Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Zlota jesien

Magia czterech por roku dojrzalych kobiet

Polecane posty

Gość Fajny pomysl
Wnuczek słuchał bajek z buzia otwarta....:-D Ale coś nie może zasnąć, dlatego położę się przy nim... A Wam wszystkim powiem spijcie dobrze i do jutra...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość niesmiala
nie moge tego zkopiowac:(

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość niesmiala
Epika: Dobra ta kiełbasa /opowiadanie/ ~ Opowiadanie Autor: Mars Dobra ta kiełbasa - Dobra ta kiełbasa… - Pamiętaj Mareczku, ja innej nie uznaję. Tyle dzisiaj świństwa pchają do żarcia. Jak się ma dzieci – musisz mieć swoją wędzarnię i najlepiej dziczyznę. No, popij… Mareczek przechylił butelkę i wypił dwa łyki wódki, zagryzając ciemną kiełbasą. - A teraz Mareczku zobaczysz jak się taką kiełbasę robi ! Jechali wąską, polną drogą. Było ciemno. Krzysiek jeździł tędy wiele razy doglądać swoich pól, dlatego mógłby jechać z zamkniętymi oczami na pamięć. I trochę tak zresztą było. Wziął od Mareczka butelkę i przyssał się do niej jak koliber w ogóle nie zwalniając. Od razu było widać, że wódka mu służy. Nie tracił swej życiowej bystrości umysłu, ani na chwilę, dzięki czemu tak daleko zaszedł. Miał 450 ha, z czego prawie 200 to już jego własność, a poczucie własności miał fenomenalne. Pierwsze większe pieniądze uciułał na handlu swetrami do Litwy, a później już tylko roztropnie pomnażał swoje talenty przez wiele lat. A dzisiaj wszystkie schematy unijnych dopłat wykorzystał w trójnasób. Tak ! w trójnasób, bo podzielił gospodarstwo na żonę, siebie i matkę i na każde z tych „nowych” gospodarstw zrealizował optymalne schematy dopłat, które zresztą uważał za idiotyzm i często się zastanawiał kiedy to wszystko tąpnie. Następnym pomysłem było odkupienie od nich tych samych gospodarstw i znów utworzenie jednego, silnego. Liczył na poważne dopłaty do tej operacji z tytułu konsolidacji gospodarstw rolnych... I wystarczyło zaledwie pół dnia, żeby wtajemniczyć w to wszystko ledwie poznanego wczoraj, niepozornego Mareczka. Co innego Mareczek, niedoszły prawnik i bankowiec, nawet miał raz 48 h za bibułę, imał się już wszystkich zawodów od drwala do windykatora i wszędzie mu się nudziło, wszędzie roztrwaniał wszystko co zarobił, raz na giełdzie - bo przeczytał, że jest hossa, innym razem na walucie, gdy usłyszał, że dolar nie był tak słaby w całej historii, a każdy łyk wódki wywracał mu kiszki stolcem do góry i wyciskał łzy, aż wreszcie przestał zabiegać o bogactwo..., tak bynajmniej mówił, a mówił niewiele. Doszedł już do takiego stanu, że na spotkania kwalifikacyjne o nową pracę (a było to jego dziwne hobby, dla którego dopuszczał się nawet składania fikcyjnych CV, gdzie zmyślał najdziwniejsze historie, a później się w nie wcielał i z satysfakcją odmawiał zainteresowanym pracodawcom) zaczął chodzić z brudnymi paznokciami, co eksponował bez żenady, a roztargnione oczy kwalifikantów, nie mogące tych danych porównać z jakimikolwiek formułami przewidzianymi na szkoleniach, sprawiały mu niewyjaśnione doznania… i poczucie triumfu. Poznał Krzyśka, gdy zamieścił ogłoszenie o sprzedaży swojego dżipa. Szybko znaleźli wspólny język, szczególnie gdy Krzysiek dowiedział się, że Mareczek obecnie pracuje w branży finansowej. - Kupię od ciebie ten wózek, Mareczku, na pewno, chociaż to nie Japończyk, tylko jeszcze trochę mi z cenki zejdziesz, bo mam podobny na oku, ale tamtemu ch… nie dam zarobić, bo mnie kiedyś orżnął, ale ja się na nim odegrałem pięć razy tyle… A dżipa w naszej branży mieć trzeba. Nie wypada inaczej. Krzysiek miał soczysty język, tak soczysty, że jeśli zamienić go w pismo to każdy przecinek jest słowem niestosownym i permanentną tautologią. - Oszukałeś go ? – tu Mareczek zdradził swoje inteligenckie pochodzenie i genetyczną niezdolność akumulacji kapitału. - Nie pytaj Mareczku czy kogoś oszukałem, pytaj raczej czy dałem się kiedyś oszukać ? – Krzysiek znowu pociągnął z gwinta, ani się skrzywił i rozpoczynał kolejną opowieść. Twarda ręka ojca i liczne rodzeństwo, szybko pozbawiły go złudzeń już w dzieciństwie, że może na kogoś liczyć oprócz siebie. A po ojcu alkoholiku odziedziczył zdrowy, silny organizm, bo tylko taki człowiek może bez szwanku wypić Dunaj wódki. Znali się tak krótko, lecz od razu się polubili i już prawie wszystko o sobie powiedzieli… - Dobrze, że ma z przodu duże, chromowane zderzaki. Zaraz zobaczysz do czego to się przydaje, Mareczku. Krzysiek wyciągnął telefon i zadzwonił. Niebieskie światełko trochę ożywiło czarne kontury postaci. Spod kół chlupnęło błoto prosto na szybę, wycieraczka smyk-smak, trochę rzucało w kabinie. - Gotowe ? Właśnie dojeżdżamy ! – odłożył telefon i powiedział: - Zapnij się Mareczku. Koniecznie, przyjacielu, zapnij się ! Mareczek włożył butelkę w boczną kieszeń i posłusznie, bez słowa wypełnił życzliwą prośbę kierowcy. Krzysiek przyśpieszył bardzo gwałtownie, włączył długie światła i wybił się w powietrze z małego wzniesienia na polu. Dżip przez krótką chwilę zawisł w powietrzu i gwałtownie przysiadł na przedniej, a później tylnej osi jak duży, dziki kot. Jęknął i pojechał w dół kotliny przylegającej jedną stroną do ściany ciemnego lasu, zaś z drugiej otwartej na pola kukurydzy. Jak na zawołanie od razu mignęły cztery smugi świateł w dole. Były to trzy samochody i kombajn, który wykosił kukurydzę zostawiając mały skrawek 30 na 30. Krzysiek włączył halogeny na dachu, na ten znak kombajn ruszył z włączonym hederem w kierunku ostatniego skrawka kukurydzy, a Krzysiek zajął jego miejsce. Otworzyli okno. Były już chłodne, jesienne wieczory, ale zapach lasu mieszał się cudnie z zapachem koszonej kukurydzy. Od czasu do czasu zaśpiewał w lesie jakiś zbudzony hałasem lub strachem ptak. Nagle w mechanicznym huku silnika i szeleście hedera dało się słyszeć naturalne odgłosy. Mareczek spojrzał uważniej, zmrużył oczy i zobaczył migające w świetle, przedzierające się przez gąszcz kukurydzianych łodyg i kolb ruchliwe, ciemne kule, a gdy kombajn kończył właśnie ostatni łan, dwa samochody ustawiły się do niego prostopadle, a jeden naprzeciw. Kombajn zwolnił, światło pulsowało na dachu kabiny, a z tego ostatniego skrawka wybiegły prosto na samochody cztery dorodne