Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość stokrotka 23

MóJ PARTNER JEST DUŻO STARSZY...

Polecane posty

Gość juz sie tutaj wypowiadałam
Można seksic sie ze starszym,bo starszy też moze być uroczy i dobry w te klocki,ale zyc na stałe ,do konca swoich dni ,to niepojęte i nie piscie o miłosci,bo ona jak istnieje to szybko przeobraza sie w przyzwyczajenie.Przeczytałam niedawno ,ze 21 latka wyszła za mąż za 56 latka :-) Ten 56 latek dla mnie jest za stary a mam lekko po 40:-)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość sympathyforhalfbrain
Szanowna przedmówczyni pewnie nawet nie zauważyła, że idealnie obrazuje postać opisaną przez typową polemistkę na poprzedniej stronie. Sama już nie wiem - bardziej to śmieszne, czy straszne? :/

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
Nie obrazuje nic i nikogo:-) Jestem zadowolona ze swojego zycia. Ja tylko od czasu,do czasu wypowiadam się na forum. Jezeli ktos chce mi udowodnic,ze nie rozumiejac zachowania kobiet jestem nieszczesliwa i nie zaznałam szczescia to ja moge rowniez okreslic kobiety piszace na tym forum za nieszczesliwe,bo jakby były naprawde szczesliwe,to nie pisałyby o swoich zwiazkach ze starszymi mezczyznami,nie udowadniały by ,ze takie zwiazki sa super etc.Te kobiety po prostu maja wątpliwoscio zwiazane z taka roznica wieku i musza sie wygadac...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Basienka z Kurzychkrupek
A ja to bym siem nie zwionzała z takim dużo starszym chłopem, bo taki wiencej młody to lepij siem koło roboty zakrenci. Ja miała menża równolata, ale nogie pod bronom stacił to gom wywaliła z doma, bo mi naco takie scierwo zepsute. A ta wasza miłosc co tyle ło nij gardujecie to czysto bujdo, bo przeci wiadomo ze kazdy kocho tyko siebie. No! Aaaa, bom zapomniła jeszdze powidzieć, że ja tera ino czekom na roswód, bo ksiundz psiajuha nie kce mi jakos uniewazninia małrzenstwa dac, bo muwi ze tam w przysiendze stojało w zdrowiu i chorobie - głupek jeden, przecie łucienty kulos to nie choroba bo łon z tego nie wyzdrowije, przecie raczyj mu nie łodrosnie he he he. No winc jak już tego panstwowego rozwoda dostanem, to ja siem zara hajtnem z synem somsiada, moim równolatem, chłop jak domb i majunteczek ma ładny, to go trza brać przecie. No!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
hihihi,dobre:-)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Do już się tu wypowiadałam
Piszesz Jezeli ktos chce mi udowodnic, ze nie rozumiejac zachowania kobiet jestem nieszczesliwa i nie zaznałam szczescia to ja moge rowniez okreslic kobiety piszace na tym forum za nieszczesliwe,bo jakby były naprawde szczesliwe,to nie pisałyby o swoich zwiazkach ze starszymi mezczyznami,nie udowadniały by ,ze takie zwiazki sa super etc.Te kobiety po prostu maja wątpliwoscio zwiazane z taka roznica wieku i musza sie wygadac... Gdyby zechciało Ci się przeczytać choćby fragment archiwum tego topiku, miałabyś szansę zauważyć, że pisujące tu kobiety mające starszych partnerów dzielą się generalnie na dwie grupy. Pierwsza, tak jak wywnioskowałaś powyżej, rzeczywiście ma wątpliwości, szuka wsparcia innych, znajdujących się w podobnej sytuacji. Ale jest też druga, wcale liczna grupa kobiet w pełni szczęśliwych w takich związkach, które zaglądają tu właściciwie tylko po to, by dać wsparcie, rozwiać wątpliwości narosłe dzięki róznym "życzliwym" i "rozsądnym". Choć czasem i one odradzają i ostrzegają - np. gdy z wpisu jakiejś szukającej wsparcia wynika, że jej "partner" to po prostu cyniczny, podstarzały lowelas, który szuka przysłowiowego młodego ciałka i bez chwili wahania zamieni jedną naiwną pannę na drugą. Związki z dużą różnicą wieku niewątpliwie należą do grupy podwyższonego ryzyka rozpadnięcia się. To może się udać TYLKO wtedy, gdy dwoje ludzi łączy uczucie wykraczające daleko poza "motylki w brzuszku" - bo one rzeczywiście przemijają; gdy ta druga osoba jest kochana nie tylko jako przedstawiciel odmiennej płci, ale i jako człowiek... Jeśli te warunki są spełnione, taki związek może być bardzo udany, co Tobie, jako osobie ograniczonej, płytkiej i prymitywnej emocjonalnie ("Można seksic sie ze starszym,bo starszy też moze być uroczy i dobry w te klocki,ale zyc na stałe ,do konca swoich dni ,to niepojęte i nie piscie o miłosci,bo ona jak istnieje to szybko przeobraza sie w przyzwyczajenie") po prostu nie może pomieścić się w głowie. Rozmawiać z Tobą o miłości to jak dyskutować z niewidomym o kolorach...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość vxkdhkl
do juz sie tu wypowiadalam--masz 100 procentowa racje...zgadzam sie z Toba w zupelnosci,jestem mloda i nijak nie moge pojac czemu mlode dziewczyny wiaza sie na stale z takimi podstarzalymi dziadkami,gdyby bylo im tak dobrze to by zyly sobie a nie pisaly tu jak im dobrze ,musza sie wygadac bo pewnie nie jest tak slodko,nigdy nie uwierze ze istnieje milosc do grobowej deski miedzy nia a takim starym facetem...ta milosc to chyba kasa:)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość a po co ty tu piszesz
źle ci? skoro pisac mogą tylko osoby, którym źle albo mają wątpliwości ???

