczego gwiazy migoczą na tle czarnego nieba? Czy aby na pewno jeszcze są? A może to już tylko pamiątka istnienia? Co chcą nam powiedzieć co przekazać kosmicznym morsem? Może śpiewają swym światłem o pięknych światach? A może ostrzegają przed rozumem? Zamigotać jak gwiazda zaistnieć we wszechświecie Spiewając swym światłem cudowną pieść tęsknoty... Kiedy spłoszone serce podrywa się chcąc uciec w głąb zapomienia Wdzięcznie śpiewa melodię strachu Pragnąc choć jeszcze przez chwilę dać ujście lawiny miłości... Pozdrawiam!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ BIESIADO🖐️🖐️🖐️ KOCHANE DRZEWKA______________ORZECH,SREBRNA AKACJO __🖐️ JARZEBINKO❤️ Stara kobieta na plaży,,,,, Rodzina złożona z pięciu osób miło spędzała dzień na plaży. Dzieci kąpały się w oceanie i budowały zamki z piasku, gdy nagle w oddali pojawiła się mała stara kobieta. Jej siwe włosy rozwiewał wiatr, ubranie było brudne i postrzępione. Mamrotała coś do siebie, zbierając jakieś rzeczy leżące na plaży i wkładając je do swojej torby. Rodzice zawołali dzieci do siebie i kazali im trzymać się daleko od tej starej kobiety. Gdy ich mijała, schylając się tu i tam i coś podnosząc, uśmiechnęła się do rodziny. Lecz jej powitanie nie zostało odwzajemnione. Wiele tygodni później dowiedzieli się, że mała stara kobieta postanowiła poświęcić całe swoje życie, na zbieranie kawałków szkła leżących na plaży, aby dzieci nie skaleczyły sobie stóp. Anonim Pozdrawiam bardzo serdecznie🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
SKRZYZOWANIA I SWIATLA Nie mozesz w zyciu sie cofac. Nie mozesz zyc czasem minionym, by w ten sposob przywolac najpiekniejsze dni. Musisz isc naprzod.dzien za dniem,rok za rokiem. Nie mozesz sie zatrzymywac, nikt nie moze Cie zatrzymac. Istnieje wiele skrzyzowan. Napotykasz ludzi i rzeczy. Mozesz miec wypadek,moze czasem dojsc do klotni. Zderzysz sie z ludzmi,ktorzy sa jak czolg. Nigdy nie schodza z drogi.Uparcie pozostaja na swoim pasie. Zablokuja Ci droge i moga sprawic wiele przykrosci. Istnieje wiele skrzyzowan.Uwazaj na swiatla. Swiatla czerwone to dla zycia swiatla stopu. Tam juz nie da sie dalej isc:niepohamowana chciwosc, zaciekly egoizm,chorobliwa zazdrosc. Tam urywaja sie drogi i zaczyna przepasc. Uprzejmosc,wola pojednania,gotowowsc niesienia pomocy, lagodnosc: Tu swiatla twojego zycia ponownie przelaczaja sie na kolor zielony, tu Twoja droga ciagnie sie dalej.Badz uprzejmy i zyczliwy, obcujac codziennie z ludzmi i zalatwiajac sprawy. Nie gas nigdy silnika swego SERCA Nie zapominaj,ze masz do niego tylko jeden kluczyk, a jest nim przyjazn/milosc. Phil Bosmans

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witaj BIESIADO!👄 Witajcie kochane Drzewka 👄 Dziekuje za piekne wiersze, 🌻 JODELKO👄 Ludzkie zycie nabiera blasku i sily tylko wtedy , kiedy sie je poleruje i utwardza. Sosai Masutatsu Oyama. ❤️🌻 Człowiek w dzisiejszych czasach powinien nie rezygnować z własnych celów, wartości, wiedzieć czego chce a jednocześnie być osobą wrażliwą . Życie ludzie jest snem- określanym niekiedy wiecznym, który mógłby zastąpić nam wszystkie nasze cierpienia Los nie oszczędza nikogo. Ludzi dotyka śmierć, głód, bieda, stale wystawiani są na próbę, wciąż muszą się zmagać z cierpieniem. Można stąd wnioskować, że człowiek jest silny i wiele może wytrzymać. Chwile szczęścia są bardzo krótkie, szybko przemijają, powinniśmy je więc w pełni wykorzystać i cieszyć się z nich póki trwają. Współcześnie żyjący człowiek potrzebuje utworzenia nowego systemu wartości. Niezbędne są wskazówki w wędrówce życia, które byłyby dla nas odpowiednim autorytetem moralnym. Świat należy do ludzi odważnych, honorowych, wolnych i niezależnych. Należy być tolerancyjnym, szczerym, skromnym, uczciwym, bo tylko te wartości dają człowiekowi wieczność. Pamiętajmy, że swoim życiem wystawiamy świadectwo o nas samych, utrwalamy nasze istnienie i zapisujemy się w pamięci kolejnych pokoleń. „Ludzie są jak wiatr. Jedni lekko przelecą przez życie i nic po nich nie zostaje, drudzy dmą jak wichry i zostają po nich złamane serca, jak drzewa po huraganie. A inni wieją jak trzeba, by wszystko mogło kwitnąć i owocować i to właśnie po tych zostaje piękno naszego świata....” 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
OPOWIADANIE. KRUGEROWIE Z AFRYKAŃSKIEGO BUSZU Kobie Kruger Kiedy mąż Kobie został strażnikiem w słynnym afrykańskim parku narodowym, ona sama nie wiedziała wiele o życiu w buszu. Straszono ją dzikimi zwierzętami, malarią, samotnością, a także brakiem wygód, do których przywykli ludzie z miasta. Ale na odległej placówce Krugerowie odkrywali przede wszystkim świat cudów i niespodzianek. Wychowali dzieci tam, gdzie za najbliższych sąsiadów mieli lamparty, słonie i pawiany; gdzie wyprawa do miasta wiązała się z przeprawą przez rzekę pełną hipopotamów i krokodyli; gdzie biwak pod niebem pełnym gwiazd mógł prowadzić do spotkania z lwami. Takie życie wymagało odwagi, ale przypominało też czasem raj na ziemi.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Mieliśmy za sobą długi dzień, toteż pod wieczór byliśmy wyczerpani. W domu kompletny nieład - wszędzie pudła, skrzynie i meble. Wreszcie udało nam się ustawić łóżka na swoich miejscach i znaleźć w tym rozgardiaszu pościel dla wszystkich członków rodziny. Tak więc po pierwszym dniu w Mahlangeni w Parku Narodowym Krugera wszyscy położyliśmy się wcześnie spać: ja, mój mąż Kobus i nasze trzy córki - Hettie, Sandra i Karin. Po godzinie obudził mnie dziwny dźwięk. - Co to? - spytałam męża pogrążonego głęboko we śnie. Nie obudził się. Przez chwilę leżałam cicho, nasłuchując i myśląc o tym dziwnym, ciemnym domu, małej przystani na odludziu. Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę coś słyszałam, czy to tylko wyobraźnia płata mi figle. I znów, zasypiając, usłyszałam ten sam dziwny hałas. Tym razem zdecydowanie obudziłam męża. - Kobus! Słyszałeś? - Hę? - Słyszysz to samo, co ja? Na dworze zaskrzeczał ptak. - Sowa - bąknął Kobus. - Nie o to mi chodzi! Słyszałam jakieś sapanie... Nasłuchiwaliśmy przez chwilę. Nad rzeką miliony żab rechotały pod niebiosa. Chrapał hipopotam. W oddali wył szakal. Inne dziwne odgłosy niosły się przez noc. Ale w domu panowała cisza. - Chyba ci się zdawało - oznajmił w końcu Kobus. - Odpręż się... i spróbuj zasnąć. - No dobrze - powiedziałam. Ten obcy, ciemny dom najwidoczniej trochę mnie rozstrajał. Zapadłam w głęboki sen. W środku nocy obudziła mnie jedna z córek, bo nie mogła trafić do łazienki. Panowały tam egipskie ciemności - nie można było zapalić światła, bo generator prądu działał tylko w dzień. Wzięłam latarkę z szafki nocnej i wstałam. Kiedy pomogłam córce, wróciłam do naszego pokoju. W snopie światła igrającym po łóżku jakiś cień - może jakiś ruch - przykuł moją uwagę. Podniosłam nieco latarkę i zamarłam z przerażenia. W kręgu światła widać było część wielkiego, szklistego ciała gada pokrytego ciemnymi plamami. To "coś" miało ogon w na wpół otwartej szufladzie mojej szafki nocnej, środek zwinięty na szafce, a resztę wplecioną w deszczułki wezgłowia. Widok był tak niesamowity, że na chwilę dech mi zaparto. - Kobus - jęknęłam. - Obudź się! - Co się dzieje? - Wąż... wchodzi nam do łóżka! Kobus, omotany prześcieradłem, zerwał się w okamgnieniu. - Nie podchodź - zakomenderował. Nie musiał mi tego mówić. Sama cofnęłam się aż do ściany. Kobus oswobodził się z prześcieradła, po czym podszedł do mnie po omacku. Podałam mu latarkę, oświetlił nią węża. - To pyton - oświadczył. Zamieszanie w pokoju wystraszyło gada, który zwinął się teraz bezpiecznie w szufladzie. Gdy tak przyglądaliśmy mu się z pełną grozy fascynacją, widok uchylonej szuflady coś mi przypomniał. W dzień, kiedy meble czekały jeszcze na zewnątrz na wniesienie, przechodziłam obok szafki nocnej i zauważyłam na wpół otwartą szufladę. Spieszyłam się, poza tym niosłam duże pudło, więc domknęłam szufladę nogą i nie popatrzyłam do środka. Najprawdopodobniej wąż już tam leżał. To był młody pyton, tyle że miał dwa metry długości - niewiele, jak na pytona, ale sporo jak na przeciętnego węża. Kobus wyciorem do strzelby "pomógł" wężowi wśliznąć się z powrotem do szuflady. Następnie zamknął ją i wyniósł szafkę do ogrodu. Towarzyszyłam mu z latarką. Postawił szafkę w pewnej odległości od domu i otworzył ostrożnie szufladę. Pyton kulił się nieśmiało w środku. Zostawiliśmy go tam i wróciliśmy do łóżka. Niech sam zdecyduje, kiedy ma wyjść. To dość wstrząsające powitanie okazało się odpowiednim preludium do naszego nowego życia w głuszy, w której zwierzęta poruszają się swobodnie, a ludzie muszą uważać, żeby nie wchodzić im w paradę. cdn....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Kobus i ja poznaliśmy się na Uniwersytecie Pretorii. Spotykaliśmy się na niektórych wykładach. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale stronił od ludzi. Kiedy zaprzyjaźniliśmy się bliżej, okazało się, że łączy nas nie tylko wychowanie na farmie, lecz również miłość do muzyki i literatury. Wybraliśmy się razem na Elzę z afrykańskiego buszu. Po tym filmie nasza przyjaźń przerodziła się w coś silniejszego. Zaczęliśmy snuć marzenia. Po dyplomie wzięliśmy ślub. Potem wyjechaliśmy do Windhuk w Namibii, gdzie Kobus był redaktorem w rozgłośni radiowej, a ja tłumaczem w Biurze Języków Obcych. Trzy lata później przeprowadziliśmy się do Johannesburga. Kobus miał dyplom afrykanisty i antropologa. Zdał też państwowy egzamin po ukończeniu kursu ochrony przyrody. Pod koniec roku 1979 na horyzoncie zamajaczyło spełnienie jego życiowego marzenia, żeby dostać pracę w rezerwacie. Przyszedł list od dyrektora Parku Narodowego Krugera z zaproszeniem do Skukuzy na rozmowę. Skukuza to największa stacja turystyczna parku, a zarazem główna siedziba władz. W liście postawiono warunek, że "podczas rozmowy wstępnej musi być obecna żona aplikanta". Natychmiast poprosiłam mamę o zaopiekowanie się przez kilka dni naszymi trzema córeczkami, żebym mogła towarzyszyć "aplikantowi". Rozmowę prowadzili główny strażnik parku i dyrektor. Pytali Kobusa, dlaczego ubiega się o tę pracę i dlaczego chce porzucić dobrą posadę w mieście. Oparł po prostu, że odkąd sięga pamięcią, chciał być strażnikiem rezerwatu. Najwyraźniej to ich zadowoliło. Potem zwrócili się do mnie i zaczęli mnie zniechęcać. Opisywali trudy i niedogodności, które musi znosić żona strażnika. Straszyli mnie nieznośnym letnim skwarem, stałym zagrożeniem malarią i rozmaitymi niebezpieczeństwami. Podkreślali uciążliwość życia z dala od lekarzy, szkół, centrów handlowych oraz wszystkich innych wygód, do których przywykliśmy w mieście. Przypominali, że nie ma tam nawet takich podstawowych udogodnień, jak telefon czy regularna dostawa poczty. Opowiadali o samotności na odległej placówce. Przestrzegali, że praca może wymagać od męża dłuższych nieobecności w domu, a wtedy żona zostaje bez sąsiadów, bez telefonu, nie ma do kogo otworzyć ust. Jak sobie z tym poradzę? Pragnąc udzielić im równie dobrej odpowiedzi jak Kobus, odparłam, że odkąd pamiętam, zawsze chciałam być taką "samotniczką". Mimo to usłyszałam: - Proszę to dobrze przemyśleć w domu. Co najmniej przez miesiąc. Jeżeli państwo uznają oboje bez zastrzeżeń, że nadal są zainteresowani, proszę dać nam znać. To dlatego nalegali na obecność żony podczas tej rozmowy. Nie zależało im na pracownikach, których połowice nie zniosą takiego życia. Wprawdzie jestem strachliwa, ale nie lubię, kiedy ktoś traktuje mnie z góry. Ponure przestrogi rzuciły mi wyzwanie. Skoro żony innych strażników jakoś sobie radzą, to ja też potrafię. A nade wszystko nie chciałam, żeby rozwiało się marzenie życia mojego męża. Chociaż Kobus i ja za radą egzaminatorów codziennie rozmawialiśmy o tym, co oznacza dla nas planowana przeprowadzka, to oboje wiedzieliśmy, że nie zmienimy zdania. Na szczęście nie musieliśmy. Kiedy potwierdziliśmy listownie zainteresowanie placówką, wkrótce nadeszła dobra wiadomość. Kobus dostał wymarzoną pracę. Dwa miesiące później, na początku roku 1980, sprzedaliśmy dom w mieście, spakowaliśmy manatki i dzieci, i tak zaczęło się nasze nowe życie w jednym z największych, a zarazem najpiękniejszych rezerwatów przyrody na świecie. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Strefa rezerwatu pozostająca pod opieką Kobusa, zajmowała powierzchnię blisko tysiąca kilometrów kwadratowych na północ od rzeki Większa Letaba. Nasz dom stał na północnym brzegu rzeki, na terenie przydzielonym Kobusowi. Po przyjeździe do Mahlangeni zapisaliśmy córki do szkoły w Phalaborwie, osadzie górniczej tuż za zachodnią granicą parku. Ponieważ miasteczko znajduje się prawie 50 kilometrów od naszego domu, dziewczynki w ciągu tygodnia mieszkały w internacie. Co poniedziałek wcześnie rano odwoziłam je do Phalaborwy, a co piątek zabierałam do domu. Nie było to daleko, ale dotarcie na miejsce nie zawsze szło jak po maśle. W dobrych warunkach, przy suchej drodze, dojazd zabierał nam niewiele ponad godzinę. Często się jednak spóźniałyśmy - na przykład, kiedy stada bawołów albo słoni przekraczały w swoim rozkosznym tempie drogę. W końcu zawsze docierałyśmy na miejsce, ale jeden przejazd utkwił mi szczególnie w pamięci. Kiedy pewnego popołudnia wracałyśmy z miasteczka, silnik dżipa zgasł i za żadne skarby nie dało się go uruchomić. Utknęłyśmy 20 kilometrów od domu. Kobus był we wschodniej części terenu i miał wrócić najwcześniej za tydzień. Nikt by nas nie szukał, musiałyśmy same dotrzeć do domu. Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się 4 po południu. Nie dojdziemy do domu przed zmrokiem. A kiedy się ściemnia, drapieżniki wychodzą na łowy. Zaproponowałam więc dziewczynkom nocleg w samochodzie. Na szczęście zrobiłam zakupy, miałyśmy więc przy sobie świeży chleb, litr wody i pomarańcze. Rysowałyśmy, grałyśmy w kamyki na piasku, a ja martwiłam się, jak pokonamy pieszo taki szmat drogi następnego ranka. Myślałam o samotnym nosorożcu, którego często widywałyśmy pasącego się na mokradłach Nhlarweni i o lamparcie, którego spotkałyśmy niedawno przy potoku Tsugama. Myślałam o lwach często penetrujących te okolice, a także o stadach słoni, których można się spodziewać zawsze i wszędzie. Na szczęście miałam przy sobie potężny pistolet parabellum kaliber 9 mm. Tyle że z pistoletu nie zastrzeli się nosorożca ani słonia. Lepiej starać się przemknąć niepostrzeżenie. Usłyszałyśmy z oddali warkot silnika jakiegoś ciężkiego pojazdu. Poprosiłam Karin, żeby trąbiła klaksonem naszego dżipa, a sama z dwiema starszymi dziewczynkami puściłam się przez gęstwinę krzewów, pokonując, co sił w nogach, 400 metrów do płotu. Dobiegłyśmy tam bez tchu, ale - niestety - za późno. Ciężarówka dawno nas minęła. Mimo dotkliwego zawodu powiedziałam sobie w duchu, że skoro przejechał jeden pojazd, może się trafić drugi. Wysłałam Hettie i Sandrę z powrotem do Karin, a sama usiadłam pod płotem, żeby czekać. Pół godziny później nie byłam już taka pewna, że coś znów nadjedzie, ale wpadłam na genialny pomysł - zbuduję na drodze przeszkodę. Zaczęłam ściągać z buszu kłody i gałęzie, a następnie piętrzyć je na drodze. Byłam zlana potem i cała pokryta drobnym czerwonym pyłem. Po obu stronach bariery wydrapałam napis "na pomoc" i strzałki w kierunku płotu. Po paru minutach z ulgą dostrzegłam nadjeżdżającą z północy starą, rozklekotaną półciężarówkę. Bardzo mnie to zdziwiło, bo tej drogi używają tylko pojazdy wojskowe... i to rzadko. Kierowca na mój widok natychmiast wdepnął hamulec. Ale miał taką minę, jak gdyby chciał od razu zawrócić i odjechać. Podjechał do mnie z wahaniem. Był to dość młody człowiek, chyba Portugalczyk z pochodzenia. Jego pasażer miał równie wystraszoną minę. Żaden z nich nie znał afrikaans, toteż mieszaniną języków angielskiego, tongi i gestów wyjaśniłam, że w głębi rezerwatu zepsuł mi się samochód. Spytałam, czy zawieźliby wiadomości do strażnicy kilka kilometrów pod Phalaborwą. Przecież w tamtym właśnie kierunku jadą. Kierowca był wyraźnie zdenerwowany i zaniepokojony. Dziwiło mnie to, ale dodałam, że mam dzieci w samochodzie, że jesteśmy spragnione i z dala od domu. W końcu zgodził się, żebym napisała krótki liścik do pełniącego służbę w strażnicy, Desmonda Wilcoxa. Wsunął go sobie do kieszeni koszuli i podejrzliwie obserwował, jak rozbieram barykadę przed kołami jego wozu. Odjechali bez słowa. Dopiero kiedy półciężarówka mnie mijała, dostrzegłam z tyłu wielką, zakrwawioną plandekę. Mężczyźni byli kłusownikami. Nic dziwnego, że tak się mnie zlękli - mojego pistoletu i blokady drogi. Kiedy wróciłam do dżipa, dziewczynki, podobnie jak ja, wątpiły, czy kłusownicy dostarczą mój list. Nastawiłyśmy się na nocleg w samochodzie. Zbliżał się wieczór, cienie w buszu zaczęły się wydłużać. Niedaleko nas dostojnym krokiem przeszła drogę rodzina guźców i stado antylop. Piękny widok. Później zaskoczył nas samotny słoń, który wyłonił się bezszelestnie z krzaków o jakieś 40 albo 50 metrów od nas. Prędko wstałyśmy i spokojnie wróciłyśmy do samochodu. Wsiadłyśmy do środka. Po jego odejściu postanowiłyśmy zebrać chrust na ognisko, kiedy usłyszałyśmy w oddali warkot. Kilka minut później zobaczyłyśmy nadjeżdżający krętą drogą land rover należący do zarządu rezerwatu. Przyjechał po nas Robert van Lente. Desmond wysłał mu taką wiadomość: Kobie i dzieci w opatach, 25 kilometrów stąd na drodze do Mahlangeni. Potrzebują pomocy! PILNE! Biedny Robert. Zamartwiał się, czy zastanie nas przy życiu. Później, gdy już dotarłyśmy bezpiecznie do domu i jadłyśmy pyszną kolację, myślałyśmy o tamtych kłusownikach. Gdyby nie oni, nadal sterczałybyśmy w buszu. Cokolwiek przeskrobali, wiedziałyśmy, że mamy wobec nich dług wdzięczności. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Pewnego razu Kobus przyniósł do domu kilkutygodniowego miodożera, ssaka z rodziny łasicowatych. Malec był osłabiony z głodu i miał paskudną ranę na szyi. Doglądaliśmy go i karmiliśmy z butelki mlekiem z miodem. Nazwaliśmy go "Buksie", co w języku afrikaans znaczy "mały zuch". Karin miała wtedy 5 lat i nie chodziła jeszcze do szkoły, została więc przybraną matką miodożerka, którego w niedługim czasie rozpuściła jak dziadowski bicz. Malec oczekiwał, że Karin będzie się z nim bawiła od świtu do nocy. I nie chciał zasnąć, jeżeli ktoś z nas, najlepiej Karin, nie podsunął mu palca do ssania. Buksie podbił nawet serca naszych psów, które pozwalały mu się tulić i tarmosić. Bawił się też z parą koni. Atakował jednego z nich, po czym łapał go za tylną nogę. Koń unosił nogę, żeby się go pozbyć, ale Buksie nie puszczał. Koń zostawał z nogą w powietrzu, udając, że wcale mu nie przeszkadza uwieszony miodożer. Kiedy Buksie miał jakieś 5 miesięcy, dotarło do niego, że jest miodożerem, a nie człowiekiem. Przestawił się na nocny tryb życia i zaczął polować. Spał w dzień, a w nocy plądrował nadrzeczne chaszcze. Wkrótce odkrył mnóstwo smakołyków, takich jak jaszczurki, żaby i węże. Pewnego razu przyniósł dumnie w pysku martwą kobrę. Aż nas przeszły ciarki, ale dla szczeniaka to była uczta. Doskonale wiedział, że nie wolno mu już wchodzić do domu - bo siał zbyt wielkie spustoszenie - ale zawsze próbował się tam jakoś wślizgnąć. Nauczyliśmy się zabezpieczać o zmroku wszystkie drzwi i okna. Ale pewnej nocy, pod nieobecność Kobusa, nasz miodożer postanowił złożyć mi niespodziewaną wizytę. Można przeżyć nie lada wstrząs, kiedy o północy wyląduje na nas takie zwierzę - Buksie miał wtedy rok i ważył około 12 kilogramów. Na szczęście, niemal od razu zorientowałam się, co to za gagatek. Objąl mnie niedźwiedzim uściskiem, a potem zaczął rozbebeszać pościel. Kiedy wreszcie zepchnęłam go na podłogę, wyrzuciłam na dwór i użalałam się nad sobą, że muszę wybierać między duchotą w zamkniętym pokoju a szarżą miodożera. Mniej więcej w tym czasie nasz główny strażnik, Dirk Ackerman, odwiedził nas. Rozmawialiśmy o nowinach w rezerwacie, kiedy Buksie złożył nam wieczorną wizytę. Najpierw wszystkich kolejno uściskał, popieścił i potarmosił (łącznie z głównym strażnikiem), a potem przewrócił stół i uciekł z paczką sześciu piw w zębach. Kobus wypadł za nim. W trakcie szamotaniny, która się wywiązała, Buksie stoczył się wraz z piwami ze stromego brzegu, znikając w nadrzecznym buszu. Piwa przepadły, ale nie Buksie. Uznaliśmy, że miarka się przebrała i że nie puścimy płazem tak żenujących wybryków. Toteż biedny Buksie po raz pierwszy (i ostatni) dostał od nas w skórę. Pełen oburzenia wycofał się w mrok nocy... a w każdym razie tak nam się zdawało. Po miłej kolacji Dirk poszedł do domku gościnnego. Ledwie przestąpił próg, usłyszeliśmy jęk rozpaczy. Okazało się, że Buksie otworzył sobie nie domknięte drzwi. Efekt - walizka Dirka otwarta, wszytkie ubrania rozwleczone po pokoju. Czerwoni ze wstydu przepraszaliśmy stokrotnie, próbując się tłumaczyć, że Buksie - po którym nie zostało ani śladu - zwykle nie sieje takiego spustoszenia. (Może chciał tylko pokazać głównemu strażnikowi, kto naprawdę rządzi w Mahlangeni?) Na szczęście po kilku miesiącach wszystko się unormowało. Buksie znalazł sobie narzeczoną. Coraz rzadziej do nas wpadał. Po kilku miesiącach przestaliśmy go w ogóle widywać. Chociaż bardzo za nim tęskniliśmy, pocieszała nas myśl, że wrócił do swojego naturalnego środowiska. Wyobrażaliśmy sobie, że wychowuje teraz własne, urocze, potomstwo. cdn....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Życie w parku Krugera oswaja człowieka z większością dzikich zwierząt. Tak było w moim przypadku. Ale z niektórymi nadal wolę trzymać się na dystans. Na przykład do dziś śmiertelnie boję się lwów, a już najbardziej słoni. Na ogół są to zwierzęta sympatyczne i łagodne, ale zdarzają się wyjątki i na pewno trzeba unikać słonia w złym humorze. O ile, oczywiście, da się przed nim uciec. Bo jeśli uprze się nas dopaść, to nie ma żartów. Pewnego dnia zauważyliśmy, że jakiś słoń pasie się na zachód od naszego domu na brzegu rzeki, Małej Leta-by. Często widywaliśmy, jak przechodzą przez nią bawoły, słonie i inne zwierzęta. Jeśli trawa po drugiej stronie płotu wyda się im bardziej zielona, to go taranują. Wtedy Kobus idzie za nimi i zagania je z powrotem na nasz brzeg rzeki. Musi to robić jako strażnik rezerwatu, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się pryszczycy. Na widok słonia zmierzającego w stronę ogrodzenia, Kobus poszedł za nim. Zwykle klaskaniem w ręce i krzykiem nakłania się słonia, żeby odszedł od płotu. Jeżeli zwierzak wykazuje szczególny upór, można strzelić kilka razy w powietrze. Ale owego dnia słoń nie miał nastroju do dyskusji i natychmiast zaatakował. Kobus umknął i schował się za drzewo, lecz słoń ruszył za nim. Kiedy kolos gnał przez busz w stronę Kobusa, ten porzucił kryjówkę i ruszył biegiem na brzeg Małej Letaby. Słoń za nim, cicho i ze śmiertelną powagą pędził naprzód z uszami położonymi po sobie i trąbą wtuloną pod siebie. Słychać było tylko trzask łamanych krzaków i dudnienie ziemi. Kobus gnał na oślep przez nadrzeczny busz. Sądził, że słoń nie będzie go gonił po stromym brzegu w dół. Ale ku jego zdumieniu zwierzak nie dał za wygraną. Kiedy Kobus znalazł się w grząskim piachu łożyska rzeki, zrozumiał, że nie wygra wyścigu ze słoniem. Odwrócił się więc i oddał strzał ostrzegawczy w ziemię tuż pod nogami słonia. Ogłuszający grzmot poniósł się echem dokoła, z łożyska rzeki trysnęła fontanna piasku i żwiru, ale słoń nie zwolnił kroku. Był teraz niecałe 15 metrów od mojego męża. Kobus odruchowo wypalił znowu. A słoń szarżował dalej. Kobus strzelił jeszcze dwa razy. Nie słyszał huku ani nie czuł silnego odrzutu. Wzrok miał utkwiony w ogromne czoło, które było teraz o niecałe 10 metrów od niego. Słoń już go niemal dopadał, gdy wtem stanął jak wryty. Kobus strzelił raz, drugi, trzeci... W ciągu 10 lat tylko ten jeden raz musiał zastrzelić zwierze w obronie własnej. Jedno z tych dzikich zwierząt, które tak bardzo kochał. Kobus, jako jeden z 22 strażników Parku Narodowego Krugera, odpowiadał za ochronę