dziki, za nimi niepewnie wyszedł piąty, a z tyłu można było wyraźnie policzyć całą czeredę wyrostków i nakrapianych maluchów z mokrymi nosami. W jednej chwili wszystkie dżipy zaświeciły halogeny. Duże dziki niby od niewidzialnego ciosu obuchem od razu przysiadły na zadach. - Juuchuu! – krzyknął podniecony Krzysiek i puścił gwałtownie sprzęgło spod nogi. Samochód szarpnął do przodu, ale jeszcze nie zdążył złapać dwójki, gdy jeden z dzików został uderzony przednim, metalowym zderzakiem prosto w łeb. Legł bez ruchu… Inne zaczęły pierzchać w boki, lecz tam czekał je podobny los. Tylko średniaki z małymi stały bez ruchu oślepione światłami. Dwa duże dziki wymknęły się jednak z okrążenia. Za jednym popędził dżip, a za drugim kombajn. Dziki jak gwałtownie wystartowały, tak równie gwałtownie straciły siły w ucieczce. Ścigane padły obok siebie na ziemię i miarowo dyszały. Jeden z kierowców z chirurgiczną dokładnością przejechał po ich krótkich, cienkich nogach, potem wysiadł z samochodu, wyjął z kieszeni nóż i zadźgał dwa ostatnie. Jednego z pięciu rzucili na pakę do Krzyśka. Krzysiek łyknął wódki, wsiadł do wozu i ruszył. - Ale zrób jakieś dobre finansowanie na tę bryczkę Mareczku, bo w rolnictwie bida, aż piszczy. Teraz pokażę ci moje hadziajstwo. Po chwili jazdy dodał: - Dobrze, że fotele są podgrzewane, bo jak przyjdzie jakąś córuchnę przydusić to się przyda w zimie, w polu… Szybko i ciepło. Mareczek popił wódki i zagryzł kiełbasą. Jechali drogą asfaltową. Krzysiek ciągle opowiadał, a były to historie, gdzie sam opowiadający rozsławiał swoje nadludzkie cechy charakteru, lecz zawsze z domieszką niezachwianej pewności i woli działania. Krzysiek był dobrze zbudowanym mężczyzną o okrągłej twarzy i rzadkich włosach, ciemne, przenikliwe oczy zdawały się nigdy nie zamykać, a mówił wiele tylko wtedy, gdy znalazł słuchacza, który sam mówi niewiele. - …No i wisiał mi sto pięćdziesiąt tysięcy, którymi go kiedyś poratowałem i wyobraź sobie, że nic mi nawet nie powiedział, że sprzedaje ten sklep, szwagier chrzaniony. Rodzinka ! Sprzedał komuś kto mu się nawinął, oddał kasę i zniknął bez słowa, wyobrażasz sobie jaki niewdzięcznik ?, przecież zapłaciłbym mu trzysta za ten sklep ja sam, podnająłbym i miesięcznie dycha by wpadła, ale nie, ten niewdzięcznik sprzedał to obcemu i nawet się mnie nie zapytał czy ja tego nie kupię. Uratuj komuś dupę to cię ma w dupie ! Mój kumpel zawsze pomagał wkoło tu wszystkim gołodupcom co mają ziemi tyle, co w doniczce. No i kiedy splajtował tu taki jeden, chciał przejąć ziemię, uczciwie się już dogadał w Agencji z kim trzeba, wiesz…, a te chłopy dawaj do urzędów piszą, że oni też chcą ziemi bo mają jej mało. Kumpel dał im parę hektarów, wiesz, pod lasem, bez dojazdu, ale nie ! Oni chcą takiej dobrej jak on ! A on ich tyle lat ratował. Ale jakoś podpisał wszystko szczęśliwie na zimę. No i wyobraź sobieeeeeeeee - samochód podskoczył na nierównej drodze - kiedy przyszły żniwa, a miał kukurydzę, kombajny wyszły w pole, a tu jebut, sprzęt unieruchomiony. Przystawki w kombajnach zgruchotane. Te niewdzięczne chłopki powbijali mu pręty zbrojeniowe na polach i koniec, na tych polach, które chcieli właśnie oni. Skurwisyny ! Pomogłem mu, bo nie lubię takiego chamstwa… Jakiś taki już jestem, że pomagam ludziom, nie to co mój stary… Mareczek słuchał tych opowieści z nieukrywaną ciekawością, imponowali mu tacy, którym nie brakowało pomysłów i bezkompromisowości w życiu, bo właśnie jemu tego zabrakło. Zwątpił we wszystko, nawet przestał chodzić do kościoła, gdy przeczytał fascynującą książkę Dawkinsa, późnie Kod Leonarda. Coraz częściej zastanawiał się nad tym, czy rzeczywiście wszystko nie kończy się tylko tutaj… Miał tyle możliwości załapania się na niezłą fuchę, dobry start, wielu znał…, ale nawet najbliższych zawiódł. Był rok po rozwodzie i wszystko co miał oddał byłej żonie, która została z dzieckiem. Żałował, że ją tak zranił... - Najaramy cykora gościowi, Mareczku. Nie śpij chłopie, wieczór dopiero się zaczyna ! – burknął Krzysiek, który nie spał na dobę dłużej niż 5 godzin. - Przecież nie śpię Krzychu… - To co taki nadpsuty siedzisz ? – i nie czekając na odpowiedź, do której już się szykował Mareczek zachęcony serdeczną atmosferą wyznań kolegi, Krzysiek rozbawiony ciągnął: - Pracuje u mnie taki trochę pijaczek, trochę przygłup - Józio, lekarze mu powiedzieli, że ma raka i nie dożyje roku, a on wyobraź sobie poszedł w cug, chlał wódy ile mógł i trzeźwiał, trzeźwiał i chlał, no i rak mu się zatrzymał, wóda go wyżarła, a Józio żyje. I do lekarzy nie chodzi. Jak to ojciec mój mawiał, że lekarzami i księżmi całe piekło jest wybrukowane ! Nagle przed samochodem zamajaczyła brama, z małej stróżówki ktoś wybiegał i otwierał bramę na oścież. - Ale będzie numer ! – wykrzyknął Krzysiek i gwałtownie przyśpieszył prosto na oślepionego światłami człowieka, który zaczął uciekać. Krzysiek przygazował jeszcze bardziej, gdy uciekający dobiegał do ściany, gdzie mógł już tylko skręcić w lewo lub w prawo i w jednej chwili wybrał właśnie skręt w lewo. - O kurwa ! – krzyknął Krzysiek, bo również skręcił w lewo, po czym rozległ się głuchy łomot i jakby worek przeleciał po szybie. - Myślałem, że skręci w prawo ! – cedził przestraszony Krzysiek. Zatrzymał samochód i ruszył w kierunku leżącego człowieka, a za nim Mareczek. - Józiu ! Józiu ! co z tobą ? – szarpał go za ramiona. Józiu leżał bez ruchu z obtłuczoną twarzą, z której zaczęła się sączyć krew. Krzysiek zagryzał nerwowo wargi i już kombinował co robić. - Sprawdź czy ma puls, bo ja się cały trzęsę. Mareczek chwycił denata za przegub i nagle usłyszeli charczący, jak nie z tego świata głos: - Bez pół litry szefie to się nie obejdzie… - Józiu ty psubracie ! – Krzysiek uradowany klepał po policzkach swojego łazarza. - Józiu dla ciebie nawet cysternę ! Wzięli go pod pachę i zaprowadzili do domu. W domu Krzysiek położył go w małej spiżarce na materacu i chybcikiem wcisnął mu stówę za kufajkę, dodając: - Aleś mi strachu narobił brachu… Na litra zarobiłeś. Józiowi popłynęła krew z nosa, Krzysiek wyciągnął swoją chusteczkę i troskliwie wytarł go. Zostawił chusteczkę w kościstej dłoni Józia i pocałował go w czoło. Kiedy wyszli z pomieszczenia, w którym leżał cudownie zmartwychwstały, Mareczek, będąc