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość biedne stworzonko ty chyba
w ogóle nie jesteś sobie w stanie wyobrazić miłości do grobowej deski - a jednak takie uczucia się zdarzają, również w związkach o dużęj różnicy wieku. Jedno jest pewne - tobie taka miłość nie grozi. Prawdopodobnie w ogóle nie grozi ci nic, co można by nazwać miłością, bo jedyne co być może potrafisz, to się zadurzyć

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość bylam w zwiazku ze starszym
cale 3 lata wiec moge cos na ten temat powiedziec. samo "bylam" swiadczy o tym ze takie zwiazki nie moga byc za bardzo udane. z moich spostrzezen: kochalam tego faceta ale: 1. w zaciszu domowym bo nie poznal zadnych moich znajomych bo mowie otwracie po prostu sie go wstydzilam! czy wy dziewczyny tego nie czujecie? 2. Czasami naprawde zachowywal sie jak osoba po 40stce mimo ze mowil ze jest takim luzakiem ale spojrzmy prawdzie w oczy: natury nie oszukasz 3. Nie chcialabym aby moje dziecko mowilo na tate - dziadku teraz jestem mezatka. Szczesliwa. tez ze starszym ale tylko o 6 lat. Wreszcie czuje ze jestem wolna w zwiazku i nic mnie nie ogranicza :) aha sama mam lat 24 :) Pozdrawiam

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość jojojooj
samo "bylam" swiadczy o tym ze takie zwiazki nie moga byc za bardzo udane. Dziewczyno, tekst stulecia :D To, że Tobie nie wyszło nie dowodzi jeszcze NICZEGO. Przejrzyj sobie archiwum, poczytaj, ilu wyszło (niektóre piszą o związkach trwających 10, 20 -i więcej lat, często po prostu związkach na całe życie). Nie jesteś ogólnoświatowym punktem odniesienia, złotko :P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość vxkdhkl
na szczescie mam faceta -rowiesnika i jest nam wspaniale juz pare lat,mlodosc ma swoje prawa,szybko mija i dziwie sie jak mozna tracic ja na jakies puste zwiazki ze staruchami,za kilka lat bedziecie juz starsze,a taki dziadek to juz bedzie flak:D na starosc to szukajcie takich prykow a nie za mlodu marnujecie sobie zycie..toz to wstyd z takim pokazac sie:D

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Ranyyyyy baby jakie wy
jesteście głupie :o O szansach związku nie decyduje wiek, wygląd, kasa itd. Związek rówieśniczy może być bardzo udany albo do dupy, związek ze sporo starszym partnerem/partnerką może być nieporozumieniem - albo całkiem szczęśliwym stadłem. Wszystko zależy wyłącznie od KONKRETNYCH dwóch osób, i tego, czy do siebie pasują: charakterologicznie, pod względem życiowych priorytetów itp. Jeśli ktoś próbuje z tym polemizować, to znaczy że nie ma pojęcia o życiu albo jest totalnie prymitywny i niedojrzały. Już widzę, jak taka typowa ograniczona emocjonalnie kretynka z tej strony wchodzi za n-miesięcy /lat na topik Sposoby zdradzanych żon i rozpacza - "łoboże mój chłop mnie zdradził, a przecież nasze małżeństwo było takie optymalne, mieliśmy po tyle samo lat, dobre warunki startowe, tak nam było romantycznie na początku, więc dlaczego się mu znudziłam i potrzebuje towarzystwa innej kobiety? " A niby dlaczego w jego życiu nie miałaby się pojawić inna kobieta? Jeśli jego żoneczka jest istotką która nie ma pojęcia o istocie miłości, to pradopodobnie znalazła sobie podobnego facecika, który też nie wie co to miłość. Więc czemu miałby czuć się ograniczony ślubną przysięgą, jeśli w istocie traktuje ją jako pustą formalność. Albo dlaczego ma nie rzucić swojej ślubnej gdy okaże się np., że ma ona raka? Przecież żadne z nich nie wierzy w prawdziwą, głęboką miłość, wiec dlaczego, gdy zmieniła się sytuacja, on miałby trwać przy żonie, co się popsuła. Przypomnijcie sobie moje słowa, pustaczki, jak będą się rozpadały wasze kolejne związki. A że będą się rozpadały, co do tego nie mam wątpliwości - bo z takim podejściem do życia i ludzi fundamenty waszych związków nieuchronnie będą gówniane :O

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
Proszę sobie przeczytać moj post pod innym nick'iem "teraz pod pomaranczowym" na str.83. Wszystkie gloryfikujecie ta miłosc.a moze wreszcie jakas osoba wytłumaczy mi czym jest ta Wasza wspaniała miłosc,bo wydaje mie sie,ze prawdziej altruistycznej milosci nie ma ,chyba,ze do własnych dzieci,ale niektorzy i jej sa pozbawieni...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Mówisz - masz - no problem
Chcesz przykładu prawdziwej miłości - proszę bardzo. To że Ty nie jesteś do czegoś zdolna nie znaczy, że nikt nie jest. To się zdarza. Rzadko, nawet BARDZO rzadko - bo statystycznie w społeczeństwie dominują jednak takie emocjonalne pierwotniaki jak ty :O Którym pozostaje oglądanie wielkich love story i wzdychanie: och w prawdziwym życiu to się nie zdarza. Zdarza się, zdarza. Ale im nie zdarzy się na pewno. I w sumie jest to naprawdę sprawiedliwe. Długie, wiem - ale warto przeczytać. Na marginesie znalezione nie gdzie indziej jak na naszym poczciwym forum uczuciowym. *************************************************************************************** ę 09:42 Optymista w depresji Nie wiem, czy potrafię zebrać te przemyślenia do kupy, bo jest ich wiele, mają można powiedzieć poetycko, efemeryczny charakter (w takim sensie, że nagle pojawiają się w mojej głowie i równie prędko znikają), i prawdę mówiąc są nastawione troszeczkę na udowodnienie pewnej tezy (zobaczycie jakiej). Jak na nie próbuję spojrzeć z dalszej perspektywy wydają się być bardzo subiektywnymi. Nie są one z reguły podparte żadnymi istotnymi przesłankami, że mam rację, albo że się mylę w temacie. Dysponuję skromnym doświadczeniem życiowym, a poza jednym przykładem, nie mogę za bardzo wspierać się na doświadczeniu innych (bo nie oglądam seriali typu M jak Miłość , więc raczej mają czysto zdroworozsądkowy (może chororozsądkowy?) i teoretyczny charakter. W związku z tym dość wątpliwa wydaje mi się ich wartość poznawcza, to takie „filozofowanie”, żeby zacytować FTE (FTE, jeśli to czytasz to nie bierz tego za przejaw mojej złośliwości, ja rzeczywiście myślę, że to tak właśnie po trosze wygląda i możesz mieć rację, pytając „na co to komu?” (OK, zabezpieczenie na wypadek, gdybym napisał totalne dyrdymały mam już za sobą, mogę więc przejść do konkretów Od czego by tu zacząć? może od czegoś sentymentalnego... Mijają właśnie dwa tygodnie, jak byłem u mojej babci na spotkaniu rodzinnym. Powód: imieniny dziadka. Jak co roku z tej okazji zjechała się do babci cała szeroko pojęta rodzina: czwórka jej dzieci z małżonkami, kilka dalszych ciotek, dziesięcioro wnucząt, większość z nich też ze swoimi ślubnymi, a nawet kilkoro prawnucząt. Jednym słowem, impreza jak się patrzy! I jak to na takiej tradycyjnej imprezie bywa, masa jedzenia, gorące i zimne posiłki, torty, ciacha, od wyboru do koloru... babcia już od kilku dni wszystko przygotowywała, sałatkę kroiła, mieszkanie szykowała. Dzielnie pomagały Jej w tym córki, bo babcia cokolwiek leciwa już jest: 87 wiosen skończyła. Wszystko za pieniądze ze swojej cieniutkiej emerytury wyprawia – obraziłaby się, gdyby Jej ktoś chciał dołożyć, przecież to ona to przyjęcie szykuje, swój honor ma! Ile żywiołu, ile radości życia z niej bije na tej imprezie, mógłbym się od niej jeszcze wiele w tym temacie nauczyć. Ale mimo tego jej sędziwego wieku, mimo tej niespotykanej już dziś aktywności rodzinnej, to nic niezwykłego w tym by nie było, gdyby nie jeden szczegół: dziadek zmarł w 1979. Ja sam ledwo go pamiętam, chyba bardziej z kilku pożółkłych fotografii, niż z własnych wspomnień. Od 28 lat ta kobieta niezmiennie wyprawia imieniny swojemu zmarłemu mężowi! Przed przyjęciem jest zawsze msza za duszę dziadka. Z upływem lat przyzwyczaiłem się już do tego, ale muszę Wam się przyznać, że ilekroć tak stoję w tym ciemnym starym kościele i patrzę na zgarbioną postać mojej babci stojącej samotnie w nawie bocznej, zaczynam myśleć o tych rzeczach uniwersalnych, najważniejszych... A gdy widzę, jak w chwili gdy ordynans wypowiada słowa „w intencji Franciszka ...” w jej oczach zaczynają błyszczeć łzy, czuję wielki szacunek i podziw dla tej kobiety... za chwilę babcia przyjmie komunię „za duszę dziadka w czyśćcu cierpiącą”, po południu poprosi syna, by zawiózł ją na cmentarz, na grób, gdzie ona się przez moment w samotności pomodli – to będą jej prezenty dla niego, Jej dowody miłości, jedyne jakie może mu jeszcze dać... I tak sobie wtenczas myślę, czy to była prawdziwa miłość? Czy lepszym i prawdziwszym dowodem miłości jest kilka wierszy dla ukochanej skreślonych w chwili romantycznego uniesienia, kiedy ma się tę pewność, że ona je przeczyta i się nimi zachwyci? Jakoś mi się wydaje, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, jestem pewien, że jednak to moja babcia potrafi tak prawdziwie kochać. Przed ołtarzem ślubujemy, że będziemy kochać tę drugą osobę dopóki nas śmierć nie rozdzieli. Ale czasami to nawet i trzydzieści lat po śmierci ta miłość wypalić się nie może... i chyba już się u niej nie wypali, prędzej ona się w proch obróci, prędzej jej świat się skończy, zniknie, a ona i on tylko w mej pamięci pozostaną... A te wszystkie piękne słowa, które sobie codziennie kochankowie podarowują, te wszystkie czułości, to jednak tylko namiastka prawdziwej miłości, może jej zwiastun, ale czy aby na pewno? na jak długo one starczą? czy ich autorzy będą gotowi podpisać się pod nimi za kilka lat, gdy czar pryśnie? I czuję się przy tej mojej babci taki nieumiejętny i bezradny w miłości, taki niepotrafiący kochać, taki malutki, że aż się boję, że zniknę... A potem, jak już tę drogę rozważań przebędę, zadaję sobie pytanie: czy to była wielka namiętność? Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia? Jak ta kobieta to zrobiła, jak on to w niej rozpalił, że tego śmierć nie jest w stanie pokonać, czas nie potrafi zatrzeć, kurz przykryć, rdza strawić...? Dokładnie nie wiem. Nie zapytam przecież jej o to. Ale nie wydaje mi się, żeby była to wielka namiętność. Był początek wojny gdy się pobierali, on był znacznie starszy. Nie mieli spokoju w tych pierwszych latach: okupacja, bieda, niedostatki, śmierć pierwszego dziecka... jak to w życiu, więcej problemów i trosk, niż radości, by się zdawało. Tak, myślę że to nie było „zakochanie na zabój”. To była spokojna miłość, bez większych wzlotów, bez namiętności, bez wielkich słów. To była taka miłość, której się po prostu trzeba nauczyć, której nie dostaje się w miesiąc czy rok po poznaniu, ale nad którą trzeba pracować, by ją znaleźć. To była wspólna radość z codziennych spraw i wspólny smutek ze zmartwień, wspólna troska o dzieci i wspólne marzenia spokojnego życia. Już to pisałem, że zakochać się jest najprościej i najprzyjemniej (chyba że nieszczęśliwie , ale kochać kogoś i z nim żyć jest strasznie, oj strasznie trudno. Ja nie chcę powiedzieć, że ta euforia zakochania jest nic nie warta. Ja nie chcę powiedzieć, że te wszystkie piękne słowa do śmietnika trzeba wyrzucić. To jest też potrzebne, to też jest piękne, wzniosłe, cudowne, ale to kiedyś na pewno ustanie, przeminie. Nie wydaje mi się, by można było w stanie takiego zakochania trwać dłużej niż dwa-trzy lata... chyba, że to niespełniona miłość, wyidealizowana, bez konfrontacji z rzeczywistością, z szarą codziennością... Tak to już jest z nami, że poznajemy kogoś i jesteśmy zauroczeni jego osobą, to trwa jakiś czas, czasami dłużej, czasami krócej, ale w końcu wydaje nam się ona już taka znana, taka „oswojona”, że trudno nam w niej tę niezwykłość i wyjątkowość dostrzec. Wszyscy szukamy tej miłości gorącej, płomiennej, o niej mówią wszystkie piosenki i wiersze, pragniemy jej, jak niczego na świecie. Ale w tym wszystkim zapominamy, że ona się skończy i przeminie, może wcześniej, niż myślimy. W swoim egocentryzmie wydaje nam się, że to jest wyjątkowe, jedyne i niepowtarzalne, i że to nigdy się w naszym przypadku nie skończy. Tak bardzo chcemy w to wierzyć, ale tak niestety nie jest i nie będzie. Czasami myślę (choć tego akurat wcale nie jestem pewien), że im wyżej nas ta miłość na początku wzniesie, tym boleśniej odczujemy jej upadek. I co wtedy? Poszukamy sobie nowego „obiektu” westchnień? by znowu to przeżyć, poczuć jeszcze raz? Wielu tak zrobi, ale do czego to prowadzi? Czy to nie jest takie błędne koło, takie ciągłe gonienie za czymś, co trwa tylko chwilę, co jest tylko iluzją? Póki jesteśmy piękni i młodzi to się będzie udawać, będzie nam z tym dobrze. Ale co poczniemy jak nasza młodość przeminie, kto nas wtedy pokocha? Czy nie skazujemy się w ten sposób na późniejszą samotność? Czy nie lepiej jednak zainwestować swoją energię w związek, który już stworzyliśmy, który nie będzie przecież doskonały, ale jednak nasz własny, wypracowany naszym potem, cierpieniem, łzami i problemami? I w którym znajdziemy ostoję za lat trzydzieści, a może i sześćdziesiąt. A może nawet jeszcze po śmierci tej osoby, z którą swój los zdecydowaliśmy się złączyć, pomimo tych wszystkich chwil trudnych, chwil słabości (jak moja teraz i dni szarych jak popiół znajdziemy ostoję i radość w fakcie, że nie zmarnowaliśmy danego nam czasu, że potrafiliśmy kochać, dawać miłość, i że nasze życie było jednak piękne i warte przeżycia Zawsze pragniemy najbardziej tego, czego nie mamy. Wydaje nam się, że wtedy bylibyśmy naprawdę szczęśliwi, i że to szczęście byłoby już na zawsze naszym udziałem. Ale nie ma przecież ludzi doskonałych, codzienne problemy zawsze pozostaną takie same. Trzeba to sobie wreszcie uświadomić, wbić do głowy i pamiętać każdego dnia, powtarzać od przebudzenia, aż do zaśnięcia. Nasze szczęście jest tylko w naszych rękach Nie jest tak naprawdę ważne, z kim to swoje życie złączymy, nie jest ważne, czy na początku znajomości była wielka namiętność, czy tylko spokojne uczucie zaufania, przyjaźni i zrozumienia drugiej osoby. Jeśli chcemy być w związku szczęśliwi, to my musimy się o to postarać, nasz partner tego za nas nie zrobi. I jeśli tego nie pojmiemy i nie nauczymy się tak prawdziwie kochać jednej osoby, to są niewielkie szanse, że uda nam się to z kimś innym, choćby był on księciem z bajki... to teza, którą Wam tu dziś przedstawiam Ktoś zada może pytanie: jeśli tak naprawdę jest to dlaczego się o tym nie słyszy, przecież tyle osób dziś się rozchodzi i układa sobie życie na nowo? Odpowiedź jest prosta: trudno nam się czasami przyznać do własnych błędów, i to nie tylko przed innymi, ale często także przed samym sobą. Pamiętam wiele przypadków „wielkich miłości” moich znajomych ze studiów, czy już potem z pracy. Uczucia między nimi wrzały, kipiały, bywali nierozłączni, zakochani w sobie do szaleństwa, zdolni do czynów heroicznych w imię tej miłości. Dziś jednak widzę, że czas dla wielu z nich nie był łaskawy, po wielkim ogniu pozostały tylko zgliszcza, które wiatr miota na wszystkie strony. Wielkie słowa okazały się puste, heroiczne czyny – próżne... Pytam się: gdzież się to wszystko podziało? Dlaczego tak się stało? Gdy patrzę na moją babcię i także na wiele innych osób w moim otoczeniu, ę 09:43 Optymista w depresji Oj, kawałek ucięło, wklejam w kolejnym poście! 09:44 Optymista w depresji Ktoś zada może pytanie: jeśli tak naprawdę jest to dlaczego się o tym nie słyszy, przecież tyle osób dziś się rozchodzi i układa sobie życie na nowo? Odpowiedź jest prosta: trudno nam się czasami przyznać do własnych błędów, i to nie tylko przed innymi, ale często także przed samym sobą. Pamiętam wiele przypadków „wielkich miłości” moich znajomych ze studiów, czy już potem z pracy. Uczucia między nimi wrzały, kipiały, bywali nierozłączni, zakochani w sobie do szaleństwa, zdolni do czynów heroicznych w imię tej miłości. Dziś jednak widzę, że czas dla wielu z nich nie był łaskawy, po wielkim ogniu pozostały tylko zgliszcza, które wiatr miota na wszystkie strony. Wielkie słowa okazały się puste, heroiczne czyny – próżne... Pytam się: gdzież się to wszystko podziało? Dlaczego tak się stało? Gdy patrzę na moją babcię i także na wiele innych osób w moim otoczeniu, na tych którym się „udało”, znajduję odpowiedź: tam było za dużo „ja” a za mało „my”, za dużo „daj” a za mało „weź”. Niestety, jak się chce naprawdę kochać trzeba być gotowym na totalną rezygnację z siebie dla tej drugiej osoby Ci moi znajomi mają już nowe rodziny, nowe życie. Ale gdy na nich patrzę nie widzę, by byli przez to szczęśliwsi. Tej radości w oczach jakby troszkę mniej jest nawet... w duchu wiedzą, że zawiedli, że skrzywdzili tę drugą osobę, niegdyś tak bliską a dziś, czy już nic nie znaczącą? Mają nowe „ukochane osoby”, „jedyne prawdziwe miłości”, jakoś tam funkcjonują z tym wewnętrznym rozdarciem, łatają swoje rany zawieszeni między tym co było, a tym co jest... Grecy znali wiele określeń na miłość. Eros czyli ta nasza miłość romantyczna, to tylko jeden z nich. My tu głównie o niej rozprawiamy, tak jakby na niej temat się kończył, ale tak przecież nie jest. Dobrze jest ją choć raz przeżyć, poczuć ją, bo ona da nam tych skrzydeł, tych sił potrzebnych by dalej w życiu brnąć na przekór przeciwnościom. I ją będziemy mogli zawsze wspominać, jak coś pięknego i wyjątkowego, co było naszym udziałem, co wspólnie przeżyliśmy. Z niej można czerpać energię i wiarę, ale wcześniej czy później przyjdzie czas ją czymś trwałym zastąpić. Miłością agape, opartą na poświęceniu, na dawaniu siebie, trosce o drugą osobę. Tak sobie myślę, że to co tak u babci podziwiam, to jest właśnie taka miłość agape. Miłość, która nie szuka swego, nie potrzebuje odwzajemnienia, bo cóż moja babcia może jeszcze oczekiwać? A jednak, jak już wspomniałem, ona jest przepełniona radością i chęcią do życia, do dzielenia się wszystkim co ma z najbliższymi. Chęcią dawania miłości. Czegoś takiego Wam wszystkim i sobie z całego serca życzę!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość na życzenie..
