Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość ollinka135

Które formy są poprawne?

Polecane posty

Gość ollinka135

dziaduś czy dziadziuś dzisiaj czy dziś sweter czy swetr spóźniać się czy spaźniać się Które z tych form sa poprawne, jeżeli obie to która brzmi poprawniej? :) Ja używam tych pierwszych :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość kefir z kota
"spaźniać się" jest taki wyraz w ogóle? :o

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość ollinka135
moja historyczka tak mówiła w liceum :O

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość tylko jedno pytanie
spażniać się :D dobre

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość wwrrr
1 raczej dziazius, 2 obie, 3 sweter, 4 pozostawie bez komentarza

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość poprawne sa zarowno
dziaduś i dziadzius ( jest to zdrobnienie, a zdrobnieniach jest wieksza dowolnosc) Dzis i dzisiaj - obie poprawne Poprawna wyłacznie sweter i spóźniać

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość padaka
to "spaźniać" to chyba powstało z myślą o dyslektykach, po co się zastanawiać jakie "u" skoro można wstawić "a" :o

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość ollinka135
Forma "spaźniać się" jest małopolskim regionalizmem i rzeczywiście oparta jest na realizowanej w języku polskim opozycji czasownika nazywającego czynność jednokrotną (mówić, skrócić, wrócić) i czasownika nazywającego czynność wielokrotną (mawiać, skracać, wracać). Na tym tle mamy: "spóźnić się" - "spóźniać się" oboczne do: "spaźniać się". Jak widać, iteratywność jest sygnalizowana innym przyrostkiem tematu czasu przeszłego - -a- oraz wymianą samogłoski rdzennej -u- (ortogr. ó) do -a-, albo też owa wymiana nie zachodzi i mamy "spóźniać się". Powiedzenie, że "spaźniać się" jest regionalizmem oznacza i to, że w polszczyźnie ogólnej zwyciężył wariant bez wymiany samogłoski w rdzeniu, natomiast wariant z wymianą utrzymał się w Małopolsce, choć jest on chyba jednak rzadszy niż "spóźniać się". - prof. dr hab. Miroslaw Skarżyński

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość przypierdalam się
dobra, tracę wiarę w niepoprawność wszystkich polskich wyrazów. wziąść, wczorej, tutej, weszłem, pisze - te też niedługo zostaną uznane za poprawne, bo albo są regionalizmami, albo są tak popularne, że już nikogo nie dziwią. koniec świata się zbliża :o

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość wwrrr
pisze jest poprawnym slowem - ja piszę, ty piszesz... ;p a jako alternatywa 'jest napisane', juz zostalo zaakceptowane. to zniese, ale jak 'zalegalizuja' 'weszlem', chyba skocze :o

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość przypierdalam się
właśnie o tej alternatywie pisałam. skoro już zaakceptowane to ja skaczę dzisiaj. tyle lat to tępię i wszystko na chuj :o