już pod wyraźnym wpływem wódki, zapytał z rozbrajającą szczerością przedsiębiorcy, w którego w tej chwili beznamiętnie się wcielił: - Czego ty go trzymasz u siebie, Krzychu ? Jaki masz z niego pożytek ? Krzysiek, dla którego wódka była jakby odświeżającą transfuzją, spojrzał spod byka na towarzysza i odrzekł: - Mareczku, kurna, dla ludzi trzeba być ludziem. Pamiętaj o tym, bo daleko nie zajedziesz. Józio ma u mnie kąt do mieszkania, michę, zrozumienie, może nie płacę mu za dużo, ale jak mu na coś brakuje to podkradnie mi paliwa i na swoje wychodzi… Źle mu u mnie nie jest. A i do Wrocławia go czasem podrzucę. Rodziny nie ma to i stara nie suszy mu głowy o kasę. Chodź, poznasz moją żonę. Tylko się zachowuj stary… bo to jest dama. Wchodzili przez długi korytarz wyłożony brązowym gresem imitującym kamień, po bokach minęli dwie duże, gliniane donice na gipsowych słoniach z pięknymi bukszpanami, na ścianie koloru wrzosowego wisiały siermiężne reprodukcje z IKEI Dalego i Picasso, pachniało czystością i świeżym obiadem, czuć było kobiecą rękę zapatrzoną w kolorowe żurnale nowej klasy średniej. Na parapetach stały gliniane doniczki z rozmarynem, tymiankiem i rutą, które można było wyczuć na odległość. Przy wejściu do salonu migała spokojnymi kolorami lampa i wypuszczała kłęby pachnącej pary, za lampą stała gipsowa figurka jakiegoś obnażonego bożka. Salon był bardzo obszerny, przejrzysty i wysoki, bez firan w ogromnych oknach. Na podłodze deska sosnowa, sufit łososiowy, a ściany białe z paroma gipsowymi reliefami o motywach egipskich, rzymskich, azteckich… Na środku stały skórzane fotele i szklana ława, zaś niecałe dwa metry od nich plazmowy telewizor 42’’, co najmniej. Telewizor ryczał, jak wszystkie telewizory i wypluwał z siebie sterty informacji jak zawsze, a żeby jeszcze tego było mało to pasek u dołu ekranu wszystko to reprodukował... Pod ścianą stał stół pingpongowy. To chyba jedyny element wystroju autorstwa Krzyśka. W domu unosiły się opary sterylnej czystości pomieszanej z zapachem śródziemnomorskich ziół. Siedli przy ławie. Do salonu wszedł najmłodszy, może dziesięcioletni syn Krzyśka. Mareczek przywitał się z nim. Chłopak włączył w telewizorze grę i zaczął ciąć powietrze joystickiem z otwartą buzią i pustym wzrokiem. Krzysiek trochę zakłopotany zaczął spoglądać w kierunku kuchni, aż wreszcie wstał i chciał pójść w tamtym kierunku, gdy nagle za plecami obaj usłyszeli: - Dzień dobry. – żona Krzyśka wstała z krzesła pod wielką palmą w ciemnym kącie salonu, gdzie na stoliku obok leżała sterta tęczowych gazetek. Podeszła i wyciągnęła rękę do Mareczka, który przedstawił się jej. - Patrycja. – odpowiedziała swoim spokojnym, altowym głosem. Mareczek wyraźnie się zmieszał i podrapał po głowie. Patrycja była zadbaną kobietą, średniego wzrostu o krótkich, do szyi równo ściętych blond włosach, a każda zadbana kobieta pod czterdziestkę jest piękna. Miała rzymską, wyraźną żuchwę, dzięki której jej dykcja dodawała niskiemu głosowi niepowtarzalnego uroku, a wysławiała się z wdziękiem i bardzo poprawnie. Była to kobieta, która tłumi emocje, introwertyczna i dyskretna, ale jak uśpiony wulkan miała w sobie żar, który był już chyba dla jej męża nieosiągalny. Jej piersi ukryte jak słodki owoc o wyjątkowej woni i smaku, prawie w ogóle się nie unosiły, jakby nie oddychała. Obcisły golf podkreślał, że bardzo dba o swoją sylwetkę, a dłonie z paznokciami jak migdały skojarzyły się Mareczkowi, głupio po pijaku, z kwiatami, które przynosi się na ostatnią drogę... Chyba lilie ?… W ogóle zdziwiło Mareczka, że Krzysiek zachowuje się przy niej inaczej, nie rezygnował ze swego charakterystycznego języka, nawet przekleństw, lecz gdy mówił do niej czuć było, że rozmawiali ze sobą już wiele i że słowa między nimi nic nie zmienią i nic nie wrócą, dlatego były to słowa krótkie i oszczędne komunikaty informacyjne, jak pozycyjna wymiana artyleryjska pomiędzy dwiema armiami, które dobrze poznały już swoją siłę i czują do siebie respekt. - Kochanie, mogłabyś ? – żona bez słowa poszła do kuchni, a Krzysiek rzucił porozumiewawczo: - To co ? Jeszcze lufeczkę pod bigosik ? - Dobra. – Mareczek był zakłopotany, bo znał Patrycję, ale znał od innej strony tę rzymską Westalkę spod Wrocławia. - Może twoja żona się też napije ? - Nie, ona nie pije i nie pali w ogóle, tylko czasami dobre wino. Wiesz, studia na zachodzie robią swoje… – odrzekł Krzysiek. Przechylili kieliszki wódki i zagryźli kiszonym ogórkiem. Krzysiek włączył informacyjny kanał, przerywając grę syna. Właśnie ktoś się podawał do dymisji i opozycja żałowała, że tak dobry, jedyny dobry w rządzie minister odchodzi. - Pojebało ich w tej polityce – rzucił swą mantrę Krzysiek, jak zawsze bez względu na opcję polityczną z wyraźnym przekąsem, że tylko tacy jak on mogliby tam u góry zrobić porządek. Z zasady nie wypada popierać rządzących, tak samo jak nie wypada mówić, że ta cena za zboże jest dobra. Żadna cena skupu nie jest dobra i żaden rząd nie może być dobry w tym kraju. Krzysiek często łapał się na stadnych sprzecznościach, ale pozostawiał to w sobie głęboko. Był bystry i obdarzony niezwykłą inteligencją przetrwania, dlatego bezbłędnie manipulował stereotypami. Patrycja przyniosła to co należało przynieść, lecz swą powierzchownością zdradzała, że to jej uwłacza, albo może Mareczek się mylił tak czytając z jej twarzy, chociaż przecież znał ją prawie dobrze… Gdyby Krzysiek był mniej zaradnym mężczyzną i nie stać by jej było na tyle wspaniałych rzeczy, które potęgowały jej odrębność, kobiecość, może ta zwykła czynność byłaby dla niej normalniejsza. A może to z mojego powodu ? pomyślał Mareczek. Jedli smaczny bigos z grzybami, mięsem i śliwkami, po rozmrożeniu kruchy i delikatny. Patrycja usiadła przy swoim stoliku z tą swoją przyrodzoną dumą jaką miała również wtedy, gdy Marek poznał ją pierwszy raz, wiele lat temu, w konwulsji lat osiemdziesiątych na dożynkach 22 lipca w pewnej zapyziałej miejscowości gminnej koło Zielonej Góry… Wieczorem, po zakończeniu oficjalnych, nadętych uroczystości, gdy klasa robotnicza pogrążona już była w alkoholowym amoku lub skręcała się w torsjach w ciasnych mieszkaniach i parkach bez trawników, pod lasem, na pewnej urokliwej polanie, spotykało się ścisłe grono. Ścisłe