druga prawdziwa historia miłości , tym razem wklejona z Wysokich obcasów:(historia sama w sobie znana) ------------------------------ Truda Grzebska. Opiewają ją w wierszach Siadałam na jego łóżku i płakałam, a wtedy i Jankowi zaczynały lecieć łzy i te strużki wpływały do uszu. Więc nie płakałam długo, bo trzeba mu było te uszy wytrzeć Dziennikarze oszaleli na ich punkcie: stara nokia Grzebskiej dzwoni bez przerwy, domofon brzęczy co chwilę. - Wyjrzyj pani kto to - rzuca do mnie, bo stoję bliżej drzwi. - Jak mają kamerę, to nie wpuszczaj, jak z długopisem i zeszytem, to otwórz - dodaje i narzekając, że zwariuje od tego zamieszania i nawału dziennikarzy, odbiera telefon. - Dziękuję, panie reżyserze, dojechałam bezpiecznie. Pan wie, że znowu mam pełen dom ludzi? Oszaleć można, pan słyszy, że zachrypłam? Gertruda Grzebska chrypie do słuchawki kilka minut. W tym czasie pozwala reporterce z radia podstawiać do telefonu mikrofon, jak widzi, że podchodzi do niej fotoreporter, odgarnia ciemne, półdługie i lekko kręcone włosy z twarzy i się uśmiecha. Gdy kończy, dumnie ogłasza: - Wiecie, że byłam wczoraj w telewizji? Zdejmuje okulary, zamyka małe, głęboko osadzone oczy i palcem pokazuje na powieki. - Widać coś? - Rzęsy sobie pani umalowała? - zgaduję, bo widzę nad nimi ciemniejszą niż skóra smugę. - W tej telewizji wczoraj mnie tak ślicznie wymalowali, że jak wróciłam do domu, powiedziałam Jankowi: 'Nie myję buzi, może do jutra mi to umalowanie zostanie'. Ale chyba dziś rano się zmyło. Włosy też już się rozczochrały, a wczoraj tak pięknie mnie uczesali. I ugościli mnie elegancko, kwiaty dali i taryfę z Warszawy po mnie wysłali. - Co to za reżyser do pani dzwonił? - Wczoraj w telewizji go poznałam. Chce o nas film nakręcić i książkę napisać. Opiewają ją w wierszach Pierwszy raz jestem u Grzebskich w sobotę, dzień po tym, jak Polsat podał, że Jan Grzebski z Działdowa po 19 latach wybudził się ze śpiączki. Ich skromnie urządzoną kawalerkę odwiedziło już kilka ekip filmowych, co chwila wchodzą dziennikarze prasowi, pod blokiem stoi wóz transmisyjny RMF FM, a spod szpitala nadaje TVN 24. Jan Grzebski zadowolony z gości siedzi raz na wersalce, raz na wózku, zajada czekoladki, pokazuje, że umie już machać nogami, i mówi, że w jego życiu wreszcie coś się dzieje. Gertruda Grzebska jest oszołomiona tym zamieszaniem, pomstuje pod nosem, że dziennikarze zadeptali jej nowy półokrągły dywan. Jest niewyspana, bo do drugiej w nocy ścierała rysy z paneli, które zrobiły gumowe podeszwy reporterów. Żeby spytać o chorobę męża, idę za nią do kiszkowatej kuchni, w której zamiast stołu stoi wersalka. - Kochana, ja już nie pamiętam, co kiedy było. Wiesz, że przez te lata nawet nie zdążyłam spisać, co się po kolei działo? Uczesać się ładnie nie miałam kiedy, o malowaniu się nie wspominam! We wtorek znowu przyjeżdżam do Działdowa. Jan Grzebski leży zmęczony w pokoju na wersalce, na widok dziennikarzy już się nie uśmiecha, tylko krzywi. Jego żona wyraźnie okrzepła: kto wchodzi do domu, w przedpokoju ma ściągać buty, żadnego podłączania się do kontaktów, żadnych kamer. - Patrz pani, co mi ci z telewizji zrobili - pokazuje porysowaną politurę na poręczy fotela i obluzowany bok wersalki. - Nie pozwolę, żeby mi dom kamerami zdemolowali, wpuszczę może jeszcze tylko telewizję z Japonii, bo oni się wcześniej zapowiedzieli i głupio mi będzie odmówić, jak tyle drogi przejadą. O spotkanie z Grzebskimi zabiegają też dziennikarze z Hiszpanii, Irlandii, Kanady, Francji, a pani Stanisława, emerytowana nauczycielka z Warszawy, za pośrednictwem burmistrza Działdowa przekazała im list z gratulacjami i wiersz. - Czytaj pani głośno, bo nie zdążyłam - pani Gertruda daje mi kartkę. Czytam wiersz: 'Nie gniewaj się, że tak długo śpię i dźwięku budzika nie słyszę'. Przyszła długa niemoc Jan Grzebski nie wstawał z łóżka przez 19 lat. Gertruda Grzebska mówi, że o ile pamięta, kłopoty ze zdrowiem męża zaczęły się w 1983 roku, gdy na stacji kolejowej w Działdowie, gdzie pracował, od wagonu odpiął się bort i uderzył Grzebskiego w głowę. - Mąż trafił do szpitala, miał zwolnienie, ale nie mógł dojść do siebie. Zaczął się zataczać, bełkotał. Pamiętam, że raz zobaczyłam, jak się słania za winklem. Stanęłam w progu, żeby go odpowiednio przywitać, a on ledwo się dowlókł do domu i resztkami sił powiedział: 'Nie krzycz, a ratuj'. Od tamtej pory Grzebscy zaczęli jeździć po lekarzach, i tych z kolejowej resortówki, i 'cywilach'. W 1988 trafili do warszawskiego szpitala na Banacha. Tam pionierskie wtedy badanie tomografem komputerowym pokazało między półkulami mózgowymi uciskający na rdzeń mózgu guz. - Kazali mi podpisać zgodę na operację - wspomina pani Gertruda i pokazuje, jak chwilę po złożeniu podpisu osunęła się z krzesła. - Jak mnie ocucili, to jeden profesor powiedział: 'Kobieto, pnia mózgu nie powinno się dotykać. Na stole operacyjnym chłop nam będzie żył, ale jak odłączymy aparaturę, umrze'. Szans na przeżycie mu nie dawali, więc ja wycofałam zgodę na operację, a szpital karetką odwiózł mi go do domu. Od tamtej pory mąż nie wstał. Coraz dłużej spał, coraz mniej wyraźnie mówił, tracił siły i wpadał w niemoc - opowiada. Czym była 'niemoc' Grzebskiego? Lekarze i terapeuci się sprzeczają i podają wykluczające się hipotezy. Fizjoterapeuta Wojciech Pstrągowski, który postawił Grzebskiego na nogi, tuż po tym, jak do Działdowa zjechali dziennikarze, mówił o śpiączce i na dowód na swoim oddziale pokazywał nawet innego pacjenta: 'W takim stanie jak pan Jan'. Ten pacjent tylko mruga oczami i kręci głową, sam połyka. Hanna Koźmińska, ordynator oddziału paliatywnego, u której Grzebski leżał dwa miesiące, stan śpiączki wykluczała. - To był raczej stan wegetatywny, w którym są pacjenci po przebytej śpiączce, a przed powrotem do zdrowia - tłumaczyła. Takie informacje dziennikarze dostawali okrągły tydzień. Tuż przed Bożym Ciałem dyrektor szpitala Joanna Henzel przejrzała szpitalne karty Grzebskiego i bez badania go wydała oświadczenie, że na pewno nie był w śpiączce ani w stanie wegetatywnym, lecz miał afazję, tj. zaburzenia mowy. Po tym oświadczeniu lekarze poprosili o dokładne zbadanie Jana Grzebskiego poza Działdowem. Na