rezerwatu przed niszczącym działaniem sił przyrody i człowieka. Musiał bronić parku przed takimi wrogami, jak susza, choroby, pożary, powodzie i kłusownicy. Często wyjeżdżał na wiele dni, a nawet tygodni. Kiedy dziewczynki były w szkole, sporo czasu spędzałam sama. Stwierdziłam, że prowadzenie domu w głuszy wymaga nie lada pomysłowości i zacięcia. Nie byłam w tym dobra. Żony innych strażników radziły sobie lepiej. Tworzyły ogrody jak z bajki, rzeźbiły, tkały, robiły kołdry i szyły. Przygotowywały przetwory, dżemy i galaretki z najrozmaitszych dzikich owoców jadalnych, i miały pełne spiżarnie domowych pyszności. Ja też oczywiście uprawiam ogród, piekę i szyję, ale bez tego kunsztu. Nie miałam jednak wyboru. Do miasta dotrzeć trudno, łatwiej już wytwarzać własne jedzenie i ubrania. Ale wymagało to sporo wytrwałości. Na przykład mnóstwo energii kosztowało mnie odstraszanie krzykiem pawianów i innych małp pustoszących mój warzywnik, a musiałam też strzec swoich kurek, żeby nie zjadły ich orły, dzikie koty, cywety lub pytony. Ponieważ kury niosły się po całym ogrodzie, sporo czasu zabierało mi szukanie jajek. Podobnie jak inne żony nauczyłam się sama rozwiązywać problemy pod nieobecność męża. Nie chodzi tylko o drobne kłopoty domowe, na przykład brak prądu, lecz również sprawy związane z osadą dla personelu - wypadki, choroby, spory międzyludzkie, a także naszą częścią parku - pożary buszu, powodzie i uchodźcy z sąsiedniego Mozambiku. Do samotności trzeba było przywyknąć, ale właściwie rzadko miałam czas, żeby czuć się samotna. Towarzystwa dotrzymywały mi dwa psy, a później konie i kury, oraz rodzina wiewiórek i wiele dzikich ptaków zamieszkujących nasz ogród. No i był stary Filemoni, nasz dozorca. Zawsze się gdzieś krzątał - albo podlewał warzywnik, albo łowił ryby nad rzeką. Jeżeli bardzo pragnęłam towarzystwa, zawsze mogłam się przejść do osady dla personelu na brzegu potoku Shibyeni. Najczęściej czytałam i słuchałam muzyki. Poza tym, jak wszyscy samotnicy z prawdziwego zdarzenia, prowadziłam pamiętnik i mówiłam do siebie. A czasem goście wprowadzali miłą odmianę. Pewnego razu byłam sama w domu. Cały ranek pracowałam w ogrodzie i słuchałam muzyki. Nastawiłam adapter w domu na pełen regulator, żeby piękne dźwięki symfonii Mozarta wypełniły cały ogród. Nieoczekiwanie od tyłu domu nadjechał nieznany samochód. Wysiadł z niego młody człowiek. Zgubił drogę. Przedstawił się nieśmiało i wyjaśnił, że prowadzi badania do pracy naukowej na temat inżynierii ekologicznej. Dostał zgodę na wyprawę do tamy Shimuwini na Letabie. - Ale chyba zabłądziłem - dodał stropiony. - Owszem - odparłam. - Chodźmy do gabinetu męża. Jest tam duża mapa okolicy. Pokażę panu, jak dojechać do Shimuwini. Ale młody człowiek nie ruszał się z miejsca, najwyraźniej urzeczony muzyką. - To jest Czterdziesta Symfonia Mozarta - powiedział ze zdumieniem. Kiedy przyniosłam kawę, zastałam go siedzącego na huśtawce, to znaczy połówce opony samochodowej zawieszonej na drągu między dwoma drzewami. Razem wysłuchaliśmy koncertu. Ciepłe, soczyste dźwięki wypełniły ogród i niosły się przez rzekę, w której nawet hipopotamy wydawały się zahipnotyzowane. Z nieba spadł rybołów, a gdy szybował z wdziękiem nad wodą, jego wołania wibrowały echem w wypełnionej muzyką okolicy. Kiedy umilkły ostatnie tony, młody człowiek, patrząc w dno pustego kubka po kawie, powiedział cicho, że u niego w Pretorii, ten koncert nie brzmiał tak samo. Potem odjechał. Jakiś miesiąc później dostałam pocztą taśmę z nagraniem Mozarta. Potem mniej więcej co dwa miesiące przychodziła jedna taśma z Mozartem. Po znaczkach poznawałam, że to przesyłka z Pretorii. Nietrudno było zgadnąć, kto jest nadawcą. Nigdy nie czułam się samotna. Ale Mozart nadal rozbrzmiewa w Mahlangeni. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
We wrześniu 1985 ROKU sucha pora doprowadziła rezerwat do sytuacji krytycznej. W gorącej, spieczonej sawannie i buszu znajdowało się dość łatwopalnego materiału, żeby spowodować potężny pożar. Pewnego ranka w sobotę Kobus wyszedł do ogrodu i zobaczył pomarańczowoczerwoną łunę na wschodzie. To nie było świtanie słońca. Kobus w ciągu kilku minut zebrał pomocników. Wyposażeni w długie kije z płaskimi kawałkami dziurkowanej gumy na końcach do tłumienia ognia ruszyli na ratunek. Pożar rozgorzał 40 kilometrów dalej na wschód. Płonął szerokim frontem ze wschodu na zachód i postępował na południe. Ekipa natychmiast zajechała przed ławę płomieni i utworzyła zaporę z niskich płomieni - niski ogień trawi ściółkę i zwykle wchłania impet pożogi. Ale było już za późno. Nie zdołali powstrzymać naporu piekła. Do końca dnia wiatr rozwiewał płomienie, których nie mogły powstrzymać żadne sztuczki ani pasy przeciwpożarowe. Kobus z drużyną po raz pierwszy w życiu nie potrafił opanować ognia. Wczesnym popołudniem wiatr zmienił kierunek i zaczął dmuchać na wschód. Pożoga ruszyła w stronę naszego domu. O zmroku widziałam daleką łunę nasilającego się ognia tworzącą pomarańczowoczerwoną koronę, która obejmowała prawie cały wschodni horyzont. Ptaki w naszym ogrodzie umilkły. Nawet cykanie świerszcza nie zakłócało złowróżbnej ciszy. Dzieci mojej siostry spędzały u nas ferie. Na szczęście cała gromadka, nieświadoma zbliżającego się zagrożenia, zajęta była w domu grą w karty i słuchaniem muzyki. Około 9.00 kolorowe fontanny trysnęły pod niebo, a na ogród spadł deszcz popiołu. Hettie i jej kuzyn Hennie - najstarszy syn mojej siostry -przejęli się pierwsi. Kiedy wyszli do mnie na dwór i zobaczyli wysoką łunę nadciągającego ognia, wpadli w panikę. Wyjaśniłam im spokojnie, że jeśli ogień zanadto się zbliży, wsiądziemy do łodzi i wypłyniemy na środek rzeki. Tam będziemy bezpieczni. Pokrzepieni na duchu, wrócili do pozostałych. Postanowiłam, że rozpoczniemy ewakuację, gdy tylko pożar dotrze do przeciwnego brzegu potoku Shibyeni. Teraz był jakieś 3 kilometry od nas. Łoskot zbliżającego się pożaru jest równie przerażający jak jego widok. Najpierw słychać niski, miarowy szum, potem hałas narasta, aż przechodzi w gwałtowny, napawający dreszczem ryk. Kiedy odgłosy stały się bardzo niepokojące, wróciłam do domu, żeby zwołać dzieci i kazać im się przygotować do wyjścia. Sandra - zawsze najbardziej przezorna z moich córek - denerwowała się najbardziej. Martwiła się o nasze psy, konie i kury. Pocieszyłam ją, mówiąc, że psy zabierzemy ze sobą, a konie i kurki uwolnimy na czas, żeby zdążyły uciec. Patrzyliśmy, jak pomarańczowe płomienie liżą niebo po drugiej stronie Shibyeni. Pożar, o dziwo, wyraźnie się zatrzymał, jak gdyby zbierał siły. Mijały minuty. Na co czekał? I wtedy zrozumiałam - wiatr zmienił kierunek. Pożar nie przekroczy Shibyeni. Poczułam niewymowną ulgę, że jesteśmy bezpieczni, ale zamartwiałam się o Kobusa i jego ludzi. Już od 16 godzin zmagali się z ogniem. Utuliłam dzieci na dobranoc, ale sama nie mogłam zasnąć. Ugotowałam tuzin jaj, pokroiłam dwa bochenki chleba, zrobiłam kanapki. Napełniłam dwie manierki mocną, słodzoną kawą na wypadek, gdyby zjawił się Kobus albo któryś z jego ludzi. Około północy usłyszałam warkot samochodu. Wybiegłam na dwór. Przyjechał Kobus. Z trudem go poznałam. Był usmolony od stóp do głów. Błyskały tylko białka oczu. Powiedział, że muszą koniecznie mieć więcej ludzi, żeby opanować ogień. Chciał, żebym pojechała do domu strażnika Dirka Swarta pod Phalaborwą. Obudziłam Hettie, poprosiłam, żeby dopilnowała reszty dzieci. Przykazałam, że gdyby wiatr znów zmienił kierunek i przeniósł ogień przez potok, mają wypłynąć na środek rzeki. Obiecała, że zatroszczy się o siostry i kuzynów. Przed odjazdem sprawdziłam jeszcze raz kierunek wiatru. Dął miarowo na północ. Modliłam się, żeby nie zmienił kierunku. Ruszyłam gazem do domu Dirka. Zabrało mi to niewiele ponad godzinę. Wyrwany ze snu Dirk przyrzekł, że dołączą do Kobusa tak szybko, jak tylko w ludzkiej mocy. Wskoczyłam do wozu i zawróciłam do Mahlangeni. Jakieś 20 kilometrów od domu nagły poryw wstrząsnął moim dżipem, a przed maską na drodze zawirowały tumany pyłu i liści. Wiatr zmieniał kierunek. W dali, na horyzoncie, jarzył się kalejdoskop kolorów. Gigantyczny robaczek świętojański ognia jął pełznąć powoli, lecz nieubłaganie na zachód. Wdepnęłam gaz. Ryzyko gnania na złamanie karku nocą w buszu było niczym w porównaniu z niepokojem o dzieci. Łuna na horyzoncie pełzła nieubłaganie na zachód. Pędziłam przez ciemności, co chwila wciskając hamulec, żeby nie wpaść na antylopę albo inne zwierze. Około 10 kilometrów od domu zrozumiałam, że nie wygram tego wyścigu - pożar stanowił teraz wielką ścianę ognia ciągnącą się na północnej linii horyzontu ze wschodu na zachód. Nasz dom był akurat w środku. Dopiero na ostatnim zakręcie drogi prowadzącej do rzeki zobaczyłam, że pożar ominął nasz dom. Łzy ulgi zapiekły mnie w oczach. Dzieci były bezpieczne. Nad ranem mężczyźni wreszcie zdołali opanować ogień. Kobus przyjechał wraz z innymi tuż przed świtem. Wszyscy byli tak zmordowani, że ledwie trzymali się na nogach. Dopiero po kilku godzinach odpoczynku wyszli ponownie, żeby ugasić tlące się pniaki i stłumić pozostałe gniazda ognia. Po tak straszliwym pożarze strażnik rezerwatu ma przykry obowiązek odszukania rannych zwierząt. W razie konieczności musi je dobić. Kobus wezwał do pomocy helikopter ze Skukuzy i rozpoczął smutne poszukiwania. Przez wiele tygodni po pożarze wielkie połacie buszu na północ i wschód od naszego domu stały wypalone i opustoszałe. Pewnego dnia, jadąc do Shingwedzi, dostrzegłam rannego miodożera kuśtykającego na poboczu. Potykając się i obijając o wypalone pniaki i kamienie, brnął przez martwą okolicę. Zrozumiałam, że biedak oślepł od ognia. Wysiadłam z wozu, odbezpieczyłam pistolet. Ze ściśniętym gardłem wycelowałam starannie i uwolniłam zwierzę od dalszej męki. Cała się trzęsłam. Tak strasznie było mi go żal. Usiadłam przy martwym ciałku i pogładziłam nadpalone futerko. - Kocham miodożery - powiedziałam cicho. - Kiedyś jednego wychowałam. Siedziałam tam długo, patrząc na zdewastowaną okolicę. Płakałam. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Kiedy sprowadziliśmy się do rezerwatu, moja córka Karin miała niecałe dwa lata. Jako 5-latka umiała już rozpoznać wszystkie dzikie zwierzęta w parku i większość ptaków. Byliśmy bardzo dumni z naszej bystrej córeczki. Ale czasem zapominaliśmy, że to dość niecodzienna edukacja. Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy do Johannesburga z wizytą do moich rodziców, zobaczyliśmy pasącą się przy drodze krowę. Karin krzyknęła do ojca, żeby się zatrzymał. - Co to jest? - spytała zdumiona. - Osioł czy co? Później, w warsztacie samochodowym, dostrzegliśmy na pobliskim drzewie zwykłego czarnego kota. - O, jeju! - zawołała oczarowana Karin. - Ale dziwne zwierzę! Poczułam się bardzo winna i zaraz kupiłam jej książki z obrazkami przedstawiające zwierzęta domowe, żeby nie okazała się taką ignorantką, kiedy pójdzie do szkoły. Nauczyciele mówili mi, że moje córki pisują niezwykłe wypracowania. Kiedy Hettie dostała temat o spokoju i równowadze w przyrodzie, opisała nasz biwak nad potokiem Tsendze, kiedy to hiena ukradła nam w nocy koc i garnek, a następnego dnia pawiany splądrowały obóz. Zakończyła wypracowanie wnioskiem, że być może w przyrodzie jest piękno i równowaga, ale nie ma w niej zbyt wiele spokoju, a już na pewno porządku i ładu. Kiedy Sandrze zadano wypracowanie na temat nadciągającej ulewy, napisała, że jej pierwszą oznaką są hipopotamy wychodzące z wody, bo wiedzą, że niebawem rzeka wystąpi z brzegów, a nie chcą utonąć. Moje córki z pewnością znają busz jak własną kieszeń. Rozumieją zachowania dzikich zwierząt, umieją tropić ślady, rozszyfrowywać zapachy i dźwięki buszu oraz poznawać sygnały ostrzegawcze. Ich zmysły są wyostrzone na otoczenie. Wiedzą, jak unikać niebezpieczeństw. Martwię się jednak, że za mało boją się buszu. Byłabym spokojniejsza, gdyby trakowały dzikie zwierzęta z większym respektem. Kiedyś, podczas ferii zimowych, Kobus zaprosił córki i mnie na objazd patrolowy do potoku Shipikana. Przyjechaliśmy tam pod wieczór i rozbiliśmy namiot na brzegu suchego strumienia. Kiedy przygotowywaliśmy kolację przy ognisku, nad buszem wzeszedł księżyc w pełni i skąpał drzewa oraz sawannę w niebieskawej poświacie. Ciszę nocy rozdzierało przejmujące wycie samotnej hieny, a na zachód od obozowiska zaczęły pomrukiwać i porykiwać lwy. Niebawem, gdzieś na wschodzie odezwało się inne stado lwów. Wkrótce przybrało to formę rywalizacji, bo jedno stado usiłowało zagłuszyć drugie. Kiedy położyliśmy się spać, konkurs trwał nadal. Kobus i ja spaliśmy w namiocie, a dziewczynki w półciężarówce - Karin w szoferce, dwie starsze córki z tyłu. Kobus rozpostarł tam i przywiązał dla bezpieczeństwa ciężką plandekę, ale Sandra i Hettie uparły się, żeby ją zwinąć, bo chciały podziwiać niebo. Między 3 a 4 nad ranem dwóm starszym córkom zrobiło się z tyłu wozu za ciasno. Sandra uznała, że ma dosyć. Wzięła swój materac, śpiwór i posłała sobie na ziemi przy ognisku. Zawołałam ją do nas, do namiotu, ale odmówiła. Kiedy Sandra złości się na cały świat - albo na swoją starszą siostrę - musi ochłonąć w samotności. Byłam za bardzo napięta, żeby znów zasnąć. Lwy buszowały zbyt blisko obozowiska. Wkrótce potem jeden ryknął tuż obok, wyraźnie słychać było, jak zaczerpnął tchu, zanim wydał głos. Wyskoczyłam z pościeli, ale zobaczyłam, że mąż już jest na nogach. Wziął strzelbę i powiedział, że siądzie przy ognisku i popilnuje Sandry. Tuż po wschodzie słońca Kobus wszedł do namiotu i obudził mnie filiżanką kawy. Uśmiechał się. Powiedział, że jeden z psów dobrze się wyspał. Wczołgał się pomału na materac Sandry - najpierw łbem, potem łapami, a wreszcie wlazł cały. Za każdym razem, kiedy trącał Sandrę, ta ustępowała mu potulnie miejsca, aż w końcu wylądowała na twardej ziemi. Przyszło mi na myśl, że Sandra nie miała nic przeciwko zrobieniu miejsca psu, ale siostrze nie ustąpiłaby na centymetr. Nie przejmowałam się jednak. Tak to jest z siostrami - czasem nie mogą się dogadać, ale jak przyjdzie co do czego, zawsze mogą na sobie polegać. Przekonałam się o tym podczas pewnego niezapomnianego pikniku. Jakieś 10 kilometrów od naszego domu nad równinną sawanną porosłą krzewami wznosi się samotne wzgórze pełne głazów. Ze szczytu rozciąga się wspaniały widok na okoliczne równiny i na wielką nieckę trochę na południe. Nie ma ładniejszego miejsca na piknik w leniwe niedzielne popołudnie. Kilka lat temu nasi przyjaciele z miasta - Louis, Joan i ich troje dzieci - przyjechali do nas na weekend. Postanowiliśmy ich zabrać na nasze ulubione piknikowe miejsce. Podjechaliśmy półciężarówką do stóp wzgórza. Hettie, wówczas 15-letnia, 13-letnia Sandra i 8-letnia Karin oraz córka naszych przyjaciół Thelma, 6-letnia, zeskoczyły z tyłu ciężarówki i rozpierzchły się po zboczu. Mój mąż i ja wraz z Louisem, Joan i dwoma młodszymi synami podążyliśmy za nimi, tyle że nieco wolniej. Tamtego dnia Kobus nie zabrał strzelby. Wcale się tym nie przejęłam, bo wiele razy wspinaliśmy się na to wzgórze i spotykaliśmy po drodze tylko miłe zwierzaczki podobne do krótkouchych królików - góralki. Dziewczynki dotarły na szczyt na długo przed nami. Joan i ja byłyśmy pochłonięte rozmową, gdy wtem Kobus podniósł rękę. To sygnał ostrzegawczy. Po chwili wszyscy usłyszeliśmy głęboki, niski warkot ze zbocza nad nami. Pomyślałam, że to stoczył się jakiś głaz. Ale ze szczytu dobiegł nas krzyk Sandry: -Lampart! Kobus puścił się pędem w stronę dziewcząt, wołając, żeby zbiegły na dół. Rzuciłam się za nim bez zastanowienia. Chciałam tylko za wszelką cenę być przy dziewczynkach przed lampartem. Znów rozległ się gardłowy charkot i mimo grozy chwili zaświtała mi w głowie myśl, że to nie lampart, ale rozjuszony lew. cdn....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
I wtedy ją zobaczyliśmy - zza głazów i chaszczy wyskoczyła lwica. Zatrzymała się tuż przed dziećmi i przywarła do ziemi, podkuliwszy tylne łapy pod rozpłaszczonym ciałem. Wydała głęboki pomruk ostrzegawczy, który się nasilał, aż zagrzmiał jak grom. Dziewczęta puściły się na łeb, na szyję w dół zbocza, przedzierając się przez chaszcze, przeskakując głazy -wszystkie poza małą Thelmą. Dziewczynka stanęła, odwróciła się, spojrzała prosto w oczy lwicy przyczajonej o 10 metrów od niej i zamarła z przerażenia. Stała tak, sparaliżowana strachem, i patrzyła na warczące zwierzę. Hettie obejrzała się przez ramię i na widok przerażonej koleżanki zawróciła jej na pomoc. Lwica zauważyła nadbiegającą Hettie i ostrzegła ją nasilającym się pomrukiem, żeby nie podchodziła bliżej. Ale Hettie nie zawahała się. Skoczyła naprzód, chwyciła przerażoną dziewczynkę mocno w ramiona i pchnęła ją w dół po zboczu. Tymczasem Sandra również obejrzała się za siebie, a widząc, że Hettie ucieka przed lwicą, holując Thelmę, natychmiast wbiegła na zbocze, żeby pomóc siostrze. Kiedy Sandra wreszcie dobiegła do dwóch dziewcząt i złapała Thelmę za rękę, lwica zawarczała wściekle. Wszystkie trzy zbiegały w popłochu z góry. Kobus i ja wciąż pędziliśmy w ich stronę, kiedy minęła nas Karin z podrapanymi, zakrwawionymi nogami. Po chwili przebiegły obok Hettie i Sandra, trzymając za ręce bladą jak kreda dziewczynkę. Kilka sekund później Kobus - bez broni - stanął przed lwicą. Samica wydała gniewny pomruk ostrzegawszy i przysiadła, gotując się do ataku. Chwyciłam kamień wielkości piłki do rugby i zajęłam pozycję kilka metrów za mężem. Drżałam jak liść, serce waliło mi jak oszalałe. Kobus odezwał się spokojnie do przyku-lonej, warczącej lwicy: - Już dobrze, staruszko... już dobrze. Uspokój się. To dziwne, że zawsze zapominam, jak duży jest lew, dopóki nie zobaczę go z bliska. Kiedy patrzyłam na tę wielką kocicę, usiłowałam zapomnieć o jej rozmiarach i skupić się na rysach. Płonące żółte oczy nie napawały otuchą, toteż skoncentrowałam się na śmiesznym zmarszczonym nosie. Lwica ryknęła ponownie, aż podskoczyłam, a ziemia jakby zadrżała. Kobus nadal przemawiał spokojnie i czule: - Już dobrze, staruszko, już dobrze. Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy... Powoli obejrzał się przez ramię i dał mi milczący, stanowczy znak, żebym się wycofała. Zrozumiałam, że teraz jego - a także moje - bezpieczeństwo zależy od tego, czy uda mu się udobruchać lwicę. Jeżeli odejdę, zwierzę poczuje się mniej zagrożone. Nieco zawstydzona odłożyłam ostrożnie kamień i zaczęłam się pomału wycofywać. Schodząc ze zbocza, wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam. Lwica nadal warczała, tyle że teraz mniej agresywnie, a Kobus nadal przemawiał spokojnie, kojąco, pacyfikując ją głosem: - Już dobrze, staruszko, już dobrze. Nie bój się... Pomruk lwicy stawał się coraz cichszy... Kiedy odeszłam na bezpieczną odległość, Kobus zaczął się wycofywać. Kryzys minął. Na dole wzgórza obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy wspaniały widok. Sylwetka stojącej na wysokiej skale lwicy rysowała się na tle szaroniebieskiego nieba. Jej futro lśniło złotem w przedwieczornym blasku słońca. Wydała jeszcze jeden ryk przestrogi, żebyśmy nie naruszali jej terytorium. Kobus zauważył, że jest karmiąca. Zapewne wybrała to wzgórze na legowisko dla swoich małych. Stąd jej agresja. Była matką broniącą swoich dzieci. Później Sandra tłumaczyła się, że w szoku zawołała "lampart", bo na takim wzgórzu już prędzej można się było spodziewać lamparta niż lwa. Dziewczynki stały nadal blade ze strachu, a Karin szlochała żałośnie, że bolą ją poranione nogi. Po bliższych oględzinach stwierdziliśmy jednak z ulgą, że to powierzchowne otarcia. Płakała bardziej ze strachu niż z bólu. Kiedy ją tuliłam, coś mnie dławiło w gardle. Przytuliłam też dwie starsze córki, a Louis i Joan pocieszali Thelmę. Nie miałam słów dla Hettie i Sandry, jaka z nich jestem dumna, że nie zawahały się zawrócić, żeby pomóc młodszej koleżance i... sobie nawzajem. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
W latach 1985-1989 letnie opady deszczu plasowały się poniżej średniej. Spodziewaliśmy się coraz suchszych pór. W sierpniu 1989 roku wiatry hulały po więdnących lasach i zszarzałych równinach, niszcząc resztki spieczonej, kruchej trawy. Pewnego wieczoru zobaczyliśmy dwie antylopy impala tuż za naszym płotem, patrzące łakomie na nasz bujny ogród. (Mamy zielone trawniki przez okrągły rok, bo podlewamy je wodą przepompowywaną z rzeki.) Zwierzęta robiły wrażenie wygłodzonych, otworzyliśmy więc bramę i wpuściliśmy je do środka. Przez całą noc pasły się na naszych trawnikach. Od tamtej pory zostawialiśmy na noc otwartą bramę, żeby mogły wejść. Najpierw przychodziły tylko dwie antylopy, potem trzy, a w końcu sześć skubało co noc naszą trawę. Nasz niepokój rósł, bo susza zaczęła dawać się zwierzętom we znaki. Pewnego dnia zobaczyliśmy za płotem rodzinę głodnych guźców. I one spozierały tęsknie na nasz ogród, ale bały się wejść. Zaczęłam więc zbierać po kilka koszy sałaty, szpinaku, marchwi, pomidorów oraz innych warzyw, po czym przerzucałam je przez płot dla guźców i impali. Rano po warzywach nie było ani śladu. Na szczęście mamy duży ogród i uprawiamy wystarczająco dużo warzyw, żeby przetrwać zimę i zamrozić resztę na upalne miesiące lata. Wiedziałam, że uszczuplam nasz cenny prowiant, ale to nie miało znaczenia. Głodne zwierzęta były w rozpaczliwej sytuacji. Wskutek przedłużającej się suszy bardzo zmizerniały nasze hipopotamy. Kiedy wieczorami wychodziły z rzeki w poszukiwaniu jedzenia, żałość była patrzeć na ich wychudłe cielska. Pewnego ranka poszłam do warzywnika, zebrałam resztę kapusty i położyłam na taczkę. Zawiozłam ją na brzeg i zwaliłam przy suchym korycie. Wiedziałam, że to daremny trud, bo nie uratuję nieszczęsnych hipopotamów od głodu, ale nie mogłam patrzeć z założonymi rękami na ich cierpienie. Bałam się tylko, że moja pomoc jest zbyt skromna i nadchodzi zbyt późno. Pewnego dnia Kobus i ja siedzieliśmy o zachodzie słońca przed domem. Zobaczyliśmy słaniającego się samca, który sunął na brzeg. W pewnej chwili stanął i padł na ziemię. Nie odezwaliśmy się słowem. Wiedziałam, że Kobusowi też serce się kraje. Warzywnik był już prawie pusty. Wiedziałam, że nie będę mogła dłużej karmić głodnych antylop i guźców. W szarówce zmierzchu czekaliśmy, aż ciemności przesłonią wyjałowiony pejzaż. Wszystko wydawało się beznadziejne. Kobus siedział w milczeniu obok mnie, zapatrzony w horyzont. Już miałam podzielić się z nim swoimi myślami, kiedy wskazał dłonią na południowy wschód. - Patrz. Błyska - powiedział. Spojrzałam w tamtą stronę. Niebo na horyzoncie rozdarł świetlisty zygzak. Usłyszeliśmy miłe pohukiwanie sowy. Przez ogród przemknął lekki wietrzyk, a wkrótce dalekie błyskawice zaczęły raz po raz rozświetlać niebo na południowym wschodzie. Zrozumieliśmy, że nadciągają deszcze. 22 października wracaliśmy z Johannesburga po wizycie u moich rodziców. Kiedy pod wieczór dotarliśmy na skarpę, zobaczyliśmy przed sobą sawannę pokrytą ciemnymi, gęstymi chmurami. Nie posiadaliśmy się z radości, że nadchodzi koniec suszy. Przez prawie całą noc padał deszcz. O świcie cały park był skąpany w blasku słońca. Mokry krajobraz iskrzył się w słońcu, a wszędzie dokoła unosiła się miła woń wilgotnej ziemi. Tuż po pierwszych deszczach tryliony nasion zakiełkowały w zroszonej glebie i pokryły okolicę miękkim dywanem zielonych pędów. Na nagich drzewach pokazały się małe, soczyste listki, a potem wszędzie rozkwitły masy dzikich, bajecznie kolorowych kwiatów. Busz znów kipiał życiem. W ciągu dwóch tygodni jałowa ziemia przeobraziła się raz jeszcze w raj. Co roku rodziny strażników rezerwatu spotykają się w Skukuzie. Przyjęcie jest wielkim wydarzeniem towarzyskim, ale dla żon strażników szczególnym okresem są też poprzedzające je dni. Kiedy nasi mężowie mają narady, a dzieci bawią się z przyjaciółmi, my zaszywamy się w spokojnym zakątku obozu w cieniu drzew, popijamy herbatę i wymieniamy nowinki. A gdyby ktoś przysłuchał się naszym rozmowom, od razu poznałby, że jesteśmy kobietami z głuszy. Nie mógłby się pomylić, słuchając naszych opowieści o przygodach, kłopotach i radościach naszego niezwykłego życia. Za nic w świecie nie zamieniłabym go na inne. koniec. Zycze milej leturki i pozdrawiam 👄🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ BIESIADO🖐️🖐️🖐️ Cos podobnego,,!!! Dotarlam pierwsza i rozsiadam sie,czekajac na WAS KOCHANE DRZEWKA! Dziekuje JARZEBINKO za piekne historie,wiersze podobnie dla ORZECHA i SREBRNEJ AKACJI___uwielbiam Wasze wiersze.Jakiez sa one piekne❤️ Przed chwila wrocilam\"z poczty\" i jestem w skowronkach! Moja przyjaciolka__________uroczy czlowiek___ napisala mi,ze odwiedza nas i czyta,,,Najbardziej zasmucila ja historia meza umierajacego na raka.,,,, Bardzo podoba sie jej klimat panujacy na BIESIADZIE i z pewnoscia do nas dolaczy!!! A ja powiem krotko____________KOCHANA,czekamy na Ciebie! Musisz jakos przezyc te przeprowadzke____trzymam kciuki! U mnie cudowna pogoda____zatem wybieram sie nad wode jutro!! Zycze milego weekendu!!! Pozdrawiam WAS bardzo serdecznie!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