grono to zaufane towarzystwo osób, które reprezentowało władzę w jej prawie Monteskiuszowskim rozumieniu: naczelnik, komendant i mianowany poseł. Każda z tych trzech osobistości miała również zaufaną kamarylę. Chodziły słuchy o tych niezwykłych rytualnych spotkaniach, lecz nigdy nie odbywało się ono w tym samym miejscu i było strzeżone przez Ormowców i tajniaków porozstawianych na polnych ścieżkach… Lecz paru młodzieńcom prawie zawsze udawało się wszystko oglądać z koron wysokich buków. Na polanie płonęło wielkie ognisko z prosiakiem, stoły uginały się od wódki, mięsa, warzyw i owoców, zaś „ścisłe grono” z kamarylą liczyło zaledwie 20 osób i celebrowało swoje świeckie sacrum w sposób specyficzny. Każdy miał spodnie „na kant” i białą koszulę z krawatem o różnych odcieniach czerwieni. To bardzo utrwalało tożsamość grupy. Był akordeon. Polskie i rosyjskie pieśni. Wielka powaga. Nagle akordeon umilkł, a twarze zwróciły się w kierunku lasu. Stamtąd wychodziła, do zapatrzonych w nią aparatczyków, w zmieniającym się blasku czerwonego ognia, niczym pogańska nimfa, kapłanka dobrych plonów Ziem Odzyskanych, piękna, o długich jasnych włosach, bardzo młoda, jeszcze prawie dziewczęca - naga kobieta. Trzymała na rękach wielki kołacz podbity białą serwetą. Na kołaczu spoczywały jej błyszczące i jędrne jak jabłka piersi, lekko ubielone żytnią mąką, albo solą... później przekonali się, że to była sól. Szła boso w wianku z kwiatów, a za nią dwie starsze, mocno dojrzałe kobiety o cechach gasnącej młodości, jak neolityczne figurki, trzymały kosze z owocami i kosz z jakimiś książkami… Tak rozpoczynało się „ideolo”, ekwinokcjum gminnej elity marksistowskiej przepojone w tajemnej ceremonii pogańskim kultem Prasłowian… Był również jakiś Rosjanin, ponoć ze służb, rezydent, co salutował damom, mówił Jesieninem, a później brał je na ręce i biegł do pasa w wodę… to on załatwił młodej Patrycji rusycystykę w Moskwie, a później italianistykę we Włoszech i wszystko poszło już pięknie… - To co Mareczku dobijemy targu ? – przerwał rozmyślania Krzysiek. - Jezus Maria ! – nagle rozległ się paniczny krzyk Patrycji. Do salonu wszedł Józio, któremu z ust i uszu ciekła krew. - Cholera ma krwotok ! – krzyknął Krzysiek. - Jedźmy do szpitala ! – rzucił Mareczek i chwycił kluczyki samochodowe ze stołu. - Czy cię pogięło !? A jak się wytłumaczysz, żeś go potrącił po pijaku samochodem kretynie ? - Przecież to ty go potrąciłeś Krzychu ! - Ja ? A czyj to samochód ? Józiu, kto cię potrącił ? - Ten pan… - wskazał brudnym palcem na Mareczka, który w jednej chwili zbladł. - Mareczek ! Nie znałem cię od tej strony ! – szyderczo krzyknął Krzysiek i spokojnie dodał: - Żona ! co teraz robić ? Mów… Patrycja wstała i bez chwili zastanowienia zawyrokowała: - Wieź go do weterynarza ! Krzysiek chwycił pod rękę Józia, a gdy Mareczek chciał z drugiej strony zrobić to samo, Krzysiek odepchnął go i przez zęby wyrecytował: - Znowu mięczaku ratuję ci dupę ! Wyrwał mu kluczyki z ręki i wyszedł z Józiem. Mareczek rozglądnął się nerwowo po pokoju, telewizor grał, dym unosił się nad miską bigosu. Podszedł do stołu nalał wódki do kieliszka i zaniósł go Patrycji. - Napijesz się ? Wzięła bez słowa i przechyliła. Nawet się nie skrzywiła i rzekła: - Skąd się tu wziąłeś do cholery ? - Przypadkiem… - Nie ma przypadków. Specjalnie mnie odnalazłeś ! Wiesz, że tak nie można ! - Naprawdę to przypadek ! – przekonywał Mareczek. - Nie poznaję cię ! Jak możesz pozwolić na to, żeby się ten prostak tak do ciebie odzywał i to jeszcze w mojej obecności ? Możesz sobie nawet z nim na dziwki jeździć, ale w mojej obecności nie powinieneś się dać tak traktować… - Słuchaj to naprawdę przypadek. Twojego męża poznałem przez ogłoszenie. Chcę sprzedać samochód… - Zmieniłeś się bardzo, bardzo na niekorzyść. Dlaczego nie skorzystałeś z propozycji Lwa ? Mogłeś być dzisiaj w Radzie Banków lub w Lidze Prywatnych Przedsiębiorców, a tak jesteś zerem ! I kto miał rację ? Chciałeś być niezależny. Uwierzyłeś w jakieś pierdoły o wolności i wiosnę ludów. Mówili ci, że trzeba to krótko przeczekać, a później wszystko nasze. Słyszałam, ze cię nawet żona zostawiła… - To nie tak, to ja nawaliłem, Ola dawała mi szansę wiele razy, to ja ją zawiodłem… Patrycja pewnym siebie ruchem nalała wódki do kieliszków, podała Markowi i bez skrzywienia wychyliła swój. - Mogłeś tak wiele znaczyć… Do dzisiaj myślisz, że w twoim życiu, od tamtych spraw, dzieje się to czego chcesz ? Przecież tę zdradliwą sukę sami ci podłożyli, ale kiedy przestałeś rokować po przemianach i kasy było coraz mniej, przeniosła swoje uczucia do kolesia, który właśnie zaczął rokować i wykorzystał swoją życiową szansę ! Jest figurką po drugiej scenie, która dobrze rokuje. Zresztą to twój kumpel ze studiów… - Co ty mówisz, przecież Ola nikogo nie ma i nigdy nie miała poza mną, to ja ją zawiodłem… - Marku, co się z tobą stało ? Gdzie twoja jasność myśli, analiza, zmarnowałeś swój talent, a byłeś jednym z najlepszych ! Uwierzyłeś w te wszystkie cudowne zmiany ludzi jakby to się działo bez niczyjej akceptacji. Reorganizacja. A ta młoda sunia, która się w tobie zakochaaaaaaaaaaaaaaaała… – Patrycja specjalnie przeciągnęła to słowo – była na ciebie tylko hakiem, bo jeszcze rokowałeś i miałeś niezłe notowania po drugiej stronie sceny, lecz ty jak zawsze dałeś się ponieść swym uczuciom i wszystko powiedziałeś żonie, która i tak o wszystkim wiedziała… Nie wierzysz ? Skreślili cię, czekistów już nie trzeba, nie musimy walczyć o władzę, musimy ją utrzymywać. A mogłeś być fiszą w partii opozycyjnej lub kimś w biznesie… Prawie każdy z kursu dzisiaj coś znaczy. Marek odwrócił głowę w bok. Wyciągnął papierosa. Patrycja chwyciła jego dłoń i rzekła: - W moim domu nigdy nikt nie pali. Marek spojrzał jej w oczy, piękne i nieszczęśliwe. Zapalił papierosa i usiadł. Zaciągnął się głęboko. Patrycja wzięła od niego papierosa i zrobiła to samo. - Boże, jak tak możecie traktować ludzi ? - Źle im nie jest. Twoja sunia dostała to co chciała od początku – butik z ciuchami… Romantyczna suka co ? - Co ty wygadujesz, wyjechała dla dobra naszego małżeństwa… Kochała mnie… kocha… - Twoja żoneczka może będzie nawet panią ministrową po następnych wyborach... - Ola wciąż do mnie przecież dzwoni, może nawet