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość a jak się odmienia
moich wierszy czy wierszów chyba to pierwsze? :P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość IwaMaliszewska
Boże! Użycz mi: Mądrości, abym ignorowała błahostki; Odwagi, by krzyczała: król jest nagi! Hartu ducha, abym zmieniała złe, na słuszne; Wytrwałości, aby dotrwała do zmiany tego, Czego jeszcze dziś zmienić nie mogę. PYPEĆ NA JĘZYKU Sterta słów (nie tylko) o językowej kindersztubie „Pypeć – stan chorobowy u ptaków, zwłaszcza drobiu przejawiający się przerostem nabłonka błony śluzowej na końcu języka i powstaniem białawego zgrubienia. Powstaje wskutek podrażnienia, wysychania błony śluzowej języka i niedoboru witaminy A. Pypeć utrudnia ptakom pobieranie pokarmu”. (Cytat powyższy zaczerpnęłam z Wikipedii) W latach powojennych, w jakiej gazecie ukazywał się cykl felietonów językowych dotyczących polszczyzny, a zatytułowanych właśnie „Pypeć na języku”. Pozwoliłam sobie zawłaszczyć ów tytuł i nie będę płaciła żadnych odszkodowań, rekompensat, odstępnego, etc. Sztandarowy nagłówek ostał się towarem porzuconym. Aliści strasznie mi żal czasów doktora Witolda Doroszewskiego, kiedyż to o języku wypowiadał się wybitny naukowiec. Jednakowoż, zaiste, brak mi polszczyzny „Kabaretu Starszych Panów” Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. Któraż to mowa lepsza, czyżby gaworzenie wykształcone, atoliżby bełkot prostacki? Vulgaris znaczy prostacki, pospolity, ordynarny. Ja od nowomowy i truj-myślenia wolę gwarę kolesiów spod namiotu z piwem. KAMIL Opiekowałam się onegdy czterolatkiem, synkiem, wnukiem i prawnukiem lekarzy. Rodzice malca pracowali „26 godzin na dobę”. Zbudził nas pewnej nocy huk kilku eksplozji i ryk syren oznajmiających pożar, a łuna w pobliżu wskazywała: pali się fabryka. Odległość zaiste niewielka, nawet na dziecięce nogi, ale przyjechaliśmy rowerem. Zakład powstał na bazie przedwojennych koszar kawalerii. W jednej ze stajni był blok energetyczny: w środku rozdzielnia średniego napięcia, potem już wysokie napięcie (15 tysięcy Voltów), dalej, na lewo już transformatory z 15 KV/380 V. Za blokiem wysokiego napięcia magazyn farb i rozpusz-czalników. W prawą stronę agregaty prądotwórcze i zbiorniki paliwa do nich. Całość przykrył (pomny zapewne Kajzera Wilhelma) dach przesiąknięty ekstraktem końskich odchodów. Mimo częstych deratyzacji, gryzonie bywały częstymi gośćmi. Więc, za miskę mleka i resztki z pracowniczych śniadań pracowały w zakładzie także koty. „Owej – tragicznej nocy szczur wskoczył na szyny wysokiego napięcia; a za nim kot. Dopóki biegły po jednej szynie, dopóty nic wielkiego się nie stało. Ale kot zmienił trasę i stworzył drogę dla łuku wysokiego napięcia, umierającą pochodnią wskoczył do rozpuszczalników”. Tyle z protokółu dochodzenia. W tej części zakładu, nocą pracowało tylko dwoje ludzi, ale „produkcja” przybiegła na „pomoc”: strach, że zapalą się bitumy. Setki poparzonych. Lekarka pogotowia (przyjechała zdezelowaną „Warszawą” – lata sześćdziesiąte); widząc tylu rannych złapała się za głowę i lamentowała „o Boże, Boże! Co robić, co robić?” Na to (czteroletni) Kamil – niby student przywołany do tablicy – bezbłędnie wyrecytował: „zwołać wszystkich, którzy umieją dawać zastrzyki – niech podają rannym morfinę i hydrokortyzon, żeby nie dopuścić do wstrząsu”. Zawiadomić Wojewódzkie Centrum Poparzeń. „Tak, tak” odparła lekarka, a w niedwusłowie, „co mi tu smarkacz będzie dyktował?” Tytułem dygresji: w sytuacjach ekstremalnych zachowanie psychotyków i dzieci może być bardziej racjonalne od pełnosprawnych umysłowo, gdyż swą nieświadomością są odizolowani od tragedii sytuacji. MACIEK Ta historia już z przełomu lat 80–90. Czasy Polskiego Cudactwa Gospodarczego: Reformy (Экономический заёб) Leszka Balcerowicza. Sztandarowym skandalem była sama reforma. Biedacy, ciułający całe życie w Powszechnej Kasie Oszczędności już potracili oszczędności całego życia: za cały „wkład mieszkaniowy” mogli zapłacić za energię elektryczną za dwa miesiące – jeśli na czas wyrwali tę resztkę. Pośród wielu szachrajstw tamtych czasów powstała także BKO „Bezpieczna Kasa Oszczędności” Lecha Grobelnego. Społeczeństwo straciło zaufanie do instytucji państwowych, dali się nabrać na hasło „BEZPIECZNA”, prywaciarz sygnował swoją wiarygodność swoim nazwiskiem, czym był lepszy od anonimowego bankiera państwowego. Powszechna Kasa Oszczędności defraudowała powoli; Grobelny pośpieszył się: szybko zwinął swój interes. Miałam wtedy młodego przyjaciela. Gdy go poznałam Maciek, pracował w niedużym sklepie rowerowym, u „Trumniarza” (właściciel składu rowerów miał czarny karawan – jakby do przewozu trumien i wyrobu zwłok). Do warsztatów naprawy rowerów i sklepów tych trafiają zwykle zapaleni kolarze. Do firmy częstokroć przychodziły rowery „w podzespołach” zapakowanych fabrycznie w tekturowe pudła. Wiele składał w firmie właściciel, a czasami sprzedawca montował je w sklepie. Maciuś był tylko po jakimś technikum drzewnym, po maturze. Fachman: od maszyny do pisania i komputera, poprzez pojazdy i hydraulikę, zamki, po intarsje. Wcześniej pracował u ojca w podpoznańskim Swarzędzu. Ojciec był mistrzem stolarskim: w czasach wielkiej reformy w Swarzędzu, otworzył był prywatną wytwórnię mebli. Ale to nie pierwsza jego praca. Przed zmianami ustrojowymi pracował jako nauczyciel zawodu w szkole zawodowej Już na starcie (w świat biznesu) na firmę taty przyszła klęska: wielkie zamówienie na „Swarzędzkie” meble w odległym krańcu Polski. Podatki trzeba było zapłacić, brakło pieniędzy na wypłatę poborów, ale pracownicy cierpliwie czekali, aż hurtownia zapłaci. Nie zapłaciła: kolejny przekręt nowobogackich. Nieubezpieczony transport zginął bez wieści. W ślad za ową – tragiczną – wiadomością (tato) przebył pierwszy zawał serca. Mieszkali wtedy w blokowisku na nowym osiedlu. Matka Maćka do niedawna była nauczycielką. Przeniosła psie, nauczycielskie oszczędności życia do BKO. Silna kobieta, ale – kiedy straciła wszystkie oszczędności – straciła wiarę, upadła, rozpiła się: nawet nie mocno, ale mieszała: piwko, tableteczka. Ojciec widział, co będzie, ale nie potrafił zapobiec nieszczęściu: bał się o los jedynaka, przeczuwał, że Maciek stanie się niedługo sierotą. Korzystnie zamienił się mieszkaniami z małżeństwem naukowców z poznańskich, wyższych uczelni. Naukowcy szukali miejskich warunków do „pracy naukowej” (chyba nałogowej) i działalności w NSZZ . Przewidywania ojca sprawdziły się. Kiedy jego wierzyciele (fiskus, telekomunikacja itd.) upomnieli się o pieniądze, tato przebył drugi zawał i rodzice szybko odeszli do krainy ciszy, gdzie już najbardziej zachłanny sekwestrator nie straszy. Cykliście nie przeszkadzało, że mieszka na peryferiach. Domek wybudowano u progu II Wojny Światowej. (Osiedle domków jeszcze niedawno było podpoznańską wsią). Pomagałam Maciusiowi urządzać chatkę. Zaczęliśmy od zamka drzwi wejściowych. Do mieszkania po nowomądralskich weszliśmy normalnie, drzwiami. Państwo J., jeszcze przed przeprowadzki zawieruchą zgubili klucze do domku: „diæbeł ogonem nakrył”, jak miała w zwyczaju powiadać pani docent – doktor. Wchodzili przez garaż i „kotłownię”. Dorobienie klucza płaskiego (płytkie otworki różnej głębokości) kosztowało „u producenta” mniej więcej kwotę mojej – miesięcznej renty: około 300 zł. Oczywiście jeśli ma się numer klucza. Bez numeru jest to już kwestia włamania, wielkich zniszczeń czyli kwoty bajońskie. Pancerne wrota, z ryglami, ósmy cud techniki w ciągu czterech sekund udało się otworzyć zwyczajnym scyzorykiem. Stopień trudności otwarcia takiego zamka jest o sześć rzędów wielkości mniejszy od trudności pokonania zamka typu YALE. Cena i jakość były bluffem, a nie rzeczywistymi: to zamki dla nuworyszy. Kompatybilna z całą resztą zamka – sama stacyjka „Mefaza” – nie elegancka z brązu, ale ze stopu ZnAl kluczem typu + (krzyżak) kosztowała tylko kilka z₤ i niewielu to otworzy. Ślusarz – nauczyciel zawodu w szkole Maćka – miał w zwyczaju dawać zdolniejszym uczniom jakieś kłódki, nietypowe zamki do otwarcia. Od szorowania, darcia pilnikiem, walenia młotem byli ci bezmyślni. Tuż po maturze w korytarzu warsztatów szkolnych złapano Macieja na paleniu papierosa. Większość uczniów paliła, „ćmiki”, ale aromat „przypału” Maćka był podejrzany. Wprawdzie nie „Lucy In Sky With Diamonds”, (bo to się wciera) tylko jakiś skręt. Przyciśnięty do muru Maciej (trochę naiwnie) oświadczył „To Astmosan”. Żal było zdolnego, najspokojniejszego chłopaka dotkliwie karać. Zajął się nim ślusarz. Zaprowadził do nowoczesnego hotelu w budowie. Eksperymentalne zamki wspomagane elektroniką – jednego lokalnym ślusarzom nie udało się otworzyć od samego początku, ale jakiś „pośpieszny” zamontował go i zatrzasnął drzwi. Żal było łamać nową futrynę. Maciek najpierw znalazł, gdzie są ukryte śruby, dorobił specjalne śrubokręty, potem bateryjką od latarki otworzył zamek. Sprawa pakuł przyschła. Wszystkie trzy klucze od domku – z numerami – niebawem znaleźliśmy w około blisko stu kilogramach brudu pod wycieraczką kratową przed domem. Wkrótce – po cenie dumpingowej – dwóch butelek piwa – prymitywne blachy wróciły do użytku w innym zamku: niemalże po sąsiedzku, w pobliskim sklepie. Pani sprzedawczyk też zgubiła kluczyki do otwierania i usmolony biznes zamknięty czekał zbawcy. Rano tylko chleb a wieczorem piwo i „Wino” tylko sprzedawała na zewnątrz, pod sklepikiem. Klucze do sklepu miały ten sam numer, co maćkowe. Sklepowa wyjaśniła nam, że kilka lat wcześniej na osiedlu przydarzyła się seria usiłowań włamania do domów: otruć i wybudzeń psów o drugiej w nocy, walenie młotem do drzwi o tej porze, zniszczenie