razie się na to nie zanosi. Gertruda Grzebska: - Co ci lekarze teraz się nagle moim Jankiem zainteresowali? Jak ich prosiłam o pomoc, to żaden się nie kwapił, a teraz każdy zrobił się od niego specjalistą. Ona chora, on nieprzytomny Gdy lekarze z Banacha w 1988 roku wypisywali Grzebskiego do domu, kazali jego żonie szykować się na najgorsze. Powiedzieli, że z takim nowotworem nie żyje się długo, może dwa, może trzy miesiące. Gertruda Grzebska pamięta, że zaraz po uczuciu rozpaczy, które ją wtedy ogarnęło, przyszedł bunt. - Poczułam, że lekarze się nie znają, że mówią mi bzdury - wspomina. - Przyjechałam do domu i powiedziałam dzieciom: 'Nie przejmujcie się, ojciec będzie żył'. Czworo dzieci Grzebskich przytaknęło i od tamtej pory razem z matką czekali, aż ojciec wstanie z łóżka. Mijały kolejne święta, dzieci kończyły szkoły, szły do pracy, poznawały mężów, żony, rodziły im się dzieci, a Jan Grzebski ciągle leżał. Czasami wodził za bliskimi oczami, czasami coś mamrotał niezrozumiale, czasami był w stanie chwilę siedzieć, ale jak mu się pogarszało, to nawet śliny nie przełykał, dusił się. Raz w miesiącu odwiedzał go ksiądz z komunią, dzieci i wnuki bywały prawie co dzień. Żona przez te 19 lat nie odeszła od łóżka Jana Grzebskiego nawet na pół dnia. - Jak był czas kolejek w sklepach, to powiedziałam sklepowym, jaką mam sytuację, i obsługiwały mnie poza kolejnością, tak że zrobienie zakupów zajmowało mi pół godziny. Jak przyszły do Polski pampersy, to tylko leciałam do rodzinnego, brałam receptę i już szybko gnałam do Janka - opowiada. Gdy mąż zaczął tracić kontakt z rzeczywistością, Gertruda Grzebska sama wymagała opieki. - Całe życie pracowałam jako szwaczka i od ślęczenia nad maszynami zachorowałam na oczy - wspomina. - Lekarze powiedzieli, że nie mogę dźwigać, męczyć się, denerwować, bo w każdej chwili może mi się odkleić siatkówka i oślepnę. - Prosiła pani o pomoc nad mężem? - Byłam w ośrodku zdrowia, rozmawiałam z lekarzem i pielęgniarkami, pytałam, co robić, ale oni powiedzieli tak samo jak lekarze z Warszawy, że Janek niedługo umrze. Szklanką wody bym go utopiła Przez 19 lat dzień w dzień Gertruda Grzebska przewijała męża, czyściła mu dziurki w nosie, wycierała cieknącą z ust ślinę, myła, karmiła, poiła. - Ważne było regularne obcinanie mu paznokci, bo jak tak leżał, to czasem ręce same leciały mu do oczu i się drapał, a te ranki, jak się goiły, to swędziały i Janek dalej się drapał - mówi. Przyznaje jednak, że najgorsze były stany, które pojawiały się nagle, tak było na przykład z wysokimi gorączkami. - Ni z tego, ni z owego dostawał tyle stopni, że brakowało miary na termometrze - opowiada Grzebska, która przy kilku pierwszych takich atakach wzywała do męża pogotowie. - Lekarze mówili, że to specjalny rodzaj gorączki mózgowej, czasem dawali mu jakieś leki, czasem nie i odjeżdżali, a ja zostawałam z rozpalonym jak piec Jankiem - wspomina. Na taką gorączkę nie pomagały żadne leki ani zimne okłady. - Raz on sapał rozpalony, a ja stałam zrozpaczona nad łóżkiem i nagle przypomniało mi się, że moja babcia w gorączce nacierała mnie spirytusem. Wlałam sporo do miski, odkryłam męża i zaczęłam całego nacierać. Nie doszłam z tym nacieraniem do stóp, jak z ciekawości wsadziłam mu termometr pod pachę. Gorączka spadała w oczach - opowiada, a na dowód pokazuje stojącą na kredensie w kuchni butlę spirytusu. Nie wie, ile ich zużyła przez te lata. Dużo. Babcine rady przypomniały się jej drugi raz, gdy po kilku latach leżenia Grzebskiemu zaczęły gnić paznokcie. Było tak źle, że wzywani do domu lekarze mówili: trzeba amputować. - Rozrobiłam wtedy proszek sodowy z wodą na konsystencję papki i obłożyłam tym Jankowi palce. Nie wiem do dziś, co jest w sodzie takiego, że pomaga, ale pomaga, kilka razy mu takimi okładami stopy uratowałam, co więcej, Janek nawet blizenki maleńkiej nie ma - mówi i na dowód ściąga mężowi grubą wełnianą skarpetę, którą sama mu wydziergała. Grzebski ma stopy wypielęgnowane jak niemowlę. Nie ma też ran i śladów po odleżynach, bo żona kilka razy dziennie go przewracała, nacierała balsamami, oklepywała, a jak zaczynały się upały, kładła mu pod pachami pieluchy, żeby pot nie spływał po ciele. - Ale kilka razy bym Janka zabiła - śmieje się Gertruda Grzebska i opowiada, jak wezwała lekarza, by oczyścił mężowi drogi oddechowe z flegmy, bo nie dawała mu oddychać. - Lekarz popatrzył na Janka i powiedział: 'Co tu odflegmiać, poczekam i akt zgonu wypiszę' i usiadł. Zdenerwowałam się, ale czułam, że muszę działać. Coś w środku mi podpowiedziało, co robić: wzięłam szklankę wody, posadziłam Janka, otworzyłam mu palcami usta i zaczęłam wlewać w niego wodę. Lekarz patrzył zdumiony, ale nic nie mówił. W końcu wody było w Janku tyle, że zaczął kaszleć i odkrztusił flegmę. Położyłam go, spokojnie zasnął, a lekarz pojechał. Grzebska kilka razy w ten sposób czyściła mężowi drogi oddechowe, dopiero niedawno uświadomiła sobie, że wlewaną w niego na siłę wodą mogła go utopić. - Jak przychodziły trudne chwile, to nie myślałam, czy robić tak, czy tak, robiłam, co mi intuicja kazała - mówi. - Skąd pani brała siłę, by tyle lat zajmować się mężem? - Modliłam się: 'Boże, daj mi siłę, daj Jankowi siłę' i dawał. W łóżku na wesele Grzebscy - on bez kontaktu, ona wymęczona do granic możliwości - wypracowali sobie język choroby. - Jak wykrzywiał twarz, wiedziałam, że chce papierosa - opowiada pani Gertruda. Sama niepaląca na ten znak biegła do kuchni, zapalała papierosa od gazu i wkładała mężowi do ust, tak by poczuł choć smak. - Zaciągać się nie miał siły - przyznaje. Do papierosa musiała być kawa po turecku, wlewała mu ją do ust małą łyżeczką. - Kawę też Janek pił, jak przychodziły do mnie koleżanki - opowiada. - Parzyłam im, sobie i mężowi, stawałam nad nim i mówiłam, skoro wszyscy pijemy, to i ty. Jedli to samo - ona ziemniaki tłuczone na grubo, on drobno rozciśnięte widelcem. Oglądali wiadomości, filmy, czytała mu czasem coś z gazety. Jak syn brał ślub, zdecydowała: ojciec idzie na wesele. Do sali obok tej, w której tańczyli goście, wstawili łóżko i Grzebski przeleżał tam całą imprezę. Rodzina zawsze spędzała święta przy jego łóżku, dzielili się z nim