wróci ? - Marku, zawsze kochałeś kobiety, które nie miały do ciebie nawet najmniejszego szacunku, cóż mówić o tej śmiesznej miłości…Spójrz na siebie. Jesteś żałosny. Piękne kobiety kochają tylko silnych facetów. Pamiętasz co ci kiedyś mówiłam ? Miłość jest reakcją na nienawiść, prawda na kłamstwo, harmonia na chaos. Nie odwrotnie. - Masz troje dzieci Patrycja ? - Tak. Córkę i dwóch synów. Wszystkie z jednego ojca. - Kiedy zdążyłaś je urodzić ? Ola nie chciała nawet pierwszego… Kobieta w ciąży to samo piękno, pytanie i odpowiedź jednocześnie… jak ty na wszystko miałaś czas ? - Grunt ci się pod nogami teraz pali, dlatego mnie odnalazłeś ? Wiedziałeś o wszystkim, ale coś knujesz ? ale z kim skoro już nic nie znaczysz, a wszystko co wiesz jest bezwartościowe ? Nie licz na żadne wsparcie z naszej strony, powrotów nie ma... Jesteś skończony… Patrycja mówiła tak dalej, ale Marek już nic nie słuchał. Wstał i uśmiechnął się do niej gorzko. Nadal coś mówiła, złapała go za rękę, szarpnęła. Zgasił papierosa na talerzu i szedł do wyjścia, gdy nagle przez próg wszedł Krzysiek. - Załatwione ! – krzyknął dumnie. - Ej, Mareczek, gdzie ty idziesz ? - Wracam, Krzysiu, wracam… - A samochód, co z samochodem ? Zgadzasz się na moją propozycję ? - Tak Krzysiu, zgadzam się. – Marek poklepał go po ramieniu i dodał ironicznie: - Jesteś świetnym facetem i negocjatorem Krzysiu, przyszłość przed tobą. Krzysiek wyraźnie skonfundowany zaskakującą zmianą kompana spojrzał krótko na żonę, stół i papierosa rozgniecionego na talerzu. - Co tu się stało żona ? Patrycja wstała dostojnie z fotela, podeszła do Marka, wyciągnęła doń dłoń i rzekła: - Żegnam pana. - Do widzenia pani – odrzekł, wyraźnie się siląc na basowy ton, Marek. - Miło było panią poznać, bardzo miło… - dodał szarmancko i spojrzał na Krzyśka. Kiedy wyszedł na zewnątrz zaczerpnął w płuca tyle powietrza ile tylko mógł zmieścić i trzymał je bardzo długo. Powietrze było rześkie, można je było krajać nożem, syciło jak pokarm, jak arbuz w żarze letniego dnia. Księżyc w nowiu rozjaśniał noc. Uśmiechnął się. Nagle z tyłu mocno chwycił go za ramię Krzysiek. - Patrz mi w oczy dziadzie i mów co tu było, jak mnie nie było, bo ci nie oddam kluczyków do tego złomu ? Marek spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się. - Spytaj żony Krzysiu, to ci wszystko opowie. Krzysiek zacisnął pięść i chciał go uderzyć, ale Marek z kamiennym spokojem wycedził, przytrzymując mu rękę: - Krzysiu, uważaj, bo dziś drugi raz będziesz musiał jechać do weterynarza, a moje kluczyki to sobie zostaw, od dziś nie potrzebuję już tego samochodu. Poszedł na przełaj polem, widział na horyzoncie jarzące się światła, lecz po chwili dobiegł do niego znowu Krzysiek i zdenerwowany zaczął mówić przewiercając go wzrokiem na wylot: - Ja wiem, że nie układa nam się z żoną jak należy, ale żonę kumplowi w kryzysie zerżnąć najłatwiej, nie bądź taki cwaniak ! Cichociemna cicha woda, znam takich cwaniaczków, znam… Błagam, Marek, powiedz ! Marek nic nie mówił, szedł dalej przed siebie, dlatego Krzysiek łagodniejszym już tonem krzyknął: - Marek czy było coś między wami ? Marek, powiedz mi coś do cholery, przecież to moja żona, mamy dzieci, Marek !?! Ten, nie zatrzymując się, rzucił powoli i wyraźnie przez ramię: - Trzymaj się Krzysiu, dzięki za wszystko, mam nadzieję, że podgrzewany fotel ci się przyda ! Szedł. Sprawiało mu to wielką przyjemność, że idzie właśnie przez to pole i w tej chwili, a nie długą, asfaltową drogą. Ziemia pachniała już wszechobecną, dobroczynną grzybnią, gotową do wchłonięcia tego czego nikt już nie potrzebował. Las tętnił głosami niewidzialnych mieszkańców. Buty robiły się jednak cięższe z każdym krokiem od błota. Ledwie co je utrzymywał na nogach, aż w końcu poczuł, że nie przejdzie do końca tego pola, obrócił się, żeby wrócić, lecz droga powrotna nie była wcale krótsza. Ciężko odetchnął, zapalił papierosa i upajał się chwilą i miejscem. Nagle poczuł bardzo silny, tępy ból pod łopatką, a pod nogą zakręcił mu się kamień wielkości mandarynki. W oddali usłyszał jeszcze czyjś głośny krzyk. Ból, jak kamienny grot, przeszył mu plecy na wskroś. Ukucnął. Na szczęście kamień uderzył w mięsień, a nie w kość, choć był już prawie bliski omdlenia, ruszył przed siebie w kierunku jarzących świateł najbliższych zabudowań. Nigdy wcześniej nie czuł się tak lekki, wolny, niezależny, a nawet szczęśliwy. Czuł, że rodzi się w nim coś nowego, a za czym tęsknił, nawet zwątpił, że to może jeszcze istnieć. Namacał w kieszeni kawałek kiełbasy, alkohol pienił mu się jeszcze w czaszce, a przy zamkniętych oczach helikoptery wibrowały na skraju wytrzymałości, jak w jego ulubionym filmie Coppoli. Szarpnął kęsa, a resztę wyrzucił wysoko i daleko w kierunku lasu. Była bardzo dobra, a noc bardzo jasna. Podniósł z ziemi kamień, który go ugodził i włożył do kieszeni jesionki. Myśli kotłowały mu się w głowie, powracały obrazy z ważnych chwil życia, dzieliły się i pączkowały, składały w różne zakończenia i scenariusze, te lepsze i te gorsze, przez głowę przepływała mu ogromna, podziemna rzeka wspomnień i konfabulacji, która porywa i miesza wszystko tak, że już po chwili trudno dociec początku… Nagle z tego wiru rzeki, w którym unosił się bezwładnie prawie u samego dna, wyrwał go ostry sygnał telefonu. Postanowił płynąć do góry, wypływał na powierzchnię powoli, ale skutecznie. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że leży w swoim łóżku, w swoim mieszkaniu, a słońce wdziera się przez wschodnie, nie zaciągnięte żaluzją okno. Nie pamiętał nawet jak dotarł do skraju pola, ale nie miał już ochoty i siły znów zanurzać się w wartki nurt przesilonej pamięci. Odebrał. - Czy moglibyśmy się spotkać, panie Marku, w sprawie sfinansowania sprzętu audio wysokiej jakości i wartości najlepiej w formie leasingu zwrotnego. - A już macie ten sprzęt ? - Jeszcze nie mamy. - To po co leasing zwrotny ? - Musimy porozmawiać. - A jaka jest wartość sprzętu ? - Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Około… - Gdzie znajduje się Państwa siedziba firmy ? - Może spotkalibyśmy się najpierw w restauracji ? - Dobrze. Gdzie ? - W hotelu, naprzeciwko kościoła Marii Magdaleny. - Wie pan, gdzie to jest ? - Oczywiście. - Za godzinkę się pan wyrobi ? - Tak. Proszę przynieść specyfikację tego sprzętu i jakieś faktury proforma. - Dobrze do zobaczenia. - Jak pana rozpoznam ? - Będziemy z szefem w bocznej sali za kotarką. Kelner pana zaprowadzi. Marek szybko doprowadził się do jako takiego porządku i wyszedł z domu. Przed blokiem zaczął niecierpliwie szukać samochodu, potem kluczyków – nie mógł znaleźć, aż wreszcie sobie przypomniał wczorajsze zdarzenia. Więc to jednak nie był zły sen, pomyślał. Mieszkał niedaleko Starówki, więc poszedł na piechotę. Lubił swój Wrocław. Wiele tu się zmieniło od tej wielkiej powodzi. Tylko kościół Marii Magdaleny niewiele. Bywał tam dawniej na koncertach Vratislavia Cantans. Kościół jest ceniony za niezwykłą akustykę. W bocznej zakrystii jeszcze parę lat temu była dyskoteka, czy jakieś sklepy. Może jeszcze są ? Drażniło to go. Nie jest to kościół katolicki tylko narodowy polski. Może mają mniej wiernych ? Kościół wygląda jak wielki średniowieczny rycerz bez hełmu lub ze ściętą głową, gdyż nie ma iglic na dwóch wieżach od czasów wojny. Katedra już ma. Dwie wieże łączy wysoko wąski mostek, po którym przechadzała się przez wiele wieków czarownica, aż w końcu odkryto energię elektryczną. Ale najcenniejszą perłą w tym gotyckim oceanie był sędziwy romański portal, podobno najstarszy i najokazalszy w Polsce. Marek często lubił patrzeć na te prawie już tysiącletnie próby zmagania się ludzi z kamieniem, ducha z materią, życia ze śmiercią. Zdawało mu się, kiedy tak patrzył w huku przejeżdżających tramwajów jak uderzenia młota, że ich widzi, że są tacy sami jak on, że czas nic w człowieku nie zmienia i że nawet w erze, gdzie człowiek może skruszyć w ciągu chwili cały glob, praca jaką wykonali przerasta największe wynalazki, jest jak odkryty w najgłębszych pokładach torfu nieznany, ale wciąż żyjący gatunek życia i on go dotyka. Dotykał portal, w którym trudno doliczyć się kolumien, patrzyła na niego szczególnie jedna twarz, twarz z obtłuczonym nosem. Inkrustacje, które trudno byłoby wykonać nawet jubilerowi na pierścionku. Wsiąkały tu krople ich potu i nawet nie umieścili swych inicjałów… Czasami wycierał swoje czoło po kryjomu i wcierał tę odrobinę wilgoci w piaskowiec portalu i jednoczył się w ludzkim odwiecznym zmaganiu z kamieniem. Wreszcie stanął przed hotelem. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Stanął w sali i zaczął rozglądać się wkoło. Szybko podszedł do niego kelner i poprosił, aby poszedł za nim. Rozchylił bordową, ciężką zasłonę ze złotymi frędzelkami i wskazał uprzejmie ręką. Marek zrobił parę kroków i zobaczył kilku mężczyzn. Jeden z nich, elegancki, przystojny i niezwykle miły, uśmiechnął się do niego, wstał od stołu i podał mu rękę. - Witam pana serdecznie. Nikt się w ogóle nie przedstawiał. Przy stole siedział jeszcze drugi mężczyzna, otyły, czerwony i spocony. W niechlujnym swetrze o przenikliwym spojrzeniu siwych oczu. Uśmiechnął się i siedział ciągle na miejscu. Powierzchowne niechlujstwo nie było w stanie jednak ukryć jego wysokiej kultury i wrodzonej inteligencji, które to cechy Marek wyczuwał już bezwiednie, dzięki ogromnemu doświadczeniu w kontaktach z ludźmi. Elegant zaprosił Marka do stołu. Stół był okrągły i szeroki, a na środku stał chiński wazon z kwiatami. Tuż przy zasłoniętych kotarach stanęli nagle, wyrośli jak spod ziemi, dwaj mężczyźni i założyli ręce na piersi. Marek zmierzył ich od stóp do głów i nie miał już wątpliwości, że są to goryle, ochroniarze, z głowami wyrastającymi z wielkich torsów bez szyj i z szerokimi ramionami, nigdy nie dotykającymi klatki, jakby pod pachami zagnieździły się niewidzialne, bolesne wrzody. Po chwili spostrzegł, że niechlujny dżentelmen jest na wózku inwalidzkim, dlatego nie wstał na jego przybycie. Nie musiał nic mówić, nie musiał zachwycać fizjonomią, nie musiał mieć nienagannych manier i uniformu, od razu było widać, że jest tu najważniejszy. I chyba nie tylko tu. - Czy macie panowie specyfikację tego sprzętu ? - Oczywiście. – odparł usłużnie elegant i wyciągnął kartkę, na której znajdował się czarno-biały wydruk z Internetu w angielskiej wersji. Szary przedmiot jak prostopadłościan, z którego wychodzą bezładne włosy przewodów. Marek przyglądał się długo, aż wreszcie ze zniecierpliwieniem zapytał: - Co to jest ? - Sprzęt elektroniczny wysokiej jakości ze Stanów. - To niestety nie będzie leasingu zwrotnego i udział własny będzie wysoki. - Jak wysoki ? – zapytał mężczyzna, którego Marek zauważył dopiero teraz. Drobny, w okularach i w kraciastej marynarce z długimi paznokciami na smukłych dłoniach, z oczami utkwionymi wciąż tylko w swoim notatniku pełnym maleńkich hieroglifów. - A ile to będzie kosztować i do czego służyć ? - Mówiłem panu, panie Marku, że około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - A gdzie faktura proforma, kto jest dostawcą i jakie jest przeznaczenie tego sprzętu ? Nagle podszedł do stołu kelner i spytał o zamówienie, zaś kątem oka Marek widział jak niechlujny dżentelmen chwyta za kraj obrusu i gwałtownie ciągnie. Wazon przewrócił się i woda rozlała się na stół i ze stołu. Powstał rozgardiasz, ktoś miał mokre spodnie, a Marek usłyszał szept niechluja: - To antypluskwa. Podniósł oczy i zobaczył utkwione w siebie jego przenikliwe i poważne oczy. Niechluj kiwnął do niego porozumiewawczo głową i zmarszczył twarz, której skóra pokryta była czerwonymi plamami. Marek pokiwał głową. Kiedy wszystko się uspokoiło elegant z wrodzonym sobie wdziękiem wyrecytował: - To na co ma pan ochotę z menu, panie Marku ? Może specjalność: kiełbaski wojownika ? - Poproszę wodę, wodę gazowaną.- wyciągnął dychę z kieszeni, wręczył kelnerowi i dodał: - Płacę z góry za swoje. Kiedy wrócił do domu zobaczył na parkingu przed blokiem swój samochód. Lśniący i czysty jak nigdy dotąd. Na karoserii, ani śladu, gładź jak szkło. W skrzynce pocztowej były kluczyki, dokumenty i reklama drzwi antywłamaniowych.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość niesmiala
Nie wiem Co zrobiłam,ale wyszło, tylko nie cale , ale jak kogoś będzie interesowało to spróbuje skopiować jutro... mnie sie podobalo... Dla zainteresowanych ciąg dalszy jutro...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Niesmiala ! kobitko, ale tego duzo co ty chcesz nam ksiazke skopiowac ? Hi hi hi !