lica drzwi, a w ślad po nich ogłoszenia na słupach, i ulotki w skrzynkach pocztowych o specjalistycznych usługach ślusarskich. Kilkunastu ludzi zamówiło usługę. Później pewien przeuroczy, spokojny rzemieślnik z centrum Poznania przychodził „zabezpieczać” drzwi. Nigdy nie „cwaniaczył”, nie wywyższał się. Wystawiał rachunek (bez numeru klucza), wizytówką polecał się na przyszłość. Ale większość mieszkańców zignorowało ofertę: cóż za majątek tutaj trzymam? Telewizor z epoki Gomułki? Na moje, kończące się, życie ktoś będzie nastawał? Niebawem Maciej porozumiał się z dobrym kolegą ze szkoły. Ojciec kolegi był technikiem z „kryminalnej”. (Kumpel Macieja najbardziej zmartwił się martwymi psami.) Kolega ów twierdził, że numer klucza jest numerem chałupnika wytwarzającego podzespoły do zamków w wielkim chińskim koncernie: Wszystkie klucze jednego chałupnika są jednakowe. Dziennie wytwarza około dwa tysiące identycznych zestawów. W wielkim mieście kilka, lub kilkanaście tysięcy mieszkańców ma jednakowe klucze. Rzemieślnicy kupowali je w jednej, rzemieślniczej hurtowni zaopatrującej wielu „fachowców”. Już jej nie ma, a Wasz (lokalny) Arsen Lupin – rzemieślnik–włamywacz ma w swoim warsztacie pewnie dwa tysiące jednakowych zamków, a na świecie znajdziesz miliony jednakowych kluczy. Produkcja takiego stacyjki kosztuje kilkanaście groszy, klucza dwa grosiki. Tylko kołki i sprężynki są z metalu, a czopy zawsze plastikowe. Nawet najgłupszy ślusarz z tej szajki otworzy to: najpierw bierze TRI w strzykawce, a jeśli nie działa, używa małego palnika na propan butan i roztapia plastik. Za tę usługę bierze potem więcej, niż za całe – niby ulepszenie – drzwi. Najdroższe są tryby i rygle. Ale zwróćcie baczność na naiwność gminu. Kupić zamek i klucz od kogoś, kto przychodzi, a potem orientuje się we wszelkich szczegółach, adres. Nawet, gdyby montował zamek unikatowy, to przed zamontowaniem może przerobić go na hotelowy. Nie tylko kluczem przypisanym mu otwiera się, ale i kluczem pokojówki. Niech klient nawet sprawdza innymi kluczami, to nie otworzy, ale klucz pokojówki działa… Jeśli mnie wzywają do otwarcia drzwi, to żądam, żeby dali mi swoją, nowo kupioną, oryginalną stacyjkę, albo cały zamek i wymieniam. A jeśli kopiuję klucze warsztacie, to tylko anonimowo. Nigdy sąsiadom, znajomym. A otwierałem już wielką kasę w banku spółdzielczym. Miałem w zasięgu ręki dwie tony banknotów. Największym zagrożeniem jest tutaj sam „fachowiec”. Dajcie mi adres cwaniaka, to go – k… zaraz wyleczę”. Na pożegnanie kolega dał mi policyjną, ostrzegawczą, ulotkę zatytułowaną „AKWIZYTOR”. Wynikało z niej, że domokrążca jest wybitnie krymino¬gennym zawodem: nigdy nie należy przyjmować oferty takiej pracy. Wkrótce przy ulicy Ł…drzwi pod szyldem „USŁUGI ŚLUSARSKIE PANA WICHŁACZA” (nie pamiętam nazwiska) witały brudem i dużą, kłódką retro, a nie chińskim zamkiem, a z indeksu usług dla ludzkości Poznania (chyba) w trzy miesiące znikły. Do renowacji wewnętrznych ścian domu poszło blisko 170 kg gipsu szpachlowego, a i tak ostało się „jako tako”. Trzeba było wykuć ze ścian reperacje gliną, betonem, kitem okiennym. Większa część murów w kuchni i łazience była przeżarta pleśnią, bo naukowcy bali się świeżego powietrza. Żeby-aby nie było widać śmiercionośnej warstwy przykryto ją plastikiem: boazerią PCV. W pracy pani docent-doktor była przełożoną grupy naukowców, a tutaj zdarzały się wypadki ulatniania się siarkowodoru H2S: gaz ten jest wybitnie trujący. Więc oprócz często włączonych wyciągów, pracownicy otwierali okna – na co przełożona ze wściekłością reagowała „od smrodu jeszcze nikt nie umarł”. Zapewne w dzieciństwie, na rozstajnych drogach, pani docent-doktor naczytała się „OD POWIETRZA, OGNIA, WOJNY UCHOWAJ NAS PANIE”. Po kwadransie od wejścia udrożniliśmy wszystkie kanały wentylacyjne, a wytrucie pleśni na murach zajęło nam kilkanaście długich dni, jeśli nie dwa miesiące: należało odkuć wiele muru zaimpregnowanego szkłem wodnym, zamurować od nowa i zatruć grzyba CuSO4. Stara sławojka na podwórku była wciąż czynna, ale muszlę toaletową w mieszkaniu (abyżto brudu nie było widać), zainstalowano brązową, a dla oszczędności wody zbyt rzadko spłukiwano. Stała się więc niedrożna osadem moczowym. Zmieniliśmy ją na piękną, jasno błękitną (INOKSU wtedy jeszcze nie było w sklepach). W ogrodzie znaleźliśmy piękną, długą, żeliwną, dwumetrową wannę: po umyciu tym różniła się od nowej, że nie miała nóg. Jeden garaż – ten wielki, wolnostojący wystarczy. Garaż zintegrowany z domem nie jest konieczny: Maciek nie będzie miał dwóch samochodów – dobrze, jeśli będzie garażował coś ponad swój rower wyścigowy i taczkę, i dwa garaże, z dwoma skanalizowanymi kanałami naprawczymi wydały się przerostem formy nad treścią. W budynku gospodarczym (tzw. pralni) Maciuś uruchomił mały warsztacik stolarski. Wreszcie spełniło się marzenie stolarza. Zajmie się truckage'm. Będzie wytwarzał w nim „antyki” do kościołów: elektroniczne zegary szafkowe z metrowym wahadłem i rzymskimi cyframi na tarczy, elementy ołtarzy, tabernakulum, oraz konfesjonały i toczone elementy drewniane: fajki, dewocjonalia subkulturowe, cheruby i gryfy do antyków. Jeśli dobrze pójdzie (Maciek) zwolni się ze sklepu rowerowego. Nie ma to jak na swoim. Dość fochów, humorków „Trumniarza”. Wzajemnych zagrywek – ucisku człowieka przez „człowieka” Zwolniony, przydomowy garaż stał się łazienką z wanną wpuszczoną w kanał naprawczy. Niemalże w środku łazienki, więc by nie tworzyć chaosu jakimś wysoko wystającym kranem, woda – prawie bezszumnie – wlewała się do wanny od spodu – przez spust wody, a kędy wlatywała, tędy uchodziła po kąpieli. W suficie umieściliśmy prysznic – malutki perlator. Podzieliliśmy kuchnię na czystą (preparowanie posiłków) i brudną (zmywalnia naczyń) Oddzieliliśmy ją od refektarza; także po to, by listonosz, pan Ulicznik (stoi u licznika i odczytuje) i każda, wścibska włazinka (wścibska sąsiadka, która wszędzie włazi) nie mieli szans napluć do kaszy, ani też rozpowiadać: Pani! Tam u nich jest sekta – oni są narkótniki. nawet wygospodarować spiżarkę na jarzyny. Jeszcze długo (ponad dwa lata) kuchnię szpecił rdzawy, fajansowy zlewozmywak. Nowomądralscy byli dumni z nabytku, a zakup normalnego, metalowego kojarzył się z cudem, Oni nawet kiełbasy nie ją. Do krainy garów, czyli obu kuchni wchodziło się, jak do Alicji – przez drzwi wyglądające, jak szerokie lustro. I było to prawdziwe lustro, tylko diachroniczne. Państwo J. dwukrotnie złożyli nam nieawizowaną wizytę. Nie zamykaliśmy się od środka; wystarczyła furtka zabezpieczona tanim zamkiem magnetycznym, ale przyzwyczajenie jest drugą maturą. Zamiast furtką i drzwiami weszli po staremu – bramami posesji i garażu, więc postanowiliśmy zapobiec takim spotkaniom: dolną część wrót garażu zamurowaliśmy, a wyżej, poziomo udało się zainstalować dwa (dopotąd) pionowe okna. Podczas pierwszego spotkania pan J. zauważył, że Maciek ma komputer. Pierwszym pytaniem, jakie zadał Maciejowi (takiż zeń naukowiec) była nie prędkość procesora, nie pojemność dysku, system, antywirusy, tylko zainstalowane w nim gry (ang. game), rozumie się – gamoń. Przed laty jacyś fachowcy, podobno, zabronili pić wodę ze studni: może dlatego, że okolica była kiedyś kopalnią gliny i woda mogła zawierać związki glinu (Alzheimer). Do niedawna to wioska (rolnicza), ażurowe szamba itd. Ale przecież kąpać się nawet w jeziorze można, a studniówka do spłukiwania WC lepsza od komunalnej: tańsza, rzadkie przerwy w dostawie, nie zapycha rur, albowiem nie zawiera tyle kamienia. Glony były w niej tylko na początku. Wyremontowaliśmy więc [dużo pracy] (ćwierćwieczem zardzewiały, zapomniany) hydrofor po budowniczym domu aby nie przepłacać za komunalną wodę,: obie pompy – ręczną i z silnikiem elektrycznym. W naszych czasach nie ma rolników na tym terenie: to już miasto. Agrochemia dawno spłynęła do morza – nie ma jej w wodzie. Przeciekające szamba też polikwidowano. Szkolnym mikroskopem odkryliśmy jednak wiele żyjątek. Zatrzymywały się one już na bibule do kawy. Organoleptycznie woda ze studni była bezkonkurencyjna. Badana metodami kuchennymi – także. Zapasy starej wody wypompowaliśmy i podlaliśmy nią ogródek. Nowa napłynęła, bez zarazy. Przechowywana w zamknięte, lub odkrytej butelce przez dwa tygodnie nie zaśmiardła. Tylko po burzy przypominała smakiem i kolorem „Herbatę Consumer”, lub „Kawę Inkę” W wodociągowej, nawet po przegotowaniu, po tygodniu pojawiały się glony i nieprzyjazne osady. Woda w ogródku, łazience i toalecie pochodziła ze studni. Woda pitna – kuchenna była miejska. Latem roztwór miejski często bywał niedostępny (czas podlewania ogródków), a często też przeuzdatniony chloraminą. Podczas burz system zasilania wodą miejską działał, miejski system energetyczny zamierał. Instalacja kliku dodatkowych zaworów umożliwiała dowolną manipulację źródłami używanej wody. Więc tę do picia puściliśmy przez filtr ceramiczny i węglowy. Nowo inteligencka łazienka była też cudem (cudactwem). Nieekonomiczny pseudoprysznic (4÷5 m3 na godzinę zmarnowanej wody – sic!), (wodotrysk w gazoszczelnej kabinie telefonicznej) na ponad półmetrowym postumencie i nowobogacki bidet, w którym raczej stopy myli – nie wyżej. Pomieszczenie stało się oddzielną ubikacją i „pralnią”, czyli miejscem dla pralki, kosza na brudną odzież i regał na środki piorące i chemię gospodarczą. Gruz z rozbiórki radzono nam wywieźć na nielegalne, ale drogie wysypisko śmieci. Taniej udało się nam go utopić w wyeksploatowanym, głębokim dole wapiennym. Tylko zestaw „kabina – wodotrysk” zabrał „Pan Tadeusz”. Podziękował nawet słowami niby wieszcza: „częste mycie skraca życie, bo skóra się