opłatkiem, jajkiem. Nowo narodzone wnuki kładła mu na brzuch i mówiła, czyje to dziecko i jak się nazywa. - Wiedziałam, że Janek wszystko rozumie, więc nie mogłam go traktować inaczej, ja zawsze czułam, że on wyzdrowieje - mówi. - Nie wątpiła pani czasem? - Często. Siadałam na jego łóżku i płakałam, a wtedy i Jankowi zaczynały lecieć łzy i te strużki wpływały do uszu. Więc nie płakałam długo, bo trzeba mu było te uszy wytrzeć. Truda Jesienią pan Jan dostał zapalenia płuc i trafił na oddział paliatywny do działdowskiego szpitala. Żona pojechała z nim karetką, przypilnowała, żeby go dobrze ułożyli na łóżku, a że była strasznie zmęczona, pielęgniarki kazały jej wracać do domu. - Weszłam, spojrzałam na puste łóżko. Puste pierwszy raz od 19 lat. Rozpłakałam się, stanęłam pod obrazem Jezusa i pierwszy raz nie poprosiłam Go o siłę, tylko powiedziałam: 'Panie Boże, niech się stanie wola Twoja. Rób jak chcesz'. I Grzebski pomału zaczął zdrowieć: uśmiechał się na widok pielęgniarek, coraz częściej mówił coś pod nosem, mocniej machał rękami, widać było, że dłużej potrafi skupiać uwagę. Pielęgniarki i lekarze namówili Grzebską, by z paliatywnego oddała męża na rehabilitację. 12 kwietnia Jan Grzebski pod okiem Wojciecha Pstrągowskiego wykonał pierwsze ćwiczenia, a kilka dni później powiedział pierwsze słowo: Truda. Tak całe życie zwracał się do żony. Zaczęło się piekło Dwa miesiące później zmęczony rehabilitacją Grzebski chciał odpocząć w domu. Wrócił, siedząc na wózku inwalidzkim. - Zobaczyli go sąsiedzi i się zdumieli, że on żyje, bo tyle lat go nie widzieli - mówi Gertruda Grzebska, która z tej złości, że tyle lat męża nikt prócz najbliższych nie odwiedzał, postanowiła pokazać mężowi jego kolegów. - Wsadziłam go do wózka i zawiozłam na cmentarz - opowiada. - Chodziłam alejkami i pokazywałam: tu leży Stasiek, tu Bolek, tu Józef. Jak do jakiegoś pomnika nie mogłam dojechać, bo alejka była wąska, to tak ustawiałam wózek z Jankiem, żeby widział, a sama szłam i mówiłam: o ten grób jest, i czytałam Jankowi, kto kiedy umarł. Potem Gertruda Grzebska zawiozła męża do osiedlowego marketu, żeby pokazać, jak zmieniły się sklepy, byli razem też na mszy, bo wnuczka była bierzmowana. - Więcej nie zdążyłam Jankowi pokazać, bo dziennikarze się zlecieli - złości się i co chwilę odbiera telefony. Zła i zmęczona syczy. - Wy mnie nie pytajcie, jak ja przez te wszystkie lata cierpiałam, wy zobaczcie, jakie ja teraz mam piekło. Spokoju ani chwili, mężem nie mam jak się zająć - wytyka. Gdy Gertruda Grzebska odbiera kolejny telefon, pytam jej męża, jak się poznali. - W kościele w Koszelewie - mówi niewyraźnie, trzeba się mocno wsłuchać, by go zrozumieć. - Byłem już po wojsku, stałem na chórze, a ona siedziała w ławkach. Ładna była, jak nie wiem co. Po mszy się koło niej kręciłem, ale nie dawało się zagadać, bo zawsze coś przeszkodziło. Poprosiłem kolegów o pomoc, a oni ze swoimi dziewczynami zaprosili nas razem na imprezę i tak się zapoznaliśmy. Ślub był po roku, w kościele w Koszelewie, to już 42 lata minęły... - Grzebski chce coś jeszcze powiedzieć, ale żona podtyka mu telefon do ucha. - Janek, to pan z telewizji, co ci mówiłam. Powiedz mu 'dzień dobry'. Dziennikarka z radia, która słyszała, jak Grzebski opowiadał o poznaniu żony, wyciąga mikrofon i pyta: - Była pani zakochana, jak brała ślub? Ona patrzy raz na nas, raz na mikrofon, milczy dłuższą chwilę i wypala: - Dziewczyny, wiecie, co to przeznaczenie?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość na życzenie.. cd
Babcine rady przypomniały się jej drugi raz, gdy po kilku latach leżenia Grzebskiemu zaczęły gnić paznokcie. Było tak źle, że wzywani do domu lekarze mówili: trzeba amputować. - Rozrobiłam wtedy proszek sodowy z wodą na konsystencję papki i obłożyłam tym Jankowi palce. Nie wiem do dziś, co jest w sodzie takiego, że pomaga, ale pomaga, kilka razy mu takimi okładami stopy uratowałam, co więcej, Janek nawet blizenki maleńkiej nie ma - mówi i na dowód ściąga mężowi grubą wełnianą skarpetę, którą sama mu wydziergała. Grzebski ma stopy wypielęgnowane jak niemowlę. Nie ma też ran i śladów po odleżynach, bo żona kilka razy dziennie go przewracała, nacierała balsamami, oklepywała, a jak zaczynały się upały, kładła mu pod pachami pieluchy, żeby pot nie spływał po ciele. - Ale kilka razy bym Janka zabiła - śmieje się Gertruda Grzebska i opowiada, jak wezwała lekarza, by oczyścił mężowi drogi oddechowe z flegmy, bo nie dawała mu oddychać. - Lekarz popatrzył na Janka i powiedział: 'Co tu odflegmiać, poczekam i akt zgonu wypiszę' i usiadł. Zdenerwowałam się, ale czułam, że muszę działać. Coś w środku mi podpowiedziało, co robić: wzięłam szklankę wody, posadziłam Janka, otworzyłam mu palcami usta i zaczęłam wlewać w niego wodę. Lekarz patrzył zdumiony, ale nic nie mówił. W końcu wody było w Janku tyle, że zaczął kaszleć i odkrztusił flegmę. Położyłam go, spokojnie zasnął, a lekarz pojechał. Grzebska kilka razy w ten sposób czyściła mężowi drogi oddechowe, dopiero niedawno uświadomiła sobie, że wlewaną w niego na siłę wodą mogła go utopić. - Jak przychodziły trudne chwile, to nie myślałam, czy robić tak, czy tak, robiłam, co mi intuicja kazała - mówi. - Skąd pani brała siłę, by tyle lat zajmować się mężem? - Modliłam się: 'Boże, daj mi siłę, daj Jankowi siłę' i dawał. W łóżku na wesele Grzebscy - on bez kontaktu, ona wymęczona do granic możliwości - wypracowali sobie język choroby. - Jak wykrzywiał twarz, wiedziałam, że chce papierosa - opowiada pani Gertruda. Sama niepaląca na ten znak biegła do kuchni, zapalała papierosa od gazu i wkładała mężowi do ust, tak by poczuł choć smak. - Zaciągać się nie miał siły - przyznaje. Do papierosa musiała być kawa po turecku, wlewała mu ją do ust małą łyżeczką. - Kawę też Janek pił, jak przychodziły do mnie koleżanki - opowiada. - Parzyłam im, sobie i mężowi, stawałam nad nim i mówiłam, skoro wszyscy pijemy, to i ty. Jedli to samo - ona ziemniaki tłuczone na grubo, on drobno rozciśnięte widelcem. Oglądali wiadomości, filmy, czytała mu czasem coś z gazety. Jak syn brał ślub, zdecydowała: ojciec idzie na wesele. Do sali obok tej, w której tańczyli goście, wstawili łóżko i Grzebski