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Janina. W
Zartuje :) sama to przeczytam po filmie, lubie opowiadania👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Janina.W
Gapa! GAPA ! JESTEM 😠

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość niesmiala
Ja się tak przestraszyłam , ze aż zaniemówiłam:(

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość niesmiala
DOBRANOC JANNA: W

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Czytałam to opowiadanie ... Niezłe, czekam jutro na zakończenie , a może jeszcze dzisiaj Nieśmiała co ty ny to ?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość niesmiala
Dobrze, ale to potrwa i to dosyć długie ...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość niesmiala
Najaramy cykora gościowi, Mareczku. Nie śpij chłopie, wieczór dopiero się zaczyna ! – burknął Krzysiek, który nie spał na dobę dłużej niż 5 godzin. - Przecież nie śpię Krzychu… - To co taki nadpsuty siedzisz ? – i nie czekając na odpowiedź, do której już się szykował Mareczek zachęcony serdeczną atmosferą wyznań kolegi, Krzysiek rozbawiony ciągnął: - Pracuje u mnie taki trochę pijaczek, trochę przygłup - Józio, lekarze mu powiedzieli, że ma raka i nie dożyje roku, a on wyobraź sobie poszedł w cug, chlał wódy ile mógł i trzeźwiał, trzeźwiał i chlał, no i rak mu się zatrzymał, wóda go wyżarła, a Józio żyje. I do lekarzy nie chodzi. Jak to ojciec mój mawiał, że lekarzami i księżmi całe piekło jest wybrukowane ! Nagle przed samochodem zamajaczyła brama, z małej stróżówki ktoś wybiegał i otwierał bramę na oścież. - Ale będzie numer ! – wykrzyknął Krzysiek i gwałtownie przyśpieszył prosto na oślepionego światłami człowieka, który zaczął uciekać. Krzysiek przygazował jeszcze bardziej, gdy uciekający dobiegał do ściany, gdzie mógł już tylko skręcić w lewo lub w prawo i w jednej chwili wybrał właśnie skręt w lewo. - O kurwa ! – krzyknął Krzysiek, bo również skręcił w lewo, po czym rozległ się głuchy łomot i jakby worek przeleciał po szybie. - Myślałem, że skręci w prawo ! – cedził przestraszony Krzysiek. Zatrzymał samochód i ruszył w kierunku leżącego człowieka, a za nim Mareczek. - Józiu ! Józiu ! co z tobą ? – szarpał go za ramiona. Józiu leżał bez ruchu z obtłuczoną twarzą, z której zaczęła się sączyć krew. Krzysiek zagryzał nerwowo wargi i już kombinował co robić. - Sprawdź czy ma puls, bo ja się cały trzęsę. Mareczek chwycił denata za przegub i nagle usłyszeli charczący, jak nie z tego świata głos: - Bez pół litry szefie to się nie obejdzie… - Józiu ty psubracie ! – Krzysiek uradowany klepał po policzkach swojego łazarza. - Józiu dla ciebie nawet cysternę ! Wzięli go pod pachę i zaprowadzili do domu. W domu Krzysiek położył go w małej spiżarce na materacu i chybcikiem wcisnął mu stówę za kufajkę, dodając: - Aleś mi strachu narobił brachu… Na litra zarobiłeś. Józiowi popłynęła krew z nosa, Krzysiek wyciągnął swoją chusteczkę i troskliwie wytarł go. Zostawił chusteczkę w kościstej dłoni Józia i pocałował go w czoło. Kiedy wyszli z pomieszczenia, w którym leżał cudownie zmartwychwstały, Mareczek, będąc już pod wyraźnym wpływem wódki, zapytał z rozbrajającą szczerością przedsiębiorcy, w którego w tej chwili beznamiętnie się wcielił: - Czego ty go trzymasz u siebie, Krzychu ? Jaki masz z niego pożytek ? Krzysiek, dla którego wódka była jakby odświeżającą transfuzją, spojrzał spod byka na towarzysza i odrzekł: - Mareczku, kurna, dla ludzi trzeba być ludziem. Pamiętaj o tym, bo daleko nie zajedziesz. Józio ma u mnie kąt do mieszkania, michę, zrozumienie, może nie płacę mu za dużo, ale jak mu na coś brakuje to podkradnie mi paliwa i na swoje wychodzi… Źle mu u mnie nie jest. A i do Wrocławia go czasem podrzucę. Rodziny nie ma to i stara nie suszy mu głowy o kasę. Chodź, poznasz moją żonę. Tylko się zachowuj stary… bo to jest dama. Wchodzili przez długi korytarz wyłożony brązowym gresem imitującym kamień, po bokach minęli dwie duże, gliniane donice na gipsowych słoniach z pięknymi bukszpanami, na ścianie koloru wrzosowego wisiały siermiężne reprodukcje z IKEI Dalego i Picasso, pachniało czystością i świeżym obiadem, czuć było kobiecą rękę zapatrzoną w kolorowe żurnale nowej klasy średniej. Na parapetach stały gliniane doniczki z rozmarynem, tymiankiem i rutą, które można było wyczuć na odległość. Przy wejściu do salonu migała spokojnymi kolorami lampa i wypuszczała kłęby pachnącej pary, za lampą stała gipsowa figurka jakiegoś obnażonego bożka. Salon był bardzo obszerny, przejrzysty i wysoki, bez firan w ogromnych oknach. Na podłodze deska sosnowa, sufit łososiowy, a ściany białe z paroma gipsowymi reliefami o motywach egipskich, rzymskich, azteckich… Na środku stały skórzane fotele i szklana ława, zaś niecałe dwa metry od nich plazmowy telewizor 42’’, co najmniej. Telewizor ryczał, jak wszystkie telewizory i wypluwał z siebie sterty informacji jak zawsze, a żeby jeszcze tego było mało to pasek u dołu ekranu wszystko to reprodukował... Pod ścianą stał stół pingpongowy. To chyba jedyny element wystroju autorstwa Krzyśka. W domu unosiły się opary sterylnej czystości pomieszanej z zapachem śródziemnomorskich ziół. Siedli przy ławie. Do salonu wszedł najmłodszy, może dziesięcioletni syn Krzyśka. Mareczek przywitał się z nim. Chłopak włączył w telewizorze grę i zaczął ciąć powietrze joystickiem z otwartą buzią i pustym wzrokiem. Krzysiek trochę zakłopotany zaczął spoglądać w kierunku kuchni, aż wreszcie wstał i chciał pójść w tamtym kierunku, gdy nagle za plecami obaj usłyszeli: - Dzień dobry. – żona Krzyśka wstała z krzesła pod wielką palmą w ciemnym kącie salonu, gdzie na stoliku obok leżała sterta tęczowych gazetek. Podeszła i wyciągnęła rękę do Mareczka, który przedstawił się