wyciera i człowiek umiera”. Maciek (zgryźliwie) dodał „przecież wymyślono perfumy i dezodoranty!”, a wkrótce przetłumaczył nam nazwę bidet: pewnie od BIDY intelektualnej. Zasadnicze pytanie: gdzie znajdowały się wyłączniki elektryczne? Prawie wszędzie, tylko nie tam, gdzie zdrowy rozsądek dyktuje: koło kranów, okien, na dworze, na wysokości dwóch metrów nad poziomem podłogi. Jak państwo J. wykonali „ekonomizer”, zbyt szybko nie zdradzę. Może tylko, tyle, że to był „ziemny prąd (a nie gaz) o częstotliwości ok. 49,444 Hz i napięciu ok. 226,666 V.”,. Gniazdka elektryczne po sąsiedzku (z wyłącznikami) i bez jakiegokolwiek zabezpieczenia przeciwporażeniowego. Przewody aluminiowe łączone z miedzianymi przez zahaczenie, nawet kilka metrów „drutu” (lutu) cyno ołowianego. Izolacje przewodów też wszystkim, co wymyślono. Więc instalację elektryczną trzeba było zbudować na nowo, zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku. Wyłączniki koło drzwi na wysokości ok. 80 cm po stronie klamki. Trasy częstych przejść – korytarz, toaleta zyskały malutkie światełka nocne. Lampy oświetlenia głównego – żyrandole, plafoniery miały po dwie grupy żarówek włączanych jednocześnie: ≈ 230 V i tzw. = 24 V (w praktyce ponad 27 V) z buforowo karmionej akumulatorni: dwie baterie od traktora. Gdy energetycy (nierzadkie tutaj) strajkowali, lub przełączali coś, nie było już komfortu 300, lub 150 Watów oświetlenia, tylko 5 razy mniej z „kanałówki”, co i tak budziło interesowną zazdrość osiedlowych sąsiadów. Wieczerza smakowała równie dobrze, jak przy normalnych żarówkach, gdyż nie rozchodził się odór nafty i cerezyny. Tylko – dla lepszego trawienia – skrapialiśmy kolację dziesięcioletnim „winem wiśniowym” – souvenirem po ogrodniku, lub państwie J. [Maciej nie miał wtedy jeszcze zasilacza awaryjnego do komputera, – monitor (tamtych lat) zbyt głodny – a wieczór po trudnym dniu lata nie zachęcał do żadnych eskapad rowerowych.] Ale magnetofon kasetowy (z tego się wówczas słuchało Boba Marleya i Hare Kryszna), radio i wzmacniacz nie gardziły akumulatorowym zasilaniem. Później (pewnie) pół roku, wszędzie tam, gdzie po nowo inteligencji ostały „architrawy Karwowskich” zamontowaliśmy zwyczajne – prostokątne drzwi. System ogrzewania jeszcze przed zimą udało się udoskonalić. Samozapowietrzające się kaloryfery (z cieknącymi rurami pod podłogą) zdemontowaliśmy: w przyszłości będą słoneczną baterią do podgrzewania wody. Natomiast samodziałowy, zbyt wielki (dobry do szklarni) piec CO pojechał do lamusa, a dokładniej przyszedł po niego (niedawno poznany smutny) Pan Tadzik, (kupił sobie za to coś podnoszącego poziom cukru we krwi i zadowolenia społecznego) gdyż muzeum techniki nie miało mocy przerobowych w kolumnie transportu, a Pan Tadzik miał. Zrozumiałe i logiczne! Niskodochodowa prywatna inicjatywa z nieograniczoną nieodpowiedzialnością. Nadarzyła się okazja przenicować (przełożyć spodem do góry) podłogę, gdyż ten – ponadczasowy wynalazek – nowointeligencja też popsuła: najpierw pastowali to pastą rozcieńczaną pokostem, potem (bez usunięcia pasty) pomalowali farbą. Wciąż coś odpryskiwało, więc przykleili płytki PCV. Klej pomysłu pani domu: farba emulsyjna zmieszana z mąką i dekstryną. Same płytki dość łatwo było oderwać. Ale deski na kilka milimetrów przesiąknięte produktami ropopochodnymi. Nico potraktowaliśmy cykliniarką, bez gruntu (capon) pokryliśmy lakierem poliuretanowym. Ściemniała – prawie, jak po bejcy, ale stała się bardzo przyjemna do chodzenia boso. Pod podłogą i posadzką znalazły się kable grzewcze. Na nieszczęście wyłączania elektryczności, przebudowaliśmy kominek (dotychczasową spalarnię śmieci). Zyskał on objętość cegieł akumulacyjnych, powierzchnię wewnętrznych kanałów i szybę oraz do podgrzewania wody – wężownicę. Stał się on ścianą grzewczą, udoskonalonym piecem, tyle, że nie kaflowym. A ponieważ Maciej będzie palił odpadami drewna drzew liściastych, będzie miał pachnący dym. Może do wędzenia twarogu? Okazało się że w domku ogrodnika była wędzarnia kominowa, tylko przebiegała przez nią rura z niby kominka. U dziadka dym pochodził z kuchni. Pani docent – doktor pochodziła z małej, lubuskiej wioski. Widziała, w jakim bagnie żyje. Śpieszyła się wyrwać z trzeciego świata. Matka już czytała – wprawdzie poruszając ustami, ale i tak o 10 dB lepiej, niż sąsiadki. Usiłowała zatrzymać córę na wsi, ale ugięła się pod naciskiem argumentów córki: chociaż ogólniak w mieście. Tak ambitna dziewczyna zdała maturę, potem egzamin wstępny na politechnikę, punkty za pochodzenie… Jednak matka na studia nie zgodziła się: baba jest od tego, by swoje dzieci bawić. Nie dam ci grosza na studia; masz zostać w domu! Młoda została, ale nie w domu na wsi tylko w Poznaniu. Kompletnie bez pieniędzy. Rezonu nie zbrakło jej: widziała, jakie kary płacą „gapowicze” – szczególnie w nocnych tramwajach: to przyzwoite pieniądze. Za dnia zakuwała, nocą wsiadała do tramwaju i udawała „panią kanar”. A przecież gapowicze też biedacy: chcieli zaoszczędzić na zakupie biletu. Kwota kary przerażała „Paniusiu, może da się jakoś załatwić?! Bez kwita!” „Paniusia” była bardzo ugodowa: przecież bloczka mandatowego nie miała. Przyjmowała połowę kwoty kary – oczywiście prosto do kieszeni. „Bez kwita!” Zanim proceder się wydał, wiele wód Warty spłynęło do morza i wiele grosza wpłynęło do kiesy „paniusi kanar”. Wyrok sądu był jakiś symboliczny: „ze względu na minimalną szkodliwość społeczną procederu. „Paniusia” w AZS poznała kolegę z roku: syna dość zamożnego, kaliskiego „kupca bławatnego” wyszła zań, za mąż. Dla paniusi skończył się okres upokarzającej biedy. Oboje państwo J. ukończyli studia, zostali na uczelni i oddali się „pracy naukowej”. Od sędziwego ogrodnika kupili domek na podpoznańskim osiedlu F… a staruszek poszedł do „Matysiaków”. Wreszcie zbliżam się do zasadniczego tematu. Zacznę od banału: ludzie dzielą się na mądrych i głupich, wykształconych i „uczóne białogłowy”. Populacja europejska jest mocno przemieszana. Podobnie w Polsce mamy potomków Ariów, Scytów, Buriatów i Żydów, oraz niewielu z innych nacji. Ale Polacy niezbyt różnią się od siebie wyglądem, dlatego i z powodu piekłosiężnej biedy tak częste w Lechistanie różne animozje i fobie: antysemityzm, rasizm, patriotyzm, seksizm i inne izolacjonizmy. Każda grupa etniczna ma swoje racje językowe i usiłuje narzucić je innym. I oczywiście (a jakżeby inaczej?) Wszyscy są pewni swej polskości i nieomylności w sprawach językowych. Popsuto bazę języka. Ludzie po wielokroć nie znają sensu słów i dlatego uważają, że inni mylą się. „My nie Ruski: my ź Wilni.” Albo: „my głedomy ryśtyś po płelskiewi”. Nad poprawnością językową czuwają dwie grupy ludzi: inteligencja i „językoznawcy” – ci drudzy, (te drugie) to często „uczóne białogłowy”. Często „nie odróżniali La Palomy, od La Scali”. Po każdej z Wojen Światowych podnoszono na siłę poziom kultury na wsi. Po Pierwszej Felicjan Sławoj Składkowski rozkazał budowanie wychodków na wsi. Równano w górę. Odwrotnie postąpił reżim politbiurokratyczny półwiecza po Drugiej Wojnie Światowej: dawał handicap studentom pochodzenia chłopskiego: tzw. „punkty za pocho-dzenie”. Kołtuneria trafiła między mury uczelni. Syn, czy córka nauczycieli, lekarzy byli bez szans dostania się na studia w specjalności godnej ich zainteresowań. Mimo lepszych wyników egzaminów wstępnych, mieli za mało „punktów”. Więc potomek zacofanego rataja stał się autorytetem w wielu dziedzinach. Także medycyny i języka. Potem chętnie rozdając swoje testimonium paupertatis. Podobnie, jak we Francji: gdy mówimy «dawniejszy prezydent Polski – Lech Wałęsa…», Francuz w pół słowa przerwie nam wątek i natychmiast nas pouczy „Lesz Waleza”. Ale oni wiedzą najlepiej – tak, jak polscy językoznawcy. Pan Janczewski, belfer z Kętrzyna (na Mazurach) słynął z pieprznych powiedzonek. Dosadnie wyraził się kiedyś o mędrcach ze słomą w trzewikach: „w sławojce nie powinno się wykładać papieru toaletowego, tylko gazety. Może do wioski zabitej deskami dotrze trochę kultury”. W 1945 r. w Polsce stacjonowało kilka dywizji „II Frontu Białoruskiego”. Żołnierze dowolną książką zatykali odpływ w muszlach toaletowych, puszczali wodę, poczem myli się. Słoiki „Wecka” otwierali przez stłuczenie dna o kant stołu, a żony oficerów radzieckich na wszelakie bale ubierały się w poniemieckie koszule nocne. Już baśniową jest historia o konfiskacie rowerów i zegarków: „Давой машинку! Давой чясы!” Dość podobną sytuację mamy we Francji: przyjechało tu wielu Afrykanów. Skok i szok kulturowy. W swoich, afrykańskich szałasach nie mieli nawet podstawowych zdobyczy cywilizacyjnych – wody, choćby ze studni, tylko z jakiegoś bajora. Dla nich każdy piekarnik jest mikrofalówką, każda muszla – bidetem. W zwyczaju mają po myciu smarować całe ciało oliwą. W Afryce jest to dobro powszechne. Tutaj sporo kosztuje, więc smarują się, czym popadnie: olejem napędowym, mydłem w płynie i innymi, dowolnymi, śliskimi płynami z aptek i tanich sklepików. Na zwróconą uwagę, że pozostawili brudną wannę mają jedną odpowiedź „my mamy inne ciało”. Nigdy nie wyżymają wypranej odzieży, wieszają ją ociekającą wodą. Ale wszyscy pochodzimy ze wsi – powie ktoś. Prawda! Tylko ile pokoleń potem budowało nasz status? Pochodzę z wyjątkowo biednej rodziny. Nie mam sprytu ni tupetu Grobelnego – kraść nie umiem – muszę pracować, lecz nie garbem, tylko mózgiem. Aby przeżyć, nauczyłam się pewnego kombinatorstwa. Kiedyś, już za progiem emerytury ojczym napisał pracę magisterską jakiejś nauczycielce ze słomą, a ja wykonałam rekwizyty. Tak to – kuchennymi schody – weszłam w świat nauki: potem kilka prac naukowych napisałam na obce konto. Reklamacji