przeleżał tam całą imprezę. Rodzina zawsze spędzała święta przy jego łóżku, dzielili się z nim opłatkiem, jajkiem. Nowo narodzone wnuki kładła mu na brzuch i mówiła, czyje to dziecko i jak się nazywa. - Wiedziałam, że Janek wszystko rozumie, więc nie mogłam go traktować inaczej, ja zawsze czułam, że on wyzdrowieje - mówi. - Nie wątpiła pani czasem? - Często. Siadałam na jego łóżku i płakałam, a wtedy i Jankowi zaczynały lecieć łzy i te strużki wpływały do uszu. Więc nie płakałam długo, bo trzeba mu było te uszy wytrzeć. Truda Jesienią pan Jan dostał zapalenia płuc i trafił na oddział paliatywny do działdowskiego szpitala. Żona pojechała z nim karetką, przypilnowała, żeby go dobrze ułożyli na łóżku, a że była strasznie zmęczona, pielęgniarki kazały jej wracać do domu. - Weszłam, spojrzałam na puste łóżko. Puste pierwszy raz od 19 lat. Rozpłakałam się, stanęłam pod obrazem Jezusa i pierwszy raz nie poprosiłam Go o siłę, tylko powiedziałam: 'Panie Boże, niech się stanie wola Twoja. Rób jak chcesz'. I Grzebski pomału zaczął zdrowieć: uśmiechał się na widok pielęgniarek, coraz częściej mówił coś pod nosem, mocniej machał rękami, widać było, że dłużej potrafi skupiać uwagę. Pielęgniarki i lekarze namówili Grzebską, by z paliatywnego oddała męża na rehabilitację. 12 kwietnia Jan Grzebski pod okiem Wojciecha Pstrągowskiego wykonał pierwsze ćwiczenia, a kilka dni później powiedział pierwsze słowo: Truda. Tak całe życie zwracał się do żony. Zaczęło się piekło Dwa miesiące później zmęczony rehabilitacją Grzebski chciał odpocząć w domu. Wrócił, siedząc na wózku inwalidzkim. - Zobaczyli go sąsiedzi i się zdumieli, że on żyje, bo tyle lat go nie widzieli - mówi Gertruda Grzebska, która z tej złości, że tyle lat męża nikt prócz najbliższych nie odwiedzał, postanowiła pokazać mężowi jego kolegów. - Wsadziłam go do wózka i zawiozłam na cmentarz - opowiada. - Chodziłam alejkami i pokazywałam: tu leży Stasiek, tu Bolek, tu Józef. Jak do jakiegoś pomnika nie mogłam dojechać, bo alejka była wąska, to tak ustawiałam wózek z Jankiem, żeby widział, a sama szłam i mówiłam: o ten grób jest, i czytałam Jankowi, kto kiedy umarł. Potem Gertruda Grzebska zawiozła męża do osiedlowego marketu, żeby pokazać, jak zmieniły się sklepy, byli razem też na mszy, bo wnuczka była bierzmowana. - Więcej nie zdążyłam Jankowi pokazać, bo dziennikarze się zlecieli - złości się i co chwilę odbiera telefony. Zła i zmęczona syczy. - Wy mnie nie pytajcie, jak ja przez te wszystkie lata cierpiałam, wy zobaczcie, jakie ja teraz mam piekło. Spokoju ani chwili, mężem nie mam jak się zająć - wytyka. Gdy Gertruda Grzebska odbiera kolejny telefon, pytam jej męża, jak się poznali. - W kościele w Koszelewie - mówi niewyraźnie, trzeba się mocno wsłuchać, by go zrozumieć. - Byłem już po wojsku, stałem na chórze, a ona siedziała w ławkach. Ładna była, jak nie wiem co. Po mszy się koło niej kręciłem, ale nie dawało się zagadać, bo zawsze coś przeszkodziło. Poprosiłem kolegów o pomoc, a oni ze swoimi dziewczynami zaprosili nas razem na imprezę i tak się zapoznaliśmy. Ślub był po roku, w kościele w Koszelewie, to już 42 lata minęły... - Grzebski chce coś jeszcze powiedzieć, ale żona podtyka mu telefon do ucha. - Janek, to pan z telewizji, co ci mówiłam. Powiedz mu 'dzień dobry'. Dziennikarka z radia, która słyszała, jak Grzebski opowiadał o poznaniu żony, wyciąga mikrofon i pyta: - Była pani zakochana, jak brała ślub? Ona patrzy raz na nas, raz na mikrofon, milczy dłuższą chwilę i wypala: - Dziewczyny, wiecie, co to przeznaczenie?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
OK.OK.to wszystko jest pięknie opisane.I ta miłosc 87 letniej kobiety do swojego niezyjacego od 28 lat meza i miłosc Pani Grzebskiej opiekującej się przez 19 lat mezem chorujacym jak to lekarze okreslili na"zespół zamkniecia" Babcia opłakujaca przez 28 lat swojego meza nie okazuje tym sposobem swojej niesamowitej miłosci,raczej dziwadztwo,ale co sie dziwic ,miała 59 lat jak umarł Jej maz,była samotna,mimo,ze miała rodzine ,wiec aby nie czuc tej samotnosci wymysliła,ze bedzie co roku robic niezyjacemu imieniny.Rodzina nie protestowała,bo nie chciała robic kobiecie przykrosci a poza tym spotykanie w rodzinnym gronie jest raczej miłe.Wspomniano w tej historii,ze babcia była duzo młodsza od swojego meza.Trzeba zauwazyc,ze w przedwojennych czasach wiekszosc małzenstw dzieliła b.duza roznica wieku.Kobiety wolały wydac sie za starszych,bo wiadomo było,ze starszy bardziej zatroszczy sie o dom,rodzine a i mezczyźni woleli młodsze kobiety,bo młodsza dorodne dzieci rodziła,była pracowita,zdrowa przede wszystkim. Co Panstwa Grzebskich to tez moze i miłosc ,oddanie ale czy takie do konca.Czytajac ta histore przychodzi mi na mysl ,ze Pani Grzebska opiekujac sie mezem z miłosci nie nauczyła miłosci swoich dzieci,bo dlaczego Ona,tylko Ona opiekowała sie swoim mezem,dlaczego majac 4 dzieci była przy mezu " Żona przez te 19 lat nie odeszła od łóżka Jana Grzebskiego nawet na pół dnia. - Jak był czas kolejek w sklepach, to powiedziałam sklepowym, jaką mam sytuację, i obsługiwały mnie poza kolejnością, tak że zrobienie zakupów zajmowało mi pół godziny."Gdzie były wtedy Ich dzieci?Owszem,mogły sie uczyc itd.ale przeciez pomoc mogły ,nawet w tym aby przyniesc zakupy ze sklepu.Jak mozna kochac nie uczac poswiecenia i miłosci do swoich rodzicow. Panstwa Grzebskich nie rozni az taka roznica wiekowa,mysle,ze sa w tym samym wieku On ma 65 lat,Ona chyba podobnie. Moze troche chaotycznie napisałam,ale zmierzem do tego aby napisac ,ze takie historie zdarzaja sie bardzo rzadko i wątpie czy dzisejsza kobieta majaca 21 lat opiekowałaby sie 56 latkiem w taki sposob jak P.Grzebska,ze posostała by sama ,wierna niezyjacemu partnerowi do konca zycia. Miłsoc miłoscia,jezeli ona istnieje,ale czy kobiety piszace o swoich zwiazkach z tak duzo starszymi partnerami moga wiedziec jak bedzie za lat kilka,kilkanascie,jaks ie zachowaja jak partner zachoruje.Niektore moze i beda oddane,ale małoprawdopodobne aby było to oddanie celowe,wydaje mi sie ,ze bardziej wymuszone przez sytuacje,ze np.nie beda miały juz powoedzenia u innych mezczyzn,ze np.łaczyc ich bedzie wspolny majatek itd. Chciałabym spotkac sie za lat np.10,20 z Tymi Paniami ktore tak entuzjastycznie wypisuja o swoich zwizkach ze starszymi ,o zwiazkach wypełnionych miłoscia.Moge sie załozyc ,ze na 10 par wytrwa tylko 1 ,max 2 a reszta szybko sie rozpadnie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