O widoku z murów miasta - Kim jestem? - spytał kiedyś starca pewien młodzian. - Jesteś tym, za kogo się uważasz - odrzekł starzec - wyjaśni ci to taka historyjka... Zachodziło słońce. Z murów miasta można było zobaczyć na linii horyzontu dwie obejmujące się sylwetki. "To jakiś tatuś i mamusia" - pomyślała niewinna dziecinka. "To kochankowie" - pomyślał mężczyzna ze złamanym sercem. "To dwaj przyjaciele, co spotkali się po wielu latach" - pomyślał człowiek samotny. "To dwaj kupcy, co dobili targu" - pomyślał skąpiec. "To ojciec obejmuje syna wracającego z wojny" - pomyślała pewna pani o tkliwej duszy. "To córka ściska ojca, który wraca z dalekiej podróży" - pomyślał człowiek pogrążony w bólu po śmierci córki. "To para zakochanych" - pomyślała dziewczyna marząca o miłości. "To dwaj ludzie walczą do ostatniej kropli krwi" - pomyślał morderca. "Kto wie, dlaczego się obejmują" - pomyślał człowiek o oschłym sercu. "Jaki to piękny widok; dwoje obejmujących się ludzi" - pomyślał duchowny. - W każdej myśli - zakończył starzec - widzisz siebie samego takim, jakim jesteś. Analizuj często swoje myśli; mogą ci one powiedzieć o wiele więcej o tobie samym niż jakikolwiek nauczyciel. Pier D'Aubrigy

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dla WAS KOCHANE DRZEWKA❤️ i naszych sympatykow👄 MOSTY MILOSCI,,,,,, Samotnosc jest wyspa.Czujesz sie opuszczony. Nie masz kontaktu z ludzmi.Nie masz lacznosci z ladem. Nie ma mostow wiodacych do ludzi.Nie ma regularnie kursujacych statkow z dobrymi przyjaciolmi na pokladzie. Masz wprawdzie piekarza,zeby nie umrzec z glodu. Masz listonosza,ktory przynosi ci rachunki za wode,prad i wywoz smieci.Ale nie masz dobrych znajomych,osob naprawde bliskich. Byc moze kiedys bylo inaczej. Zyles w poczuciu bezpieczenstwa, otoczony miloscia,cieplem rodziny, w towarzyskim kregu przyjaciol.Ale mosty milosci to czesto latwo zapadajace sie mosty ze szkla. Mimo,ze lubisz byc sam,nie mozesz byc samotny. Samotnosc bylaby smiertelna rana w twym sercu. Musisz temu zaradzic.Musisz swoja miloscia nawiazywac nowe kontakty,zawierac nowe znajomosci. Sam musisz budowac mosty,ktore wioda do innych ludzi. MOSTY MILOSCI wymagaja cierpliwosci i wiele poswiecenia. Nie ustepuj.Nie pogodz sie ze swoja wyspa. Zaden czlowiek nie jest wyspa, kazdy jest ulamkiem kontynentu,czastka calosci. Dlatego nigdy sie nie poddawaj. Zyj dniem dzisiejszym,nie wczorajszym ani dla jutra. Zyc dniem dzisiejszym! Trud sie oplaci. Istnieje jeszcze wiele szans na bycie szczesliwym. Nie pozwol im umknac. Phil Bosmans

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
- W każdej myśli - zakończył starzec - widzisz siebie samego takim, jakim jesteś. Analizuj często swoje myśli; mogą ci one powiedzieć o wiele więcej o tobie samym niż jakikolwiek nauczyciel. Pier D'Aubrigy

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
KOCHANE DRZEWKA___________moze jestescie tez nad woda?,,,moze w ogrodzie,na dzialce??? Buziaki👄👄👄 JARZEBINKO____________moze sie czegos nie doczytalam?? Gdzie wybylas kochana???🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witam BIESIADO🖐️ Biegne juz do Was i 👄 . Kochana JODELKO dziekuje za piekny wiersz , za wszystko........ a przede wszystkimi za to , ze jestes na naszej Biesiadzie👄masz tyle ciepla dla wszystkich, ciesze sie razem z Toba z tej wiadomosci, czekam cierpliwie na Twoja Przyjaciolke! 🌻 Ja tez jestem dzis bardzo szczesliwa, poniewaz byl u nas maraton rowerowy dla dzieci w wieku 8 i 6 lat, moj 6 letni Wnusio bral udzial i z grupy 120 dzieci zajal pierwsze miejsce, stanal na najwyzszym podium , taki malutki, poplakalam sie z radosci. Dostal medal i prezenty a jaki byl dumny:D ale rodzice i dziadkowie jeszcze bardziej :D :D :D U mnie tez pogoda piekna! 🌻 Pozdrawiam bardzo serdecznie i 👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
OPOWIADANIE!❤️ NIE MARTW SIĘ, MAMO, NIC MI NIE JEST.. Karma Smith Belnap Wedle wszelkich teorii życie jej syna powinno stanowić pasmo cierpień i udręki. Śmiertelna choroba - mukowiscydoza - wyniszczała organizm chłopca od chwili narodzin. Mimo to Lee Belnap podjął zwyczajną, lecz jakże imponującą decyzję - będzie żyć po swojemu, na przekór wszelkim ponurym przewidywaniom kolejnych lekarzy. Matka chłopca składa mu hołd, opowiadając tę poruszającą historię o wewnętrznej odwadze i ostatecznym tryumfie........

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Minęło wiele lat od narodzin Lee. Mimo to świetnie pamiętam tamten dzień maja 1963 roku, kiedy wzięłam synka po raz pierwszy w ramiona i spojrzałam na jego drobną twarzyczkę. Zawinęłam delikatne blond włoski w loczek na czubku głowy i pogładziłam opuszkiem palca łuk ciemnych brwi. Wiercił się w pieluszce pętającej mu ruchy, a kiedy zwróciłam się do niego pieszczotliwie po imieniu, otworzył nabrzmiałe po porodzie oczka. Mój mąż Kay i ja nie mogliśmy się nacieszyć naszym siódmym dzieckiem. Nasza duża gwarna rodzina mieszka w Boise, stolicy stanu Idaho. Najstarsza 14-letnia Mary była już atrakcyjną pannicą i chętnie matkowała rodzeństwu. Spokojna i nieśmiała 12-letnia Patty wolała zaszyć się z książką w kącie. Natomiast niespełna 11-letnia Irene tryskała energią. Zawsze była w ruchu, wszędzie wnosiła ożywienie. 8-letni Stanley to najstarszy z chłopców. Miał głębokie dołeczki, czarujący uśmiech i już był ulubieńcem koleżanek w szkole. Steven, wrażliwy 5-latek, do wszystkiego podchodził ostrożnie i nieśmiało, oprócz gry w piłkę. Na boisku wstępował w niego lew. Rozkoszny 3-letni Roger - do niedawna najmłodszy w rodzinie - pakował się na kolana komu tylko mógł. Pominąwszy coś, co wyglądało na uczulenie na mieszankę mleczną, pierwsze tygodnie Lee po powrocie ze szpitala przebiegały gładko. Do pewnego ranka, kiedy w kuchni szykowałam kanapki, a Stanley bujał Lee. - Lee się dusi!- krzyknął nagle. Obróciłam się na pięcie. Lee wygiął się w łuk i młócił rozpaczliwie rękami nad głową. Posiniał na twarzy. Kiedy porwałam go w ramiona, przelewał się przez ręce. Odchyliłam mu głowę do tyłu, przyłożyłam usta do jego nosa i ust. Wdmuchnęłam mu gwałtownie powietrze do buzi. Pierś ani drgnęła. Znów dmuchnęłam. I znów nic. Najwyraźniej powietrze nie dochodziło do płuc. Czy coś mu utkwiło w gardle? Przechyliłam go głową w dół i klepnęłam mocno w plecy. Nie ruszał się. Ledwo powstrzymywałam się przed wpadnięciem w histerię, uderzałam niemowlę raz po raz w plecy. Nagle z ust wypadł mu kłąb ciemnego śluzu. Nie tracąc ani chwili, położyłam syna na plecach i nacisnęłam palcami pierś. Ucisk, zelżenie, ucisk, zelżenie. Wydawało mi się, że minęła wieczność, ale wreszcie złapał oddech. Chwilę oddychał chrapliwie, a gdy płuca napełniły się powietrzem, zaczął płakać. Kilka minut później znalazłam się w gabinecie naszego lekarza - sąsiada. Dokładnie zbadał Lee. Wszystko było w normie. - Pewnie po porodzie została mu jakaś wydzielina w płucach, która stanęła mu w gardle. Nie widzę powodów do obaw. Zmienię mu jednak mieszankę, bo stracił na wadze, a to mi się nie podoba - stwierdził lekarz. Mijały tygodnie i historia się nie powtórzyła, ale Lee nadal tracił na wadze. Wreszcie w lipcu zabrałam go do dziecięcego alergologa Williama L. Venninga. Wysoki, dość szczupły lekarz miał pod pięćdziesiątkę, przenikliwe ciemne oczy i onieśmielający sposób bycia. Wszedł do gabinetu, taszcząc wysoki stołek na trzech nogach. Przed laty przeszedł operację kręgosłupa, od tamtej pory nie mógł go zgiąć. Stołek zaprojektowano mu tak, żeby nie musiał się schylać nad stołem do badań. Skinął głową, żebym położyła Lee na stole. - To dziecko jest bardzo chore - sucho stwierdził, rozpoczynając badanie. Obejrzał skrupulatnie każdy centymetr chudziutkiego ciałka. Dźgany i opukiwany Lee donośnie protestował. - Tu jest coś więcej niż zwykłe uczulenie - rzekł wreszcie lekarz, a ja spytałam, co to może być. - Mam pewne podejrzenia, ale potrzebne jest badanie. Nie ma co się martwić, póki nie ustalimy na pewno - odburknął. Po tych niepokojących słowach skinął, żebym usiadła, a sam wyszedł. Po chwili wrócił z pielęgniarką. Włożył rękę Lee do plastikowej torebki i owinęli ręcznikami- Lekarz wyjaśnił, że Lee będzie musiał się pocić. Minuty płynęły bardzo wolno. W końcu doktor Venning i pielęgniarka odwinęli rękę Lee i ostrożnie odcisnęli jego maleńką dłoń na czerwonej galaretowatej substancji w pojemniku. Został po niej żółtawobiały ślad. Pielęgniarka wstrzymała na ułamek sekundy oddech, lekarz opuścił nieznacznie ramiona. Zrozumiałam, że już wiedzą. Lekarz zwrócił się do mnie z kamienną twarzą. - To był test na mukowiscydozę. - powiedział. - Nie jest aż tak precyzyjny, jak te przeprowadzane w szpitalach, ale pani syn ma wszystkie objawy. Przez następny tydzień biedny Lee przechodził wiele różnych badań, a ja zaczęłam czytać o tej dziwnej chorobie. Dowiedziałam się, że mukowiscydoza to choroba genetyczna, w której gęsta, lepka wydzielina uszkadza układ trawienny i niszczy płuca. Wszystkie broszury i artykuły medyczne kończyły się tak samo - nie ma na to lekarstwa i tylko nieliczne dzieci dożywają wieku szkolnego. Chciałam wiedzieć coś więcej, lecz doktor Venning nie należał do gadatliwych, a jego oschłość zniechęcała do zadawania pytań. Brakowało mi krzepiącej życzliwości naszego lekarza rodzinnego. Doktor Venning zlecił bardziej dokładne badanie potu. W szpitalu przyszedł na salę do Lee późnym wieczorem. - Wynik nie wskazuje na tę chorobę - oznajmił bez wstępu. Oszołomiona z radości pochyliłam się nad łóżeczkiem synka. Zachwycona informacją nie zauważyłam, że doktor Venning nie jest zadowolony. Z mroczną miną osłuchiwał uważnie płuca Lee, nie zwracał uwagi na moją paplaninę. Kazał zrobić następne badanie, po kilku dniach następne. I znów wyniki były dobre. Zlecił jeszcze jedno badanie, ostateczne. - Przecież wszystkie badania, poza tamtym pierwszym w pańskim gabinecie, wypadły dobrze - protestowałam zdumiona. - No, owszem. Ale mam przeczucie. Wszystkie objawy wskazują na mukowiscydozę - tłumaczył. Kilka dni później nadeszły wyniki. Tym razem niedobre. Rokowania dla Lee? Będzie miał szczęście, jeżeli dożyje do drugich urodzin. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Najpierw się łudziłam. Lada dzień doktor Venning zadzwoni z wiadomością, że zaszła straszliwa pomyłka. Ale telefon milczał. Mimo złych rokowań Lee był zadziwiająco zdrowy, na pewno z powodu ostrej kuracji doktora Venninga. Brał codziennie dawkę antybiotyków, by zapobiec infekcji płuc, a także enzymy trawienne. Większość dzieci chorych na mukowiscydozę ma kłopoty z trawieniem. Jedzenie posypane tym enzymem zamieniało się w gorzką, kleistą breję, ale Lee łatwiej je przyswajał. Zaczął przybierać na wadze. Kiedy skończył pół roku był szczęśliwym bobasem usiłującym raczkować do tyłu na brzuchu. Ta zabawa uszczęśliwiała Rogera, który śmigał do tyłu razem z braciszkiem. Doktor Venning chciał, żeby Lee przebadano w ośrodku leczenia mukowiscydozy w Seattle. Tamtejszy specjalista zalecił spanie w namiocie do inhalacji i codzienną fizjoterapię - oklepywanie pleców i piersi. Wilgoć wytwarzana w namiocie rozrzedza wydzielinę zbierającą się w drogach oddechowych i zwiększa jej kleistość. Zaś w trakcie oklepywania następowało udrożnienie dróg oddechowych, bo ze ścianek odrywały się drobiny śluzu, który Lee mógł następnie wykasłać. - Stwierdziliśmy, że te zabiegi w wielu przypadkach przedłużają dzieciom życie - wyjaśnił mi lekarz. Powiedział "w wielu przypadkach". Zastanawiałam się, a jak będzie w przypadku Lee? Czy przedłużą mu życie? Na ile? Kilka miesięcy? Lat? ]ak to jego życie będzie wyglądało? Kiedy terapeutka, młoda blondynka z końskim ogonem, demonstrowała na lalce oklepywanie, wydawało mi się proste. Szybko jednak zrozumiałam, jak ogromna przepaść dzieli oklepywanie martwej kukły od oklepywania wierzgającego, wrzeszczącego 6-miesięcznego niemowlaka, który ma swoje zdanie. Lee nie protestował zbytnio, kiedy położyłam go sobie na kolanach i oklepałam mu pierś i plecy. Jednak gdy przeszłam do drugiego etapu i ułożyłam go do góry nogami na poduszce i znów zaczęłam uderzać, to się zbuntował. Wył ze złości, cisnął zabawkę w drugi koniec pokoju i szarpał się, żeby usiąść. Walczyłam z nim, jedną ręką przyciskałam mu główkę do poduszki, drugą oklepywałam pierś i jednocześnie starałam się, by nie ześlizgnął się na podłogę. Już po chwili oboje ociekaliśmy potem. Pierwsza sesja skończyła się gwałtownie, kiedy Lee zwymiotował mi na nogi. I ja miałabym to robić przez 45 minut trzy razy dziennie? Spanie pod namiotem do inhalacji też wyglądało na łatwe. Musieliśmy tylko kupić sprężarkę i rozpylacz zmieniający płynne lekarstwo w mgiełkę, którą można wdychać. Potem wystarczy zakryć łóżeczko ciężką plastikową płachtą, ułożyć w środku Lee, przekręcić kilka gałek i gotowe. Nieprawda. Położyłam go do łóżeczka i naciągnęłam plastikową płachtę. Wtedy Lee zerwał się na nogi i zaczął szarpać nerwowo plastik, wrzeszczał przy tym wniebogłosy. Namiot okazał się koszmarem. Gęsta mgła przesiąkała przez piżamkę, a pościel była od niej lepka i wilgotna. Na plastikowej płachcie zbierała się woda, która raz na jakiś czas wylewała mu się na głowę. Obudzony w tak niemiły sposób usiłował się przesunąć i walił się w głowę o to urządzenie albo, co gorsza, potrącał płachtę i spuszczał na siebie kolejny prysznic. Zastosowałam kilka pomysłów. Stwierdziłam, że przez wycięcie dziury na szczycie namiotu mogę uniknąć skraplania się mgły. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Metodą prób i błędów przystosowaliśmy życie do mukowiscydozy. Ustaliliśmy codzienną procedurę. Sądziłam, że wszystko idzie dobrze. Lee czuł się nie najgorzej, a rodzeństwo przyzwyczaiło się do choroby braciszka. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zimowe miesiące 1964 roku ciągnęły się w nieskończoność.Minusowe temperatury i arktyczne wiatry nie pozwalały Stevenowi i Rogerowi wyszaleć się na dworze. Nie miałam czasu na czytanie im bajek, pomaganie przy układankach albo choćby na posiedzenie razem. Znudzeni chłopcy doprowadzali mnie do szału. Dziewczynki zamknęły się w sobie i przestały mi pomagać. Nawet moje najprostsze prośby przyjmowały z miną męczennicy. Byłam zbyt zmęczona, żeby nalegać, więc tylko gderałam i robiłam wszystko sama. Stawałam się więc jeszcze bardziej zmęczona i zła, i tak wpadłam w błędne koło. Tamtej zimy Lee zapadał na infekcje płuc jedna po drugiej. Czuwałam wtedy przy nim okrągłą dobę, bałam się go zostawić bez opieki. To, że przesadzam dotarło do mnie pewnego kwietniowego wieczoru. Kay był na spotkaniu w kościele, dzieci spały. Siedziałam przy łóżeczku Lee, czekając w napięciu na kolejny atak duszności. Niebawem nadszedł. Lee zakasłał, zaczął się dusić, lepka wydzielina wypełniła mu gardło i buzię. Natychmiast do niego przyskoczyłam, zaczęłam oklepywać piersi, wyciągać strzykawką flegmę. Wrócił równy oddech i mój synek ponownie zasnął. Wycieńczona zamknęłam na chwilę oczy i zapadłam w drzemkę. Nagle się obudziłam. Z łóżeczka nie dochodził żaden dźwięk. Nie oddycha! Zerwałam się na równe nogi, zdarłam plastik i porwałam Lee na ręce. Rozpłakał się ze zdumienia i znów zaczął miarowo oddychać. Przez chwilę stałam tak, osłabła z ulgi, tuląc go do siebie. Potem ułożyłam go ostrożnie w namiocie. Wyszłam na palcach do łazienki, spojrzałam na zegarek. Była 11.30. Spałam niecały kwadrans, przez ten czas Lee mógł się udusić. Ogarnęło mnie poczucie winy. Osunęłam się na podłogę, objęłam podkulone kolana, wcisnęłam w nie twarz i się rozszlochałam. Wciąż płakałam, kiedy Kay wrócił do domu. - Wszystko będzie dobrze, będzie dobrze - szeptał, przytulając mnie i głaszcząc po włosach. Ale nie było. Dostałam zapalenia gardła, lekarz przepisał antybiotyk i kazał leżeć w łóżku. Antybiotyk mogłam brać, ale nie mogłam się położyć. Zrozumiałam, że coś się musi zmienić. Powiedzieliśmy wprawdzie dzieciom, że Lee ma mukowiscydozę, ale nie wdawaliśmy się w szczegóły. Chcieliśmy, żeby cieszyły się braciszkiem bez cienia naszego smutku. Kay stwierdził, że nadszedł czas, by powiedzieć im więcej. Wieczorem zwołał nas na rodzinną naradę. Wyjaśnił, jak groźna jest mukowiscydoza i że większość dzieci żyje tylko kilka lat. Mary głośno wciągnęła powietrze. Sześć par przerażonych oczu wpatrywało się w twarz ojca. - Mamy szczęście z Lee. Chorobę wcześnie wykryto. Ale Lee potrzebuje szczególnej opieki. Mama pada z nóg. Czas, żebyśmy wszyscy się włączyli - ciągnął Kay, usiłując przybrać pogodny ton. Po tych słowach dziewczynki przeszły cudowną przemianę. - Przepraszam, że byłam dziś taka niemiła. To dlatego, że moje koleżanki po szkole mogą oglądać telewizję albo pogadać przez telefon, a ja muszę od razu pędzić do obowiązków. Uważałam to za niesprawiedliwe - tłumaczyła Patty, a Mary i Irene przytakiwały głową. - Czułam, że nie mam w ogóle czasu dla siebie. Kiedy tylko wchodzę do domu, od razu każesz mi składać ubrania albo pomagać przy obiedzie. Wydawało mi się, że im więcej robię, tym więcej wymagasz - dodała Mary. Ale dopiero reakcja Irenę otworzyła nam oczy. - Kiedy przestałaś się śmiać i ze mną bawić, pomyślałam, że zrobiłam coś złego i że już mnie nie kochasz - wyjawiła. Uniosła się wisząca między nami zasłona niezrozumienia i poczułam, jak gula w gardle znika. Wszyscy mieli pomysły, co mogliby zrobić dla Lee. Dziewczynki przedstawiły długą listę konkretów. Chłopcy byli o wiele mniej praktyczni, ale liczyły się dobre chęci. Najważniejsze, że otoczony taką opieką Lee kwitł i 10 maja 1965 roku skończył dwa lata, a tego wieku zdaniem lekarzy miał nie dożyć. W urodzinowej czapeczce, z oczami błyszczącymi z podniecenia, wyglądał jak zwykły berbeć. Nikt z nas nie wyobrażał sobie życia bez niego. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gdy zrozumieli powagę choroby, siostry i bracia otaczyli Lee troską pełną tego zwyczajnego, bezmiernego poświęcenia, na jakie stać tylko rodzeństwo. Najstarsza Mary dzieliła sypialnię z Lee. Nie wymówiła ani słowa skargi. Często wieczorem biegłam do ich pokoju, słysząc dławiący kaszel i zastawałam ją pochyloną nad łóżkiem braciszka, czule coś mówiła i oklepywała mu plecy. Zatrzymywałam się wtedy w progu, a ona pokazywała mi skinieniem głowy, że już wszystko w porządku. Wracałam więc do swojego pokoju wzruszona jej miłością do Lee. Bracia też na swój sposób troszczyli się o niego. Wciąż mam przed oczami scenę, kiedy Roger i już duży Lee bawią się w wojsko. Przebrali się w stare mundury ojca. Kurtka pilota pętała się Lee poniżej kolan. Zsunął czapkę na tył głowy, zarzucił na ramię karabin z patyka, plecak na plecy, i tak maszerował obok brata. Nagle potknął się i przewrócił. Roger natychmiast do niego doskoczył. Pomógł mu się dźwignąć i włożyć czapkę na głowę. - Naprzód marsz - zakomenderował i znów maszerowali wokół podwórka, tyle że dłoń Rogera trwała opiekuńczo obok łokcia Lee. Dzieci czasem wręcz nieświadomie pomagały Kayowi i mnie. Pamiętam, jak przez wiele miesięcy Lee czekał na trzecie urodziny, bo po nich miał awansować z dziecinnego łóżeczka do dorosłego łóżka. Gdy tylko ojciec skończył przystosowywać łóżko, Lee wskoczył na nie, obrzucając nas tryumfalnym wzrokiem, ale zobaczył, że Kay niesie szkielet namiotu i płachtę. - Co to takiego? - spytał. - Twój nowy namiot do inhalacji - wyjaśnił Kay. Uśmiech zniknął z twarzy Lee. - Tylko małe dzieci śpią w takich namiotach - oznajmił. Zbyt późno zrozumieliśmy z Kayem, że dla Lee namiot był częścią dziecinnego łóżeczka. A inhalacje, zastrzyki, pobieranie krwi, oklepywania? Czyżby w swej dziecięcej naiwności sądził, że i one dotyczą tylko malutkich dzieci? Jak mu powiedzieć, że to jego los? Kay i ja patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Zabrakło nam słów, na szczęście chłopcy mieli ich pod dostatkiem. - O kurczę, Lee! Ten nowy namiot jest świetny! - krzyknął Steve. - Lee, dawaj tu swoje wyścigowy. Będzie fajny garaż - włączył się natychmiast Stanley. Lee patrzył na nich podejrzliwie, w końcu nieraz go oszukali. Wątpliwości rozstrzygnął 6-letni Roger, kiedy nieoczekiwanie się rozpłakał. - Dlaczego zawsze tylko Lee śpi w namiocie, a ja nie? To niesprawiedliwe! - łkał Roger. - To moje łóżko, a nie twoje - Lee zasłonił sobą łóżko. Lee skończył 11 LAT, wraz z uśmiechem nadal pojawiały mu się dołeczki, ale blond włosy ściemniały. Chociaż jadł za dwóch, był tak szczupły, że prawie mogłam go objąć dłońmi w pasie. Na szczęście nie pozwalał chorobie przeszkadzać mu w życiu. Miał wielu przyjaciół, razem dorastali. W naszym salonie często kłębili się hałaśliwi chłopcy, którzy czekali, aż Lee po zabiegu wyjdzie z nimi na dwór, żeby się pobawić. Chodził do normalnej szkoły i tak jak większość uczniów uwielbiał sport. Jego rok nie dzielił się na jesień, zimę i wiosnę, lecz na sezon futbolu, koszykówki i bejsbola. Jesienią Lee zapisał się do drużyny futbolowej. Niestety, trener okazał się niewyżytym byłym sportowcem, który traktował chłopców, jakby byli zawodowcami trenującymi do mistrzostwa świata, a nie 11- i 12-letnimi dzieciakami. Po długiej, ciężkiej zaprawie wymagał, by chłopcy robili po kilka okrążeń na bieżni. Najsilniejsi mieli z tym kłopoty. Wielu odeszło z drużyny. Ale nie Lee. Pewnego popołudnia przyjechałam po niego wcześniej i aż mi się zrobiło niedobrze, gdy zobaczyłam syna. Biegł daleko za innymi, walczył o każdy oddech. Potem potknął się i padł na ziemię. Przez chwilę stał na czworakach z głową zwieszoną w dół. Wówczas trener ryknął na niego, żeby wstawał i "był mężczyzną". Mimo protestów Lee jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłam do trenera. Rzecz jasna, wiedział o mukowiscydozie mojego syna, ale chciałam mu uświadomić, jakie ta choroba sieje spustoszenie w jego płucach. Powiedziałam mu, że Lee z pewnością może trenować, ale bieganie po treningu stanowi zbyt duże obciążenie dla jego płuc. Dodałam, że wolałby, aby koledzy z klubu nie dowiedzieli się o chorobie. Nazajutrz wieczorem przy kolacji Lee był napięty i rozdrażniony. - Mówiłem ci, żebyś nie dzwoniła. Dziś trener kazał robić okrążenia. Beze mnie. Teraz chłopaki myślą, że jestem pupilkiem trenera, albo coś w tym guście - powiedział z wściekłością. Następnego wieczoru wszedł do kuchni zapłakany. - Coś się stało? - spytałam, wyciągając do niego rękę. - Nic mi nie jest - uciął oschle. Minął mnie, wbiegł na schody i zatrzasnął drzwi do swojego pokoju. Dałam mu chwilę, żeby ochłonął, a potem weszłam. Leżał z twarzą wtuloną w poduszkę. Odruchowo złożyłam dłonie w miseczki i poklepałam górną część pleców. Rozmowa zawsze wydawała się łatwiejsza w trakcie zabiegu. Długo panowało milczenie. Wreszcie przemówił: - Rzuciłem futbol. - Dlaczego? - Bo nie mogę nadążyć na treningach. Trener wydziera się, że robię wszystko tak wolno. - Może powinnam z nim porozmawiać? - Ani mi się waż! Tym właśnie pogorszyłaś sprawę! - ryknął i zerwał