nie było, czyli chyba przeszły. Myślę, że nie ja jedna tak zarabiałam. W Akademii Medycznej pracowały portierki: niewiele spoglądały w okienko. Byłe nauczycielki akademickie były ciągle zajęte „przepisywaniem” prac. (Nie udowodnię, ale na pewno od początku pisały całą pracę.) Kiedyś, niedługo później, rozmawiałam z sekretarką z rektoratu właśnie tej uczelni. Podobno duży odsetek lekarzy nie ma żadnego certyfikatu, a wpadli dopiero, kiedy mieli czelność robić drugi stopień specjalności w rzekomo swojej uczelni. Tupet ze słomą w kapciach. Zwykły elektryk, nawet taki od wymiany żarówek i mycia kloszy, co kilka lat musi zdawać komisyjny egzamin w SEP. Chodzi o to, aby przez rutynę i niewiedzę nie zabił kogoś, siebie, nie spalił majątku innych ludzi, nie wyeksportował kilku województw w kosmos. Nieborak – inżynier-energetyk z ukraińskiego Cziernobyla zapewne miał ważne certyfikaty, ale i tak pomylił się. A lekarz i farmaceuta – mający na podorędziu niemal wszystkie trucizny świata? A sędzia ze wszystkimi swemi kodeksy? A historyk i polityk mogący doprowadzić do globalnej wojny? Pewnie tylko językoznawca – nie saper: może mylić się milion razy. A jakie mamy konsekwencje, gdy gamoń tłumaczy pacta międzynarodowe? Gdy mowę zacnego polityka interpretuje imbecylowato. Ponieważ żem wychowana na pograniczu kultur, rogata, rzucam publiczny postulat posłania wszelkich, podejrzanych fachowców do Campusu Najzdrowszego Rozsądku na gruntowne repetytorium. Jeśli obleją egzaminy, nie pomoże nic ponad kamieniołomy, bądź sybir. Świat Zachodu ma tupet potępiać Indie, za ich system kastowy. Bez głębokiej medytacji i moim była onegdy uchybieniem. Kapitału wiedzy fachowej nie zdobywa się w ciągu pięciu lat studiów: czym skorupka za młodu… Od kilku lat uczę się języka francuskiego. Bez słowników – zaiste – ani rusz! Ale to korrida! Czegoż tam nie ma? (Jeszcze nie wiem. Zapewne wielu słów.) Odpowiem tylko, co tam jest? Bardzo dużo błędów. Pierwszej mojej niedzieli w Paryżu zgubiłam się na Mont Martre. Święcie przekonana, że nie znam ni słowa w języku Galów. (Francuzi rozumieją łacinę.) Prawie rozpacz. W torebce „ROZMÓWKI”. Szukam autobusu. Ktoś mówi w języku Byrona, a straszono mnie: „Francuzi ani słówka po angielsku”. W rozmówkach autobus nazywa się BYS tak w transliteracji humanoida brzmi międzynarodowe słowo „autobus”. Ale ktoś napisał przez igrek, więc jaknajniżej potrafię basuję BYS. Nikt mnie nie rozumie. Płacząc, mówię: po polsku to jest autobủs. A słuchająca mnie pani cieszy się, że coś zrozumiała: „Łi! Set dezAtobṻs!” Tak! To jakieś autobusy. Potem jakiś znawca tłumaczył mi, że słownik napisano w transliteracji między¬narodowej. A gdzie indziej litera „Y” pracowała za „E” akcentowane: „È, É”. Debil nie radził sobie zupełnie z „E” nieakcentowanym. Nieakcentowane, francuskie „E” wymawia się ni to „E”, ni to „O”. Coś pomiędzy – jakby „Œ”, lub „Ö”, a na końcu słowa cichnie. Akcentowane prawie nie różnią się od zwykłego, polskiego „E”. Kilka lat temu kolega, Francuz – Patryk zdecydował się zwiedzać Polskę. Doskonale sobie radził z komunikacją werbalną: wielu młodych w Polsce zna angielski. Francuz – Patryk też. Ale chciał być szarmancki w stosunku do kasjerki w markecie w Olsztynie. Zagadał do niej „jak się Pani ciuje?” Bo tak to w słowniczku do podróży przetłumaczono francuskie, powszednie „ça va?” (jakoś leci?). Kasjerka stropiła się – zapewne poszukując u siebie jawnych oznak choroby, przepicia, zarwanej nocy – złapała za lusterko, a za chwilę dzwonkiem wezwała ochroniarza. Agent przyszedł, zapytał, cóż strasznego stało się, poczem wyprowadził zszokowanego Francuza. [Całe szczęście, że bez paralizatora, że nie pobił.] Patryk był wstrząśnięty, nie pojął, cóż stało się, może deportują go, wyślą na Sybir, wsadzą do kryminału? Kupił bilet, wrócił do Francji. Potem długo tłumaczyliśmy Patrykowi, że w polskiej kulturze to nadmierna poufałość, „koszoneria” – świniowatość, i że takie zwroty są absolutnie niedopuszczalne, przyzwolone wyłącznie rodzinnie i w gronie najbliższych kolegów. Był wstrząśnięty: przecież to legalnie kupiony słownik do podróży. Na Zachodzie już można wytoczyć proces lekarzowi, za chorobę jatrogenną, wygrać ten spór i wyrwać spore odszkodowanie, pozbawić prawa wykonywania zawodu. Ale cieszyłabym się, gdyby przykładowy Patryk wygrał przynajmniej zwrot kosztów zmarnowanego urlopu. Po takim precedensie skończyłyby się idiotyczne słowniczki z ça va? = jak się Pani ciuje? i autobus = BYS. We Francji niemal sto procent pieczywa powstaje tu z pszenicy. Wszędzie króluje bagietka. Dwa słowa „du pain” oznaczają pieczywo, a dokładniej jakieś pieczywo. Mogą oznaczać piernik, bułkę, bagietkę i inne pieczywo. Chleb żytni – osełkowaty, lub owalny, czy kołacz, duży bochenek – tutaj nie jest zbyt popularnym pieczywem. Ale słowniki tłumaczą „du pain” (düpę) jako „chleb”. (Francuskie „du”, to rodzajnik nieokreślony, czyli „jakieś”, „pain” oznacza pieczywo. Ale wracamy do polszczyzny. Przecież chyba chodzi o to, aby język cięty powiedział więcej, niż pomyśli głowa. Jeśli mamy do czynienie z różnym zrozumieniem jakiegoś słowa, zdania, to znaczy, że coś niedobrego dzieje się w języku danego społeczeństwa, że sposób komunikacji jest chory. Mowa powinna być też spójna, zrozumiała i logiczna dla nowych użytkowników języka: obcokrajowców i dzieci. Ile waży jeden kilogram? Azali ktoś się śmieje z tak postawionego pytania? Lecz (wyjątkowo – tu i teraz) nie miałam na myśli rozśmieszania kogokolwiek. Kilogram jest jednostką miary. Najczęściej masy, lub (wypad¬kowej) siły przyciągania przez sąsiadującą materię . Nie interesuje nas, ile teraz waży towar, który chcemy kupić, tylko jaka jest rzeczywista ilość kupowanego towaru: MASA. Sprawdzenie masy obiektu jest wręcz niemożliwe w zwyczajnych warunkach. W laboratoriach można sprawdzić inercję masy w warunkach sztucznej grawitacji. Na wirówkach bada się bezwładność, masę planet lepiej obliczać. Trudne, więc towar ważymy. Taki pomiar jest generalnie obarczony niewielkim błędem, a jednocześnie jest bardzo prosty. W praktyce codzienności, ważąc coś, ustawiamy przedmiot na szalce wagi. Odważnikowa mierzy dość dokładnie masę badanego przedmiotu, a staje się bezużyteczną dopiero, gdy ginie grawitacja, ale kiedy grawitacja maleje zmniejsza się tylko czułość wagi. Pokazuje tyle samo na równiku, co na biegunach. Wagi sprężynowe (starodawne i tensometryczne) muszą być skalowane dla szerokości geograficznej i mylą się już w pojazdach jadących ze wschodu na zachód, lub zachodu na wschód. [Słysząc taką rewelację, (wcześniej już poznany) pedagog Kętrzyna stwierdził: to dlatego tak traciliśmy na handlu ze Związkiem Radzieckim]. Ale po ki czort tyle matematyki w felietonie językowym? Bo to moja replika na gazetowy artykuł „językoznawczy”. Autorka rozindyczała się nad określeniem na opakowaniu towaru „masa netto”. Uważała, że „waga netto”. Nowo inteligentka miała dwa argumenty: przecież nie mówimy do sprzedawcy „niech mi pan zmasuje dwie kila smalcu i przyrząd do ważenia nie zwie się maser”. Wyjaśniłam już, dlaczego zbaraniałam, osłupiałam, ale nowo inteligentce przypominam, że nie ma w polszczyźnie słowa (rzeczownika) „kila”, są tylko (przedrostek) „kilo” (tysiąc) kilogramy i zwyczajowy skrót „kilo” (umownie, po sąsiedzku) oznaczający kilogram. [1 kilo, 2 kilo, 3…] Niedopuszczalne jest używanie skrótu kilo w tekstach ścisłych i handlowych. Anegdotka z podręcznika szkolnego: Do kierownika budowy przyszedł koźlarz: Panie Inżynierze! Ile waży cegła do budowy tego zamku? – A po co to panu? Odparł kierownik. – No, bo wie Pan, ja mam tu napisane, że wolno mi nosić do 70 kilogramów. – Panie Maliniak! Idź Pan zważyć tę cegłę i po kłopocie! – Ważyłem. Jest dwa kilogramy i pół cegły. – Nie rozumiem. – No, bo położyłem na jedną szalkę jedną cegłę, a na drugą dwa kilowe odważniki, ale cegła nadal przeważała, a ja już nie miałem ciężarków; więc do tych dwóch kilo dołożyłem jeszcze pół cegły. Więc ile to jest? Zadanie było w podręczniku arytmetyki dla trzeciej klasy szkoły podstawowej, więc jest niesłychanie proste. – Panie Maliniak! Idź pan do swojej wagi i przetnij całą cegłę na połówki. Potem z każdej szalki odejmiesz pan po pół cegły! – Dobre, Szefie! To znaczy, że pół cegły waży dwa kilo, no a cała dwa razy tyle, czyli cztery. Gdy mylą znaczenia słów Banda: (linia oporu taśma, granica, opór). Banda jest grupą ludzi stawiających opór: walczących z arogancją władzy, niesprawiedliwością, z systemowym aparatem ucisku. Współczesne bandy nazywały się Greenpeace, Mafia, Kamorra, Cosa Nostra. Legendarne bandy: Janosika Harnasia, Wilhelma Tella. Szubrawiec napadający (na) niewinnych ludzi jest oprychem, zbirem, ale nie bandytą. Biesiada: (Bies = duch śmierci) uroczystość ku czci biesów. Pierwowzór satanistycznych egzekwii. U bogan Natura była pełnią, boganie nie dzielili także bóstw na dobre i złe, można spodziewać się, że biesiada jest tym samym, co dzisiejsza stypa: pożegnaniem zmarłych. (Często wielce hulaszcza.) Demokracja: (dĕmokratía od děmos = lud + krátos = władza) ustrój społeczny. Nazwa chętnie nadużywana. Ogólnie określana, jako władza ludu. Wielokrotnie w miejsce słów „ochlokracja”, lub „plutokracja”. Starogrecka demokracja polegała (na świadomej) nierówności wyborców: proporcjonalnie do wartości mózgu. Jeden mędrzec oddawał kilka głosów, mieszczanie – po jednym, spokrewnieni z małpą, bądź karaluchem nie mieli prawa głosu w wyborach. Dwa słowa: „flaszka i butelka” mają inny sens i nie należy ich używać zamiennie. Butelka jest naczyniem korkowanym, a flaszka jest dosyć podobnym naczyniem, tylko z zamknięciem błyskawicznym flash. Fermentacja: (fermée = zamknięty) enzymatyczny rozkład cukrów przebiegający bez tlenu (w zamkniętej kadzi) proces biologiczny z pomocą mikroorganizmów – bakterii i drożdży. Zastosowana w produkcji wina i w kiszeniu warzyw i innych artykułów żywnościowych. Wykorzystywany do produkcji antybiotyków, do konserwowania pasz, biologicznego oczyszczania ścieków zawierających odchody zwierzęce, ludzkie itp. Błędnie fermentacją nazwano inne, tlenowe procesy biologiczne. Zupełnie odwrotnym pojęciem jest aeracja. Aeracja: (aēr = powietrze) część procesu biotechnologicznego, wietrzenie. Przewietrzanie podłoża (pożywek, biomasy) przez przepompowywanie przez nie dużych ilości powietrza. Stosowane m.in. w produkcji drożdży i „kwasku cytrynowego”, oraz w oczyszczaniu ścieków ze środków myjących – mydła, detergentów. Grzech: ważne pojęcie z nauk chrześcijaństwa. Wprost to pech, niepowodzenie, chybić–spudłować (w strzelaniu), zostać złowionym na wędkę, w sieć. Kościół penalizuje grzech, rzuca klątwy, zamiast pomóc pechowcowi. Hrabia: od „grabić”, szarpać do siebie. Arystokrata pasożytujący na najuboższej warstwie społeczeństwa. Jarosz: osoba z dużą dozą empatii, wrażliwa na cierpienie zwierząt. Nawet poważne publikacje dietę jarską mylą z wegetarianizmem. Wegetarianin: osoba będący świadomą sposobów żywienia – jego dróg i zagrożeń. (Wegetarianie są ludźmi o trochę większej świadomości.) Drugie znaczeniem (słowa wegetarianin) to osoba niejadająca żywności szkodliwej i takiej, która w zamyśle wytwórcy, nie była pożywieniem. Dla obserwatora z zewnątrz wegetarianie nie jedzą także margaryny, grzybów, czosnku, cebuli. Karotka: (krótka) (Dacus carota) pomarańczowa (z odcieniem czerwonawym) odmianą marchwi o krótkim, grubym, walcowatym korzeniu. Swoją barwę zawdzięcza dużej ilości karotenów. Często masa jednego korzenia osiąga ciężar około 450 g. Zwykła marchew (siewna) (Dacus sativus) ma cieńszy, stożkowaty, długi korzeń, czasami wręcz żółty. Często wielkości męskiego palca. Zasadniczą różnicą pomiędzy odmianami marchwi polega na tym, że karotka ma wysoki stosunek średnicy do długości i masę (około dziesięciokrotnie) wyższą od zwyczajnej marchwi polnej. (Chemicznie zawiera więcej miedzi.) Myśliwy: (ktoś, kto myśli). Człowiek sprytny, przebiegły, pomysłowy. Cechy człowieka, istoty słabszej fizycznie od zwierzyny, ale przewyższający świat zwierzęcy chytrością. Sylwetka – chód podobny do polowanego zwierzęcia. Potrzaski wnyki, wilcze doły. Kłusownik jest umysłowo mniej zaradny: poluje z konia (kłusem) i musi się więcej napracować. Ponieważ oba źródła dochodów nie cieszą się ogólnym uznaniem, ten przebieglejszy ukuł legendę. Szaser jest dawną nazwą łowcy. Osobiście tę nazwę preferuję. Orzech włoski: (Juglans regia) prawidłowo PESTKOWIEC WOŁOSKI. Wołoski od Wołochy, czyli Bałkany. Nasi sąsiedzi ze Wschodu (wiele trafniej) nazywają go „orzechem greckim”. Nazwa potoczna wprowadza w błąd, gdyż Włochy (Italia) są ojczyzną leszczyny (orzecha laskowego). Owsianka nie jest zupą mleczną z płatków owsianych, tylko prażoną mąką owsianą, używaną jako surogat kakao. Peniuar: (peignoir = czesanie czarne). Płachta czarnej tkaniny do przykrywania ramion podczas czesania ciemnych włosów. Palasryn: (palace, palais = pałac, sąd, wytworny hotel) Wzorzysta suknia podobna do (orientalnego) stroju sułtana (sutanna): rodzaj togi, szlafroka w gościnie, bądź w eleganckim hotelu. Szlafrok jest płaszczem nocnym. Peleryna strojem pielgrzyma. Podomka – słowem z nowomowy, nieudolnym synonimem do określenia trzech pierwszych. Pogaństwo (poganie): (od staropolskiego Baga = Bóg), czyli (prawidłowo) boganie. Na pogaństwo przekręcono dopiero w XVII wieku. Monoteistyczna wiara, rzadziej religia odziedziczona od naszych, aryjskich przodków; zasadzona na uwielbieniu, szacunku do Natury – do dzieła najwyższego. (Podział na mono i politeizm jest stricte akademicki.) Poganie używają całej miriady imion – jednej osoby – Boga. Nie budują kościołów z „kamienia”: idą modlić się do Natury, do lasu na „wrzosowisko”. Niemieccy poganie, to (z nazwy) ludzie z wrzosowisk (Heide niem.) wrzosowisko. Wrogowie starego ukuli inną, wtórną etymologię: (paganus = wieśniak, politeista). Wroga etymologia dotyczy też innych wierzeń. Rosyjskie chłopstwo – to „krestianie”, (prawie tak samo, jak chrześcijanie), a francuski chrześcijanin to „chretién” (czyt. kretię) kojarzymy z kretyn. „Święta inkwizycja” konsekwentnie niszczyła wierzenia lokalne. Pogaństwo zostało ostatecznie zniszczone przez Kościół Powszechny w połowie XVIII wieku. Słowo „sedes” znaczy tylko jedno: usiądź na desce. Uściślając deska do siadania. Samo „oczko” muszli toaletowej (dawniej drewniane) lub siedzenie skrzyni kloacznej. Nie fajansowa, czy metalowa muszla! Super, to nie coś najlepszego. W jakiś sposób stan nienormalny: dodatek, którego nie ma w stanie prawidłowym. Superheterodyna jest dziś powszechnym radioodbiornikiem. Ma swoje wady i zalety. Super w nazwie radioodbiornika oznacza, że do odbiornika dołożono nadajnik radiowy. I nadajnik ten w każdej sekundzie wysyła w eter miliony cykli śmieci. Superata jest nienormalnym stanem kasy: sprzedawca kradł. Supercena, to też oszustwo: cena z jakimiś, nienormalnymi dodatkami. Superbe, to pycha, zarozumialstwo, pyszał-kowatość. Ekstra to prawie to samo. Słowo „szlachetny” wyniesiono na ołtarze. Ale pochodzi ono od słowa „szlachta” – pierwotnie kasta rzeźników (szlachtować – zabijać, szlachtuz – rzeźnia). „Szlachetny” znaczy o cechach rzeźnika: okrutny, nieludzki, bezduszny, bezwzględny, bez nuty współczucia, charakteropata. Sporo o polskiej szlachcie napisał kaszubski mędrzec – Florian Ceynowa. Żarcie: główna część pogańskiego nabożeństwa – Żertwa Ofiara, Obiata. Posiłek boski, duchowy. Uczta (od uczcić). Wielki dar miłości. Sacrum – sakrament. Równoważny z Komunią Świętą. W tym znaczeniu zawsze piszemy dużą literą. Ofiarnik pogański nazywał się żerzec. Ignoranci uważają słowo „Żarcie” za wulgarne. A ja jestem częściowo w ciąży Śródtytuł jest cytatem. Kupiłam kiedyś ładnie wydaną, kieszonkową encyklopedię traktującą o wegetarianizmie. Wygląd książeczki budził zaufanie. Ale w wydawnictwie „Atena” nie było ani jednego fachowca o śladowym choćby pojęciu z dziedziny dietetyki. Kupiono zachodnią książeczkę i oddano do przetłumaczenia. A to trochę, jak tłumaczenie poezji. Najważniejsza jest tutaj znajomość tematu, a języki są sprawą drugoplanową. Wydawnictwo poprawi błędy stylistyczne. Trzeba napisać od nowa, kierując się zaledwie myślą przewodnią. Tłumacz książeczki – Przemysław Taisner – postąpił zupełnie na odwrót. Nie znał podstawowych pojęć, więc tworzył neologizmy. Nр.: „część wegetarian nazwanych półwegetarianami nie jada czerwonego mięsa”. (Cytat z pamięci.) Zacytowałam to zdanie też mojemu ginekologowi. Zaczerwienił się i stwierdził: „A ja jestem częściowo w ciąży”. Nie ma na świecie ludzi żywiących się wyłącznie mięsem. Tak można pociągnąć około trzy miesiące. Entuzjaści kiełbasy i tak na zmianę przejadają chlebem, kapustą, kartoflami, itp. Pewne stany rzeczywistości są permanentne. Jeśli tylko czasami jada się grzyby, mięso, czosnek itp., to znaczy, że jada się wszystko. Jeśli ktoś kradnie tylko do drugi dzień, albo tylko nocą, to nie jest na pewno półzłodziejem. Kilka gramów trucizny dodanej do czystej wody też zmienia ją w truciznę. Podobnie jest ze zdrowiem chorobą: albo ktoś jest zainfekowany, bądź nie. A widział ktoś buty częściowo za ciasne? Mamy letnie półkolonie, ale o państwach półkolonialnych nie słyszałam. A jak jest z półgłupkiem? pozostawiam rozwadze Państwa. Modnym słowem ostatnio jest „pseudo kibic”. Pod tym eufemizmem mieści się treść: chuligan stadionowy. Pan Jacek Hałasik, radiowiec z długoletnim stażem mówi „KIBOL” i chwała mu za to. Powiada swoje sakramentalne „KIBOL” i to wystarczy – jest bezstronny. Ale ja jestem radykalna, dość nietolerancyjna do wszelkich objawów zbiorowego chamstwa. Kibice i patrioci mają wiele imion, ale jeden sens. Oni z pogardą traktują całą resztę świata, nie widzą w obcym człowieka, tylko wroga; pijąc przy tym wódkę, czy też piwo, czy łamiąc ławki, bijąc drugiego dewianta, zależy tylko od stopnia zaawansowania swojej agresji. Wulgaryzmy W ślad za prymitywnymi filmami rodziło się wówczas w Polsce wiele dziewczynek o imieniu Izaura. Na Zachodzie dawano wtedy imię VALESA. Mieszkańcom pewnej wioski narodziła się córeczka – wiadomo – piękna, a w telewizorowni mielono wtedy serial – tasiemiec. Ważną postacią tasiemca była „piękna kurtyzana”. Rodzice nie rozumieli, co nazwa oznacza: chcieli, aby ich dziecina nazywała się „Kurtyzana”. Urzędniczka S.C. odmówiła zapisania takiego imienia, ale ojciec dziecka był nieugięty. Bezradna pracownica nie wiedziała, jak dyplomatycznie wytłumaczyć panu, dlaczego NIE?! Poprosiła więc kolegę, a kolega poprosił tatusia dziewczynki na korytarz. „Czy na pewno chce Pan dać córce imię « kurewka »?” Pomogło. Jak już przed chwileczką zauważyłam, ważne słowa napiętnowano, jako wulgaryzmy, a tylko dlatego, że ktoś nie rozumiał ich znaczenia. Komuś nie podobało się „deux pas” (dupa), więc mówimy pośladki, odbyt. Słowo (potocznie) oznaczające fallusa, pierwotnie oznacza choinkę. Morda pochodzi od francuskiego czasownika oznaczającego pokąsanie. O żarciu było przed dwiema chwile. Nieporadność językowa – język prostacki – wulgarny Byłam drzewiej na spotkaniu literackim: prezentował się „poeta” Stanisław Barańczak. Zagalopował się w potoku dysonansów, w monotonii krakowsko częstochowskich rymów. Ktoś z sali nie wytrzymał: zapytał „Czy to prawda, że Pański ojciec był rymarzem?” Nie pamiętam riposty, ale widocznie była obraźliwa. Nie pomnę także, kimże był krytyk „poety”. Zapewne ktoś z ludzi pióra. Za krytykiem ujął się Edward Popławski – znany, świetny poeta – laureat wielu turniejów literackich. Barańczak ma tytuły, ale nie ma talentu (najdelikatniej opisując sprawę), ale bowiem „nie poznano się na nim w Polsce”, znalazł wielbicieli za oceanem. Polonus w USA nie dostrzeże, że polszczyzna imigranta jest kompromitująca, więc tłumaczy żenująco nр.: „Dał nam Pan dar prostoty, dał nam Pan wolność dusz, dał nam Pan cel jasny, niedaleki już. Będziemy razem szli, dokąd wskaże Bóg i świat miłowali bez lęków i trwóg”. Edek sprawny w mowie, jak niewielu i (eufemistycznie temat ujmując) niewyparzony jęzor. Zagnał Barańczaka w ślepy zaułek. Nawiązała się zbyt gorąca dyskusja. Wzajemne wyzwiska i obelgi: słowo „GRAFOMAN” zabrzmiało setki razy. Przypowiastka owa tylko dla morału: „NIE LICZY SIĘ CO MASZ W GŁOWIE, TYLKO NA PAPIERKU.” Głupawka profesjonalna Ważna jest koherentność gramatyczna i syntaktyczna. Jeśli większość garderoby zakładanej bezpośrednio na ciało jest rodzaju żeńskiego: koszula, bluzka, pończocha, skarpetka, czapka, odzież, halka, to dlaczego językoznawcy zgodnie, że podkoszulka jest rodzaju męskiego (niby podkoszulek)? Podobnie wielu Wielkopolan na szmatę do podłogi mówi „szmat” – tak, jak szmat (ogromny obszar) czasu. Niezwykle rzadko ostatnio używa się słowa pulower. To słowo dotyczy swetra ściąganego przez głowę. Także blezer odchodzi w niepamięć. Nazwa dotyczy swetra typu bluzka. Skoro tak – mamy dylemat: swetr, czy sweter? Wyjaśnienie znajdujemy w deklinacji. Porównujemy kilka rzeczowników niemęskoosobowych podobnie kończących się: wiatr  wiatru  wietrze  wiatry rower  roweru  rowerze  rowery rejestr  rejestru  rejestrze rejestry ster  steru  sterze  stery teatr  teatru  teatrze  teatry komputer  komputera  komputerze swetr  swetra  swetrze  swetry seter (irlandzki)  setera  seterze tester  testera  testerze  testery; Ale na wsi, u studenta za handicap mówiło się sweter i wiater! Oni umią, daj kotowi, usiądź się! „Ну садитеь, не садитеь, а всё же таких музыкантов не годзитесь”. Muszli do swego sedesu (w sławojce) też (biedaczysko) nie miał, więc nie wie, jak się ona nazywa. Pan magister za handicap nie chce, aby mówić do niego, Panie magisterze. Słusznie, ale pan magister nie wie dlaczego: po dyskotece spał na wykładach. Teraz argumentuje, że: sweter  swetra  swetrze magister  magistra  Magistrze Luter  Lutra  Lutrze. konfrater  konfratra  Konfratrze filister  filistra  Filistrze Czego biedak zapomniał? Że rzeczowniki osobowe odmienia się inaczej, niż pospolite: Gołąb (pan)  pana Gołąba. Gołąb (ptak)  gołębia. Gołąb (pani) Gołąb, (bez odmiany) dawniej Gołąbowej. Gołąb (państwo) Gołąb, Gołąbowie, Gołąbostwo. Gołębie (ptaki). Koper (pan)  pana Kopera. Koper (roślina)  kopru. Magister (pan), ale magistrat (licencjat, lub w ratuszu). Państwo (ona i on)  magistrowie (dawniej magisterstwo). Grupa magistrów  magistrowie, magistrzy. Na wsi odmiana męskoosobowa, zamiast niemęskoosobowej jest chyba najczęstszym błędem: daj kotowi mleka, szczurzy pogryźli buraki, nie dawaj piesowi! Przypisują „zwierzęciowi” ludzkie cechy. Ale (za sprawą białoruskiego) zdarza się odwrotny błąd: zanieś to agronomu! Są oczywiście (rzekome) wyjątki, nр. (męskoosobowy) bohater, który odmienia się jak niemęskoosobowy  bohaterze. Słowo pochodzenia ukraińskiego najpierw brzmiało „BOHATYR”. Tak samo odmieniane, jak „SATYR” – bożek (pół kozioł, pół człowiek). Angielskie „sweater” ma o dwie litery więcej, niż polski swetr, a atutowe znaczenie słowa odnosi się do ekonoma, który wyciska siódme poty. Nie dotyczy samego swetra, ale jakby stylu ubierania się. Dość podobne słowo „sweeter” oznacza „słodszy – milszy”. Obcy język nie jest żadnym argumentem, bo multum słów pisalibyśmy cyrylicą. Polskie słowo „róż” m.in. oznacza zimny kolor lekko zaczerwieniony – prawie lila. Francuskie „rouge” czyta się identycznie, „róż” a oznacza normalną, intensywną, gorącą czerwień. Polskie „szyfon” oznacza delikatną (jedwabną) tkaninę, a Francuzi myją tym podłogę, bo to szmata. Wymowa angielskiego słowa oznaczającego komputer zbliża się do „kompiuta”, a we francuszczyźnie wyraz jest grubo nieelegancki, bo oznacza „jak dziwka”. Argumentacja, że „większość mówi sweter” też jest mętna: proszę o dowody – jakieś badania. Mogę dowodzić identycznej „prawdy”, że większość zamiast „mysz” mówi „mysza”, oraz że większość pija denaturat. Tajemnicą poliszynela jest, że parlamentarzyści nadużywają alkoholu. Rzadko sami prowadzą, ale siadają za wolant. Pewnie dlatego ustanowili prawo ścigające kierowców, jako potencjalnych pijaków. Spodziewam się, że multum neodebilizmów powstaje w środowisku językoznawców. Nie można równać w dół, bo trzeba będzie zrezygnować ze zdobyczy cywilizacji. Jeśli większość myli moc z siłą, to chyba zbędną jest rezygnacja z fizyki. Nie można wprowadzać zamieszania do wielu dziedzin życia, tylko dlatego, że rzekoma „większość” nie rozumie swojego języka. Struktura tego passusu jest indywidualnie moja: nie pamiętam dokładnie słów profesora doktora Witolda Doroszewskiego, ale już w latach pięćdziesiątych upomniał się o swetr. Przytoczył błędny rysopis zaginionej osoby „ubranej w sweter koloru…” W felietonie językoznawcy chodziło o to, że pomylono dwa słowa pochodzenia angielskiego: rasę psa ‒ seter irlandzki i przedmiotowy „swetr”. Wynika z tego, że sweter pochodzi z nowomowy – językoznawców za handicap. Dawniej rutenizmy, rusycyzmy, dziś kilka ha głupoty importowana jest od anglofonów, ale nie z winy mieszkańców Wysp, tylko z lokalnego prostactwa. Bardzo często w rolnictwie. Krowy należy karmić, żywić trawą, burakami, kartoflami. Zdanie to upodmiotowia krowy. Ale słyszymy czasami „skarmiać buraki krowami”. Takie zdanie ma sens: nie wiemy, jak pozbyć się buraków. Aby usunąć zbędne buraki, skarmimy je krowami. Tak, jak spalamy, zmiatamy, zgarniamy śmieci. Pokarm zwierząt inaczej nazywa się „pasza”. Słowo „KARMA” jest zarezerwowane tylko do religijnego określenia skutków życia. W chlewie – nie w chlewni – żyją świnie, a nie trzoda chlewna. (W chlewni pewnie chlewniana.) Krowy, świnie, kozy, konie, kury, gąsienice, bakterie hoduje się. Jabłka, kalafiory, kartofle, buraki, groch, pszenicę, cebulę, grzyby uprawia się. Podział na hodowlę i uprawę przebiega po linii potocznego rozróżniania form życia. Choć bakterie są raczej roślinami (flora), większość uważa je za zwierzątka. Czosnek, cebula i grzyby są bliżej biologicznie świata fauny, 998 ‰ ludzi uznaje za rośliny. Słowo hodowla ma dość dokładny synonim – paść. Oba słowa oznaczają „chodzić” i choć, zaiste, ortograficznie „CH” w „chodzić” jest bardzo nierozsądne – ten sam źródłosłów, co godzić. Uprawa ma rdzeń „praw” wspólny ze słowami „prawo, prawidło, prawnik” i znaczy, że robimy coś, by było jak najlepiej i chociaż też trzeba się nachodzić, nie jest to ciągłe łażenie za uciekającym zwierzakiem. Słowa określające człowieka wykonującego jaką funkcję, gdyby miały kończyć się na „eż”, kończą się „erz”. Logiczne: żołnierz i żołnierska służba, pasterz i pasterska cierpliwość, szalbierz i szalbierska przebiegłość. Tancerz – tancerski wdzięk. Ale biskupa Rzymu, zastępującego ojca, nazwano „papieżem”, zamiast „Papierzem”. Żeby było jeszcze głupiej, mamy papieski (np. uniwersytet, pałac). Jeśli już trwają przy „papieżu”, to logicznym byłoby papiezki. Papieski należałoby pisać, gdyby biskup Rzymu nazywałby się Papiesz. Zacny tytuł, nieprawdaż? Dlaczegóż więc pisane małą literą? Wszelkie konflikty w tej materii znikłyby, gdyby po zachodniemu nazwać go „Pap”. Mamy w polszczyźnie medycznej ważne słowo pochodzenia greckiego: eczema. Wyraz ten oznacza „wyprysk”. Ale w głupawych słownikach stoi „egzema”. W takowej pisowni miałoby swoje źródło w łacinie. Potoczne znaczenie „egzemy” dotyczy wszystkich chorób skóry, albo ciężkiej grzybicy skóry. Słowniki MS Office też upierają się przy„egzema”, (eczemy tam nie ma.) I jeszcze jeden kamyczek do MS Office. Nie ma języka sanskryckiego – jest sanskryt. Dość podobnie jest z łaciną: nieeleganckim nadużywanie zwrotu „język łaciński”. W prostym użyciu mówimy tylko „łacina”. Wyjątkowo niegustownymi słowy są „sojusz” i „ziemniak”. Pierwsze z przekręconego, radzieckiego „союз”, ale znaczeniowo zmodernizowane do „braterstwa juchy”. „SO” po rusku znaczy tyle, co polskie „Z” („z” Tobą, miodem). Jucha to wulgarne – posoka, krew. W ziemniaku zlepiły się skonfliktowane litery „MNIA”. Bardziej polskim byłby „ZIEMIAK” (bez „N”). konstrukcja „ziemniak” przypomina kresowe „MNIUT” – zamiast miód. Bardzo niegrzecznym jest pisanie niektórych zaimków osobowych mała literą: zawsze należy pisać: (proszę) Ciebie, Cię – Twój, Twoja, Twoje. Napisanie „nie dam ci tego” jest obraźliwe. Tak samo, jak „panie janie”. Gdzie leży Gdańsk? Na chwil kilka zatrzymam się na Wysokiej Przyzbie: UWAGA! Mój komputer ma chyba wirusa i często gubi literę „P” na oczątku słowa. Polski parlament – panowie posłowie ustalili, że na Pomorzu. Mieszkałam długo na Pomorzu i w Gdańsku, więc wiem gdzie leżą: Gdańsk, Sopot, Gdynia, Chałupy, Łeba, Kołobrzeg, Trzebież – na Wybrzeżu, a Szczecin, Wejherowo, Kościerzyna, Kartuzy, Stargard i Starogard na Pomorzu. To tylko kwestia około czterdziestu kilometrów. Do szkoły – Posły! I nie przenoście nam stolicy do Poznania! Ważny spójnik „Przyjdę do Ciebie we czwartek”. Niestety to błąd permanentny: prawie wszyscy tak dzisiaj mówią, a gdy większość wokół myli słowa, wówczas i my popadamy w tę brzydką manierę. Nawet nasz naczelny językoznawca. Już nie pracuje w radio spiker o przezwisku „A OTO”. Pan A OTO witał nas we wtorek, we środę, we czwartek i we piątek. we soboty, we nie