I proszę mnie nie nazywac jakims emocjonalnym pierwotniakiem ,pustą kobieta ,bo nia nie jestem.To,ze nie wierze w miłosc nie oznacza,ze jestem wyzbyta uczuc.Wierze w miłosc,w miłosc rodzicelska,kocham nad zycie swoje dziecko.A maz to tylko maz ,mezow,partnerow mozna miec wielu..dzieci tez mozna miec wiele ,ale nigdy,zadne dziecko nie zastąpi tego drugiego.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
:-) ja nie potrzebuje pomocy,mam zycie az nadto udane,nawet moge sie przyznac z czystym sumieniem,ze nie zasługuje na to co mam:-) To nie ja jestem biedna,ze nie wierze w miłosc ,tylko biedne sa te kobiety ktore pewnego razu zrozumieja,ze jednak ta miłosc nie jest taka jaka sobie wymarzyły...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość maminwas
Kobieto , kiedy wreszcie zrozumiesz , że udane życie i pożycie nie zależy od wieku partnerów tylko od charakterów , umiejętności ustępowania ,sposobu patrzenia na sprawy ,umiejętności prowadzenia dialogu , a przede wszystkim od zaangażowania uczuciowego.Zresztą tych elementów jest niezmiernie dużo ,aby je tu wszystkie przytoczyć nie starczyłoby miejsca.Zawsze ,każdy związek oparty na miłości ,nie zależnie od różnicy wieku ,poddany jest wielu próbom i przeciwnościom losu i to w jaki sposób partnerzy radzą sobie z problemami i wychodzą z nich ,dowodzić może ich dojrzałości lub niedojrzałości psychicznej. Twoja ostatnia wypowiedź ,jest tak bardzo spłycona ,powiedziałabym nawet, że cyniczna.Nie potrafisz uszanować cudzych wyborów ,ani cudzych uczuć .To, że babcia nie zapomniała o swoim mężu , dobitnie świadczy o wielkim uczuciu a nie o jej dziwactwie, jak tu zamierzasz wszystkim udowadniać .Sądzę, że nawet mając lat 56 , mogła znaleźć sobie jakiegoś partnera , lub bliskiego przyjaciela , nie zrobiła tego bo wiedziała ,że nikt nie da jej już nic więcej, niż to co dał jej mąż .Niedawno słuchałam wywiadu P .Laury Łącz, która jak wiadomo, miała dużo starszego partnera i właśnie ta kobieta, powiedziała coś bardzo pięknego .Powiedziała ,że Krzysztof ,był tak wspaniałym człowiekiem , mądrym , dobrym i przede wszystkim wspaniałym przyjacielem ,nawet jeśli chodzi o sprawy damsko - męskie był najlepszy i nikt nie jest w stanie go zastąpić i ona nie szuka nikogo , bo wie ,że nigdy już nie znajdzie drugiego Krzysztofa.To właśnie jest miłość , ale ty , śmiem twierdzić nie znasz tego uczucia i nie zdajesz sobie sprawy jaką ono ma moc .Życzę ci ,byś kiedyś doznała prawdziwej miłości i może wtedy zrozumiesz, że życie to nie cyniczna bajka pozbawiona uczuć ,wiesz , aby tak sie stało trzeba w życiu mieć trochę szczęścia ,bo wielka miłość nie zdarza się co dzień i nie każdemu.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
:-) i na pewno Ty miminwas zostałaś obdarowana tym niezwykłym darem miłosci :-) Dziwne masz podejscie do spraw ludzkich:-) bo mnie sie wydaje,ze jednak kazdy człowiek moze wniesc cos nowego w zycie innego człowieka .

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość juz sie tutaj wypowiadałam
A propos szczescia ,to ja mam jego wiele,mogłabym sie nawet załzoyc ,ze o wiele wiecej niz kobiety wierzace w miłosc do grobowej deski :-)mimo,ze jestem uboga w uczucia.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość lila nugat
juz sie tutaj wypowiadałam >>> zgadzam się z Tobą, mam 24 lata tyle co koleżanka założycielka topiku. Mam dziecko i rozumiem co to znaczy miłość. Tak samo nie uważam że jestem wyżęta z uczuć ale romantyzm, zauroczenia mijają. A związek to szacunek i kropka. Cała reszta mija szybciej, wolniej a związek to sojusz, porozumienie, przymierze. Dlatego uważam że każdy ma szanse powodzenia, jeśli się zrozumie sens związku. I będzie się wytrwałym........ pzdro

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość maminwas
Cytuję ciebie:Każdy człowiek może wnieść coś nowego w życie innego człowieka-to prawda , tylko zapomniałaś dodać - niezależnie od wieku.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość lila nugat
Jeszcze jedno chciałabym dodać a propos pewnego nazewnictwa. „Związek”, jeśli wychodzimy z tego założenia „związania” to tylko módlmy się o to żeby supełek był mocny. :) Jeśli natomiast wychodzimy z pojęcia „duumwirat”, to świadomie kształtujemy swoje szczęście. Jesteśmy świadomi = odpowiedzialni za swoje szczęście i ponosimy świadomie tego konsekwencje. Zdecydowanie wole być kowale swojego losu, i jeśli chodzi o partnerstwo można to osiągnąć.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość wtwtwtwt
maminwas czy jak ci tam-----wspolczuje toku myslowego,ale w Twoim wieku to normalne:D krotko o sobie jestem mloda,ladna ,niezalezna,czesto chca sie ze mna umowic faceci po 40..bylam rok z takim ,bylo jaies zauroczenie ale to wszystko,powiem szczerze ze wstydzilam sie z takim starym pokazac wsrod znajomych,wstydzilam sie zapraszac go do domu...fakt ze byl super sex i wyprawy w gory ale to wszystko...zerwalam i nie zaluje,mam teraz fajnego mlodego faceta,z ktorym jest o niebo lepiej..i nigdy nie uwierze jak mloda dziewczyna moze pokochac na cale zycie starego pryka,gdzi8e laczy ich roznica pokolen..moim zdaniem w takie uklady na dluzsza mete pakuja sie dziewczyny niedowartosciowane,zakompleksione ,bez wiary w siebie...zadna normalna kobieta nie poswieci sie dla dziadka...:D

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość nie musisz wierzyć
ale to nie znaczy , że masz obrażać (np. pryk itd) Ale to już kwestia klasy, której Tobie brak. żal mi Ciebie, w wieku 40 lat pewnie założysz brudny szlafrok, papiloty i stare kapcie i położysz się do trumny. Twój wybór i ja go szanuję.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość nie musisz wierzyć
maminwas-nie przejmuj się - te bzdury piszę dzieciaki wychowane przez moherowe berety - agresja, agresja, agresja - jeżeli ktoś ma inne zdanie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×