się jak oparzony, obrzucił mnie wściekłym wzrokiem i wybiegł do łazienki. Wieczorem znów przyszła pora na zabieg. Nie odzywał się długo. - Po raz pierwszy zrezygnowałem z czegoś przez chorobę, prawda? - w końcu zagadnął. Skinęłam wolno głową. - Wiesz, Lee, tyle jest ciekawych zajęć poza sportem - naprawdę nie wiedziałam, co powiedzieć. Do pokoju wszedł 16-letni Steve i bracia długo rozmawiali. Rano Lee miał zaskakująco dobry humor. Powód szybko wyszedł na - Steve twierdzi, że poziom w mojej drużynie jest bardziej wyśrubowany niż w licealnej. Poradził, żebym poczekał kilka lat i gdy będę w liceum, to zapiszę się do wagi lekkiej. A na razie będzie ćwiczył ze mną podania, żebym nauczył się porządnie łapać - tłumaczył Lee. 11-latek, który pragnie uprawiać sport, chce rozwiązań, a nie banałów. Dziwne? Imponujące! cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Rankiem w swe 13 urodziny Lee oświadczył nonszalancko, że jest wystarczająco dorosły, żeby samemu podejmować decyzje i "zacząć żyć". Po tej deklaracji wspaniałomyślnie zamówił na kolację pizzę, cmoknął mnie w policzek i wymaszerował do szkoły. Niestety, mój butny nastolatek był słaby i wyglądał strasznie mizernie. Dzień po urodzinach zachorował na obustronne zapalenie płuc. Doktor Venning - już w tym okresie nasz przyjaciel - przyjął go do szpitala. Ostatni raz syn leżał tam jako niemowlę. Wystraszyłam się. Wiedziałam, że doktor Venning też się martwi. - Nic ci nie będzie, chłopcze - mówiąc mu to co zawsze, lekarz ścisnął Lee za ramię. Syn uśmiechnął się blado i skinął głową. - A ty wracaj do domu i się prześpij. Pielęgniarki dobrze się nim zajmą - zwrócił się do mnie lekarz. Po tygodniu zapalenie płuc było opanowane, toteż doktor Venning wypisał Lee na kurację do domu. W sierpniu przypomniałam sobie to poważne zapalenie płuc syna, kiedy doszywałam mu do skautowskiego mundurka cztery kolejne odznaki sprawnościowe. Widziałam w nich coś więcej niż tylko symbole kajakarstwa, turystyki pieszej, pływania i udzielania pierwszej pomocy. Widziałam upór i dojrzałość. Sprawności bardziej "umysłowe" zdobywał bez trudu - "fizyczne" z większym wysiłkiem, zwłaszcza odznakę wymagającą ćwiczeń gimnastycznych przez 30 dni z rzędu. Cztery razy próbował i cztery razy po 29 dniach wdawała się infekcja płuc. Nie zrezygnował z tej odznaki, ale nie było mowy, by uznał 29 dni za wystarczające. Wymagano 30 dni, więc będzie 30. Marzył, żeby pojechać na obóz skautów. Latem poprzedniego roku w ostatniej chwili zatrzymało go w domu zapalenie płuc. W tym roku żadne "byle zapalenie płuc" nie przeszkodzi mu w wyjeździe. Miesiącami mówił tylko o obozie i o obozie. Zdziwiliśmy się więc, kiedy dwa tygodnie przed wyjazdem przestał w ogóle o nim mówić. Denerwowała go nawet wzmianka na ten temat. Dwa dni przed wyjazdem robiłam mu zabieg. Lee leżał na brzuchu z twarzą w ramionach, kiedy nagle zasunął mi bombę. - Sprawiłbym ci zawód, gdybym nie pojechał? - spytał, a ja byłam zadowolona, że nie widzi mojej osłupiałej miny. - Nie, ale nie rozumiem. Od roku mówisz tylko o obozie. Czujesz się chory? - Nie, nic mi nie jest, ale jeżeli muszę mieć zabiegi na obozie, to nie jadę. Wolę zostać, niż żeby wszyscy mieli się na mnie gapić - stwierdził. Przemknęły mi przez głowę opowieści innych rodziców - opowieści o nastolatkach, które wolą ryzykować zdrowie niż się odróżniać. Dotychczas się o to nie martwiłam. Mój syn był przystosowany, roztropniejszy. Czy aby na pewno? Miał zaledwie 13 lat, a w tym wieku akceptacja rówieśników znaczy wszystko. - Lee, załatwiliśmy, że twój sprzęt będzie w punkcie opatrunkowym. Drużynowy zaproponował, że będzie cię oklepywał - przypomniałam mu. - Rozmyślił się. Dwa tygodnie temu przed całą drużyną ogłosił, że nie będzie mieć czasu na moje zabiegi i czeka na ochotników. Nikt się nie zgłosił... A mnie dosłownie zemdliło - dodał szeptem. Wściekłam się na bezdusznego drużynowego. Lee opowiadał dalej. - Zadzwoniłem nawet do doktora Venninga, żeby zapytać, czy nie mógłbym odpuścić sobie 7 dni, bo będę miał dosyć innych ćwiczeń. Powiedział, że za dużo wydzieliny zbierze mi się w płucach, więc nie można ryzykować. Zdumiało mnie, że sam zadzwonił do lekarza, nigdy dotąd tego nie robił. Musiał być przyparty do muru. Wzięłam głęboki oddech. - Lee, doktor Venning i tata zawsze szczerze tłumaczyli ci, jak mukowiscydoza niszczy ciało i dlaczego musimy z nią walczyć... - Wiem, wiem, nie musisz mówić - przerwał, nie otwierając oczu. - ... ale - ciągnęłam - ta choroba może również niszczyć twojego ducha, lecz to zależy już od ciebie. Jeżeli z powodu fałszywej dumy zaczniesz rezygnować z rzeczy, które chciałbyś robić, pozwolisz, żeby to choroba rządziła twoim życiem. Tego chcesz? Wiedziałam, że słucha, ale nie miałam pojęcia, co myśli. Uścisnęłam go i wyszłam z pokoju. Wierzyłam, że rozważy, co powiedziałam. - Postanowiłem jechać na obóz - obwieścił rano. - George, jeden kolega, nie śmierdzi groszem, może więc mnie oklepie, jeśli mu zapłacę. A jak inni mnie zobaczą, to niech sobie wywalają gały, co mi tam - wyjaśnił, nim z Kayem ochłonęliśmy ze zdumienia. Niedługo po wyjeździe wpadliśmy do niego wieczorem, żeby zobaczyć, jak sobie radzi. Zostałam na dole, a Kay z synami ruszył na wzgórze do obozu. Wstęp tam mieli tylko ojcowie i bracia, matki i siostry - pełny zakaz. Zastali Lee w punkcie opatrunkowym. Mały skaut z szopą rudych potarganych włosów na głowie mierzył czas i krzyczał "obrót", gdy tylko dany fragment płuc dostał swój przepisowy czas, silniejszy skaut entuzjastycznie pracował nad Lee. Trzeci młodzik dezynfekował rozpylacz i maskę do inhalacji, którą mój syn używał do wdychania leku rozrzedzającego flegmę. Brudny i szczęśliwy Lee nie miał czasu na rozmowy z rodziną. Świetnie się bawił. W sierpniu Lee zdobył Skautowski Medal Orła. Nie tylko mnie zwilgotniały oczy, kiedy ojciec - także zdobywca Medalu Orła - założył chustę z orłem na szyję Lee i mu salutował. Równie ważne dla nas wszystkich było, że ów medal przyznano mu nie z litości, lecz dlatego że uparty skaut spełnił absolutnie wszystkie wymagania. Wydawało mi się, że minęła wieczność od czasu, gdy znalazłam się po raz pierwszy w gabinecie doktora Venninga. Jak straszliwie Lee był wtedy chory, a my całkiem bezradni, kiedy jeden lekarz po drugim przepowiadali, że nie dożyje drugich urodzin. I oto on, szczęśliwy nastolatek cieszący się z Medalu Orła. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Wrzesień 1976 roku przyniósł ważną zmianę w domu - Steve wyjechał na studia. Zainstalowaliśmy go w akademiku, potem odprowadził nas do samochodu. Uścisnął ojca, przytulił i ucałował mnie, a potem podszedł do Lee. Żeby ukryć wzruszenie, bracia trochę sobie docinali, zadali kilka żartobliwych ciosów w ramię i czas było jechać. Steve stał na krawężniku i patrzył za nami. Lee i ja machaliśmy mu aż do rogu. Wtedy Lee powiedział, że się zdrzemnie. Po chwili się obejrzałam. Oczy miał zamknięte, a po policzkach płynęły łzy. Bez Steve\'a - prywatnego trenera i idola sportowego - dom już nie będzie taki sam. Lee wciąż marzył o futbolu. Mając w pamięci radę brata, opychał się przez całe lato, bo miał nadzieję, że przybierze na wadze i dostanie się do licealnej drużyny w wadze ciężkiej . Ale ważył tylko 30 kilogramów i trafił do wagi lekkiej. Trener i tak miał kłopot ze znalezieniem tak małego stroju, żeby na niego pasował. Spodnie udało mi się zwęzić, ale w bluzie z wielgachnymi poduchami na ramionach Lee dosłownie tonął. Mimo to szalał ze szczęścia. Nieważne, że tydzień w tydzień na meczach przeważnie siedzi na ławce. Był szczęśliwy, że należy do zespołu. I tak to szło przez cały sezon aż do finałowego meczu. W tak ważnej rozgrywce trener na ogół nie wymieniał zawodników. Jednak ani to, ani zakaz treningu przez tydzień - wydany przez doktora Venninga z powodu infekcji płuc - nie przekreśliły marzeń Lee o tym, że trener go wystawi. W dniu wielkiego meczu rano poszliśmy do gabinetu doktora Venninga. Po drodze - w przerwach między atakami kaszlu -- Lee usiłował przekonać mnie, że czuje się znacznie lepiej i że z całą pewnością może grać. - Trener kazał mi ćwiczyć łapanie długich podań. Powiedział, że szykuje pewną sztuczkę. Nawet mi to nieźle szło, dzięki treningom ze Steve\'em - opowiadał. Gdy wiozłam Lee z powrotem do szkoły, siedział milczący, przybity. Znów miał jakąś infekcję w płucach. Venning zabronił mu grać. Kiedy patrzyłam, jak wchodzi ze zwieszoną głową do szkoły, omal mi serce nie pękło. Dlaczego musi tak kochać sport? Zdumiałam się, gdy po południu Lee wrócił do domu niesłychanie podniecony. Policzki mu płonęły, więc sprawdziłam mu czoło, czy nie ma gorączki. Odtrącił moją rękę i opowiedział mi o nieoczekiwanym zwycięstwie jego drużyny w ostatnich minutach meczu. - Nasz zawodnik wykonał rzut, który przeważył szalę. Wzięliśmy ich obronę z zaskoczenia. Nikt się nie spodziewał - piał z zachwytu. Jakże mi ulżyło. Jego dobry humor tak mi się udzielił, że nie spytałam, kto złapał tę piłkę. Wieczorem zadzwonił kolega, który był na meczu. Nikt się nie spodziewał, że w ostatnich minutach trener wystawi najmniejszego chłopaka w drużynie i że każe podającemu rzucić mu długą piłkę. Ale tak naprawdę było! Lee, sam na 14-metrowej linii, wyskoczył wysoko w górę, złapał piłkę i zdołał przebiec 10 metrów, zanim dopadli go obrońcy. Nie zdobył rozstrzygającego punktu, ale chociaż umożliwił walkę o niego. Spytałam Lee, dlaczego się nie pochwalił. - Bałem się, że powiecie Venningowi, a on się na mnie wścieknie - odpowiedział z zażenowaniem. Do dziś nie wiem, dlaczego trener wystawił Lee. Może uznał, że jedno wejście na boisko mu nie zaszkodzi, a jeżeli Lee jakimś cudem złapie piłkę, nieważne staną się te tygodnie przesiedziane na ławce? I miał rację. Mój syn zapamiętał ten mecz na całe życie. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Lee próbował udawać, że pierwszy dzień w liceum nie jest dla niego szczególnie ważny, ale kiedy oklepują człowiekowi pierś, trudno ukryć walące serce i napięte mięśnie. Zmieniał koszule chyba 6 razy, potem skropił się obficie wodą kolońską, raz jeszcze przećwiczył w lustrze minę "spoko" i wypadł z domu. Odwzajemnił moje machanie ręką monarszym skinieniem głową, wsiadł do samochodu i pojechał po dwóch kolegów. Im robił się starszy, tym rządziej mi się zwierzał. Dlatego w swojej naiwności sądziłam, że wszystko idzie świetnie. Pod koniec roku szkolnego prawda wyszła na jaw. Przepisywałam na maszynie jego prace semestralne. Kończyłam już ostatnią stronę ostatniej pracy, kiedy rzucił mi na stół jeszcze jedną. Aż jęknęłam, ale prędko mnie zapewnił, że tej nie muszę przepisywać. - Przeczytaj, jeśli chcesz. To praca z psychologii, którą profesor dziś nam oddał. Pierwszych pięć stron mogło wyjść spod pióra każdego licealisty zmagającego się z pytaniem: "Kim jestem?". Ale na szóstej stronie jej charakter się zmienił. Czytałam: "Jest też druga strona mego życia. Mam śmiertelną chorobę zwaną mukowiscydozą. Od urodzenia biorę leki i wciąż trafiam do szpitala. Przeżyłem już niewydolność nerek i zapadnięcie się płuc. Zapalenie płuc miewam 2-3 razy w roku szkolnym. Właściwie nigdy do końca nie jestem zdrowy. Codziennie łykam pastylki, często też antybiotyki. Widziałem, jak kilku kolegów umarło na mukowiscydozę. Nie planuję jednak mego życia pod kątem choroby ani śmierci. Snuję plany na długie i bujne życie. Będę walczył do końca". Skończyłam czytać i długo siedziałam, wpatrując się milcząco w tę kartkę. W liceum Lee prowadził bardzo intensywne życie - lekcje, mecze, bale, szkolny zespół muzyczny - jego pasja. Często przesiadywał na próbach zespołu do 11 wieczór. Kiedy kończyłam go oklepywać, dochodziła północ. Setki razy kasłał przez całą noc, a potem zmuszał swoje wycieńczone ciało do wstania o 5 rano. Imponował mi. W 1983 roku Lee wyjechał na Uniwersytet Brighama Younga (BYU) w Provo w stanie Utah. Miał tam mieszkać u jednego z braci lub sióstr, którzy pomogliby mu w codziennych zabiegach. Przed wyjazdem wybrał się do Venninga, żeby się pożegnać. Przed rozstaniem lekarz uścisnął mu ramię. - Nic ci nie będzie, chłopcze - powiedział jak zwykle. Moja córka Patty znalazła lekarza, którego pacjentami byli młodzi mężczyźni z mukowiscydozą. Venning przesłał mu historię choroby Lee i list. Pisał w nim: "Chciałbym przekazać Panu kilka słów o Lee Belnapie moim przyjacielu i pacjencie. Prowadzę go od 8 tygodnia życia. Jest spokojny, powściągliwy, niezmiernie odważny i stanowi wzór dla nas wszystkich, którzy się z nim zetknęliśmy. Przesyłam Panu najnowsze dane o jego ustawicznej, bohaterskiej walce z chorobą. Proszę otoczyć go szczególną troską". Lee przeszedł pierwszy rok uczelni w nadspodziewanie dobrej formie, ale tydzień przed końcem zajęć przyplątały się bardzo groźne, odporne bakterie, które często zagnieżdżają się w płucach. Lee wrócił do domu w Boise i doktor Venning wypisał mu receptę. - Świetnie, że wróciłeś, chłopcze. Nic ci nie będzie - dorzucił szybko, ściskając Lee za ramię. Mój syn znowu znalazł się w znanych sobie, dobrych rękach. Niestety w czerwcu Venning przeszedł na emeryturę, a historię choroby Lee przekazał pulmonologowi Davidowi Merrickowi, który świetnie znał przebieg choroby mego syna. Był kompetentnym, troskliwym lekarzem, ale nie był doktorem Venningiem, który przez lata wyciągał Lee z tylu kryzysów, że stał się naszym opiekunem i sojusznikiem. Nie mogłam uwierzyć, że kiedyś uważałam go za gbura. cdn.......