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość IwaMaliszewska
Niezwykle rzadko ostatnio używa się słowa pulower. To słowo dotyczy swetra ściąganego przez głowę. Także blezer odchodzi w niepamięć. Nazwa dotyczy swetra typu bluzka. Skoro tak – mamy dylemat: swetr, czy sweter? Wyjaśnienie znajdujemy w deklinacji. Porównujemy kilka rzeczowników niemęskoosobowych podobnie kończących się: wiatr  wiatru  wietrze  wiatry rower  roweru  rowerze  rowery rejestr  rejestru  rejestrze rejestry ster  steru  sterze  stery teatr  teatru  teatrze  teatry komputer  komputera  komputerze swetr  swetra  swetrze  swetry seter (irlandzki)  setera  seterze tester  testera  testerze  testery; Ale na wsi, u studenta za handicap mówiło się sweter i wiater! Oni umią, daj kotowi, usiądź się! „Ну садитеь, не садитеь, а всё же таких музыкантов не годзитесь”. Muszli do swego sedesu (w sławojce) też (biedaczysko) nie miał, więc nie wie, jak się ona nazywa. Pan magister za handicap nie chce, aby mówić do niego, Panie magisterze. Słusznie, ale pan magister nie wie dlaczego: po dyskotece spał na wykładach. Teraz argumentuje, że: sweter  swetra  swetrze magister  magistra  Magistrze Luter  Lutra  Lutrze. konfrater  konfratra  Konfratrze filister  filistra  Filistrze Czego biedak zapomniał? Że rzeczowniki osobowe odmienia się inaczej, niż pospolite: Gołąb (pan)  pana Gołąba. Gołąb (ptak)  gołębia. Gołąb (pani) Gołąb, (bez odmiany) dawniej Gołąbowej. Gołąb (państwo) Gołąb, Gołąbowie, Gołąbostwo. Gołębie (ptaki). Koper (pan)  pana Kopera. Koper (roślina)  kopru. Magister (pan), ale magistrat (licencjat, lub w ratuszu). Państwo (ona i on)  magistrowie (dawniej magisterstwo). Grupa magistrów  magistrowie, magistrzy. Na wsi odmiana męskoosobowa, zamiast niemęskoosobowej jest chyba najczęstszym błędem: daj kotowi mleka, szczurzy pogryźli buraki, nie dawaj piesowi! Przypisują „zwierzęciowi” ludzkie cechy. Ale (za sprawą białoruskiego) zdarza się odwrotny błąd: zanieś to agronomu! Są oczywiście (rzekome) wyjątki, nр. (męskoosobowy) bohater, który odmienia się jak niemęskoosobowy  bohaterze. Słowo pochodzenia ukraińskiego najpierw brzmiało „BOHATYR”. Tak samo odmieniane, jak „SATYR” – bożek (pół kozioł, pół człowiek). Angielskie „sweater” ma o dwie litery więcej, niż polski swetr, a atutowe znaczenie słowa odnosi się do ekonoma, który wyciska siódme poty. Nie dotyczy samego swetra, ale jakby stylu ubierania się. Dość podobne słowo „sweeter” oznacza „słodszy – milszy”. Obcy język nie jest żadnym argumentem, bo multum słów pisalibyśmy cyrylicą. Polskie słowo „róż” m.in. oznacza zimny kolor lekko zaczerwieniony – prawie lila. Francuskie „rouge” czyta się identycznie, „róż” a oznacza normalną, intensywną, gorącą czerwień. Polskie „szyfon” oznacza delikatną (jedwabną) tkaninę, a Francuzi myją tym podłogę, bo to szmata. Wymowa angielskiego słowa oznaczającego komputer zbliża się do „kompiuta”, a we francuszczyźnie wyraz jest grubo nieelegancki, bo oznacza „jak dziwka”.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×