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Lee ukończył studia w 1986 roku w stanowym uniwersytecie w Boise. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że po dyplomie mógłby mieć kłopot ze znalezieniem pracy. Był inteligentnym, kulturalnym młodym człowiekiem, atrakcyjnym dla wielu pracodawców. Ale miał też mukowiscydozę. - Lee byłby znakomitym pracownikiem. Zatrudniłbym go natychmiast, ale nie umiałbym uzasadnić, dlaczego przyjmuję kogoś, kto może szybko umrzeć - wyjaśnił bez ogródek pewien znajomy, który pracował jako personalny. Tygodniami Lee obchodził agencje i sprawdzał najmniej prawdopodobne oferty, ale bez powodzenia. W życiu nauczył się przełykać gorzkie rozczarowania, lecz to godziło w samo sedno. - Chyba powinienem kłamać w ankietach, że jestem całkiem zdrów, zamiast pisać prawdę. Kiedy pytają mnie o moją chorobę, zapewniam, że panuję nad nią... bo panuję. Od czterech lat nie byłem w szpitalu - skomentował cierpko pewnego wieczoru. Ale w lutym dobra passa w zdrowiu się skończyła. Lee spędził dwa tygodnie w szpitalu z zapaleniem płuc. Natomiast uśmiechnęło się do niego szczęście, jeżeli chodzi o pracę, dzięki wielkoduszności jego brata Steyena. W maju Steve wziął w dzierżawę sklep i szukał zaufanego kierownika. Zaproponował tę posadę Lee. Wszystko więc zaczęło się układać. Nie na długo jednak, bo nie minął miesiąc i Lee znowu trafił do szpitala z zapaleniem płuc. Do tego wszystkiego lekarze stwierdzili, że ma cukrzycę. Zdarza się to dość często u starszych pacjentów cierpiących na mukowiscydozę. Wyglądało na to, że od teraz życie mojego syna będzie zależało nie tylko od stałego podawania tlenu, lecz również insuliny. W szpitalu Lee bardzo podupadł na duchu. - Nikt nie chciał dać mi pracy, kiedy byłem w niezłej formie, teraz na pewno mnie nie przyjmą, kiedy będę chodził z butlą na tlen - stwierdził. Ale tydzień później Steven z żoną wpadli do Lee z kolejną propozycją. Starali się o kiosk z przekąskami w Salt Lakę i chcieli, żeby Lee go poprowadził. Co więcej, proponowali, by został współwłaścicielem, gdyby się zgodził na trochę niższą pensję. Lee aż rozbłysły oczy. Przyjrzałam mu się - zasapany, chudy jak strach na wróble, z podłączoną kroplówką, omawiał z bratem kupno kiosku z przekąskami. Istny obłęd. Ale musiałam przyznać, że ich podniecenie było zaraźliwe. W końcu wszystko jest możliwe, prawda? - powiedziałam sobie w duchu. Pewnie Lee podzielił się z doktorem tymi planami, bo kilka dni później lekarz oznajmił mi, że syn nie podoła fizycznie takiej pracy. Jego stan wyraźnie się pogorszył. - Patrząc realistycznie, musimy liczyć się z tym, że będzie częściej trafiał do szpitala i to na dłużej - zawyrokował mrocznie Merrick. Niestety, nie mylił się. Wysłał Lee do specjalisty, który oświadczył mojemu synowi, że ma dwie możliwości. Może kontynuować dotychczasową terapię i godzić się na stałe pogarszanie stanu zdrowia, typowe dla zaawansowanej choroby płuc. Może też spróbować innej możliwości, która da mu trochę więcej czasu. Lee zapytał specjalistę, ile więcej tego czasu i lekarz wzruszył ramionami - może kilka miesięcy, a może kilka lat. I wiąże się to z nieprzyjemnymi zabiegami. Nie wdawał się w dalsze szczegóły. - Którą możliwość pan wybiera? - zapytał mojego syna. - Nadal mam sporo do zrobienia i kilka miejsc, które chciałbym odwiedzić. Spróbujmy - odpowiedział lekko tylko drżącym głosem. Lekarz prędko przedstawił plan terapii. Żeby powstrzymać szybki spadek wagi, Lee ma na noc wpuszczać sobie specjalną odżywkę rurką przez nos do żołądka. Pozwoli to przyswajać dodatkowe 1200 kilokalorii przez sen. Miał brać sterydy, by utyć, przyjmować nowy enzym, pomagający lepiej trawić i na początku przez 24 godziny na dobę przebywać pod namiotem tlenowym. Wreszcie, żeby zwalczyć zapalenie płuc, Lee czekała seria antybiotyków dożylnie. Ponieważ miał dostawać lekarstwa częściej i przez dłuższe okresy, będzie miał na stałe wbity do żyły wenflon. Byłam wstrząśnięta widokiem tych pomp, strzykawek, rurek, ampułek z antybiotykami i pudełek odżywki. Miałam nadzieję, że Lee mówił prawdę, zapewniając mnie, że umie się tym posługiwać. Owszem umiał, ale przygotowanie do snu było nie lada wyczynem. Najpierw rurka do karmienia. Napełniał torbę odżywką i wieszał ją na stojaku kroplówki. Potem smarował żelem koniec rurki wychodzącej z dna torby. - Jak raz człowiek zwącha, na czym to polega, ma nosa do tego - żartował, przekrzywiając głowę i wprowadzając do przełyku rurkę przez jedną z dziurek. Od samego patrzenia zrobiło mi się niedobrze. Musiałam odwrócić wzrok. Następnie musiał tak samo podłączyć się do antybiotyków, potem do tlenu. Wsparty o poduszki otaksował wzrokiem wszystkie rurki łączące go ze sprzętem. - A teraz, jeśli się źle nie przekręcę i się tym nie uduszę, wszystko będzie dobrze - skomentował ponuro. Rozejrzałam się po pokoju syna. Bardziej przypominał salę intensywnej terapii niż sypialnię młodego człowieka. Ale skoro to nam daje trochę więcej czasu, to warto - pomyślałam. cdn.......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Nowa terapia pomogła. Lee nie musiał stale być podłączony do tlenu, stopniowo wracały mu siły. A wraz z nimi chęć do życia. Przeprowadził się do Salt Lake City, żeby mieszkać w pobliżu kliniki mukowiscydozy przy Akademii Medycznej Utah. Hospitalizowano go tam wiele razy, ale większość czasu był poza szpitalem. Patty i jej mąż zatrudniali go przy prowadzeniu księgowości w ich sklepie. W niedługim czasie znalazł współlokatora, z którym dzielił mieszkanie i czynsz. Któregoś dnia zadzwonił i oznajmił, że wybiera się na wycieczkę rowerem do Moab w stanie Utah. Podziwiałam jego hart ducha. Tydzień po wyjściu ze szpitala jechał rowerem w góry. Jeżeli nawet walczył z wewnętrznymi demonami, nie mówił o tym ani słowa. Był równie pogodny i niezależny jak zawsze. Ale w 1990 roku coraz częściej chorował. Kiedyś poszłam do jego lekarza, który przekazał mi smutną wiadomość. Płuca były już bardzo zniszczone. Nawet gdyby jakimś cudem znaleziono lekarstwo na mukowiscydozę, dla Lee jest już za późno. Zdławionym głosem zadałam pytanie, którego przyrzekałam sobie nigdy nie zadać. - Ile czasu mu zostało? Lekarz zwlekał z odpowiedzią. - Kilka miesięcy, na pewno mniej niż rok. Lee walczy, ale... - głos mu się załamał. Pod koniec lata 1990 roku Lee przeniósł się do Seattle, żeby zamieszkać z kolegą z dzieciństwa. - Mamo, zawsze wiedzieliśmy, że taki dzień nadejdzie. Wracam do domu - zadzwonił do nas na początku maja 1991 roku. Przez 28 lat Lee toczył z mukowiscydozą niezmordowaną walkę, która teraz dobiegała końca. Po powrocie do szpitala po raz pierwszy zwierzył mi się ze swoich lęków. - Dawniej złościłem się na pielęgniarki, że wieczorem zostawiają otwarte drzwi. Teraz się boję, kiedy je zamykają - przyznał, skubiąc białą pościel palcami z posiniałymi paznokciami. Dwa dni później doktor Merrick oznajmił Lee, że nic więcej nie może zrobić i że chciałby go jutro wypisać. Stałam obok z kamienną twarzą rozjuszona jego obcesowością. Kiedy ochłonęłam, zrozumiałam, że kłamstwo mijałoby się z celem. - Mamo, dużo myślałem - Lee wyszeptał tuż przed północą. A potem cicho, bez zająknienia powiedział, że chciałby, żeby bracia i siostry poprowadzili modlitwy i czytanie na jego pogrzebie. Zaczął wyliczać różne szczegóły, ale przerwał mu atak kaszlu. Wycieńczony oparł się na poduszce, zamknął oczy. Siedziałam obok i masowałam mu ręce. Kilka dni później wrócił do domu. Całą energię przeznaczał na oddychanie. Rzadko mógł uciec w sen. Co najwyżej drzemał tylko, siedząc skulony albo po turecku na łóżku, albo kiwając się na skraju materaca z maską tlenową przy twarzy. Nie mógł znieść opaski od maski tlenowej, więc całymi godzinami trzymał ją w ręce, dopóki nie zaczęła dygotać ze zmęczenia. I stale tak straszliwie kaszlał. Podczas długich nocy, kiedy Lee tak siedział, zastanawiałam się, o czym myśli. Czy marzy, żeby pójść do kościoła, spotkać się z dawnymi przyjaciółmi, zajrzeć na salę gimnastyczną, w której grał w koszykówkę? Czy chciałby po prostu wejść po schodach, na które niegdyś wbiegał bez wysiłku? I wtedy do mnie dotarło - on dawno wykroczył poza takie sprawy. Nadal się nie poddawał. Bywały dobre dni, w których wracały mu rumieńce, a oczy stawały się przejrzyste. Wykorzystywaliśmy je intensywnie, odpowiadaliśmy na listy i karty napływające codziennie, Lee oddzwaniał do przyjaciół. Pewnego dnia odwiedził nas doktor Venning. Lee wiedział, jaki to dla niego duży wysiłek ze względu na chory kręgosłup. Bardzo się wzruszył, spotykając dawnego opiekuna i przyjaciela. Tuż przed wyjściem lekarz ścisnął chude ramię Lee na pożegnanie. Czy tylko ja zauważyłam, że nie rzucił zwykłego: "Nic ci nie będzie, chłopcze?". Całą środę 3 lipca Lee walczył z wielkim trudem. Od popołudnia Kay i ja tuliliśmy go w ramionach, mówiąc mu, jak bardzo go kochamy i jacy jesteśmy wdzięczni losowi, że dał nam takiego syna. A kiedy zegar na kominku w salonie wybił godzinę szóstą, nasz syn umarł w ramionach swojego ojca. Kay i ja uklękliśmy przy jego łóżku, trzymaliśmy go za ręce i podziękowaliśmy Bogu za dar bycia rodzicami tak wspaniałego człowieka. Wstając z klęczek, pogłaskałam go delikatnie po włosach, przemyłam gąbką ukochaną twarz. Pomyślałam, że mukowiscydoza niszczyła jego biedne ciało, ale duch nigdy się nie ugiął. Mój syn prawie niczego nie żałował. Dał mi to do zrozumienia w święta Bożego Narodzenia. Pamiętam, że wstałam bardzo wcześnie. Tyle miałam do roboty. Niebawem miały zjechać dzieci i wnuki, mieliśmy rozpakowywać prezenty i siąść do świątecznego obiadu. Nadziany indyk był już w piecu, galaretki tężały w lodówce, a ja weszłam do salonu, żeby odetchnąć. U sąsiadów z naprzeciwka świeciła się choinka, w oknie ich 6-letni synek aż podskakiwał z podniecenia. Wtedy przemknęły mi przez głowę wspomnienia dawnych świąt. Kiedy wracałam myślami do tych cudownych, rozgorączkowanych poranków z całą rodziną, uprzytomniłam sobie, że Lee stoi u mojego boku. Jak gdyby czytał w moich myślach. - Teraz ranek bożonarodzeniowy jest cichy. A pamiętasz, mamo, jak tata schodził po schodach w jaskrawoczerwonej kamizelce, w czerwonej muszce i nastawiał kolędę, żeby nas obudzić? A potem rozdawał prezenty. No to włączmy muzykę i obudźmy tatę -- powiedział i już odwracał się do szafki z płytami, ale przystanął i mnie objął. - Mam dobre życie. Dziękuję, mamo - powiedział. Tej chwili nigdy nie zapomnę. koniec 🖐️👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×