jej. - Patrycja. – odpowiedziała swoim spokojnym, altowym głosem. Mareczek wyraźnie się zmieszał i podrapał po głowie. Patrycja była zadbaną kobietą, średniego wzrostu o krótkich, do szyi równo ściętych blond włosach, a każda zadbana kobieta pod czterdziestkę jest piękna. Miała rzymską, wyraźną żuchwę, dzięki której jej dykcja dodawała niskiemu głosowi niepowtarzalnego uroku, a wysławiała się z wdziękiem i bardzo poprawnie. Była to kobieta, która tłumi emocje, introwertyczna i dyskretna, ale jak uśpiony wulkan miała w sobie żar, który był już chyba dla jej męża nieosiągalny. Jej piersi ukryte jak słodki owoc o wyjątkowej woni i smaku, prawie w ogóle się nie unosiły, jakby nie oddychała. Obcisły golf podkreślał, że bardzo dba o swoją sylwetkę, a dłonie z paznokciami jak migdały skojarzyły się Mareczkowi, głupio po pijaku, z kwiatami, które przynosi się na ostatnią drogę... Chyba lilie ?… W ogóle zdziwiło Mareczka, że Krzysiek zachowuje się przy niej inaczej, nie rezygnował ze swego charakterystycznego języka, nawet przekleństw, lecz gdy mówił do niej czuć było, że rozmawiali ze sobą już wiele i że słowa między nimi nic nie zmienią i nic nie wrócą, dlatego były to słowa krótkie i oszczędne komunikaty informacyjne, jak pozycyjna wymiana artyleryjska pomiędzy dwiema armiami, które dobrze poznały już swoją siłę i czują do siebie respekt. - Kochanie, mogłabyś ? – żona bez słowa poszła do kuchni, a Krzysiek rzucił porozumiewawczo: - To co ? Jeszcze lufeczkę pod bigosik ? - Dobra. – Mareczek był zakłopotany, bo znał Patrycję, ale znał od innej strony tę rzymską Westalkę spod Wrocławia. - Może twoja żona się też napije ? - Nie, ona nie pije i nie pali w ogóle, tylko czasami dobre wino. Wiesz, studia na zachodzie robią swoje… – odrzekł Krzysiek. Przechylili kieliszki wódki i zagryźli kiszonym ogórkiem. Krzysiek włączył informacyjny kanał, przerywając grę syna. Właśnie ktoś się podawał do dymisji i opozycja żałowała, że tak dobry, jedyny dobry w rządzie minister odchodzi. - Pojebało ich w tej polityce – rzucił swą mantrę Krzysiek, jak zawsze bez względu na opcję polityczną z wyraźnym przekąsem, że tylko tacy jak on mogliby tam u góry zrobić porządek. Z zasady nie wypada popierać rządzących, tak samo jak nie wypada mówić, że ta cena za zboże jest dobra. Żadna cena skupu nie jest dobra i żaden rząd nie może być dobry w tym kraju. Krzysiek często łapał się na stadnych sprzecznościach, ale pozostawiał to w sobie głęboko. Był bystry i obdarzony niezwykłą inteligencją przetrwania, dlatego bezbłędnie manipulował stereotypami. Patrycja przyniosła to co należało przynieść, lecz swą powierzchownością zdradzała, że to jej uwłacza, albo może Mareczek się mylił tak czytając z jej twarzy, chociaż przecież znał ją prawie dobrze… Gdyby Krzysiek był mniej zaradnym mężczyzną i nie stać by jej było na tyle wspaniałych rzeczy, które potęgowały jej odrębność, kobiecość, może ta zwykła czynność byłaby dla niej normalniejsza. A może to z mojego powodu ? pomyślał Mareczek. Jedli smaczny bigos z grzybami, mięsem i śliwkami, po rozmrożeniu kruchy i delikatny. Patrycja usiadła przy swoim stoliku z tą swoją przyrodzoną dumą jaką miała również wtedy, gdy Marek poznał ją pierwszy raz, wiele lat temu, w konwulsji lat osiemdziesiątych na dożynkach 22 lipca w pewnej zapyziałej miejscowości gminnej koło Zielonej Góry… Wieczorem, po zakończeniu oficjalnych, nadętych uroczystości, gdy klasa robotnicza pogrążona już była w alkoholowym amoku lub skręcała się w torsjach w ciasnych mieszkaniach i parkach bez trawników, pod lasem, na pewnej urokliwej polanie, spotykało się ścisłe grono. Ścisłe grono to zaufane towarzystwo osób, które reprezentowało władzę w jej prawie Monteskiuszowskim rozumieniu: naczelnik, komendant i mianowany poseł. Każda z tych trzech osobistości miała również zaufaną kamarylę. Chodziły słuchy o tych niezwykłych rytualnych spotkaniach, lecz nigdy nie odbywało się ono w tym samym miejscu i było strzeżone przez Ormowców i tajniaków porozstawianych na polnych ścieżkach… Lecz paru młodzieńcom prawie zawsze udawało się wszystko oglądać z koron wysokich buków. Na polanie płonęło wielkie ognisko z prosiakiem, stoły uginały się od wódki, mięsa, warzyw i owoców, zaś „ścisłe grono” z kamarylą liczyło zaledwie 20 osób i celebrowało swoje świeckie sacrum w sposób specyficzny. Każdy miał spodnie „na kant” i białą koszulę z krawatem o różnych odcieniach czerwieni. To bardzo utrwalało tożsamość grupy. Był akordeon. Polskie i rosyjskie pieśni. Wielka powaga. Nagle akordeon umilkł, a twarze zwróciły się w kierunku lasu. Stamtąd wychodziła, do zapatrzonych w nią aparatczyków, w zmieniającym się blasku czerwonego ognia, niczym pogańska nimfa, kapłanka dobrych plonów Ziem Odzyskanych, piękna, o długich jasnych włosach, bardzo młoda, jeszcze prawie dziewczęca - naga kobieta. Trzymała na rękach wielki kołacz podbity białą serwetą. Na kołaczu spoczywały jej błyszczące i jędrne jak jabłka piersi, lekko ubielone żytnią mąką, albo solą... później przekonali się, że to była sól. Szła boso w wianku z kwiatów, a za nią dwie starsze, mocno dojrzałe kobiety o cechach gasnącej młodości, jak neolityczne figurki, trzymały kosze z owocami i kosz z jakimiś książkami… Tak rozpoczynało się „ideolo”, ekwinokcjum gminnej elity marksistowskiej przepojone w tajemnej ceremonii pogańskim kultem Prasłowian… Był również jakiś Rosjanin, ponoć ze służb, rezydent, co salutował damom, mówił Jesieninem, a później brał je na ręce i biegł do pasa w wodę… to on załatwił młodej Patrycji rusycystykę w Moskwie, a później italianistykę we Włoszech i wszystko poszło już pięknie… - To co Mareczku dobijemy targu ? – przerwał rozmyślania Krzysiek. - Jezus Maria ! – nagle rozległ się paniczny krzyk Patrycji. Do salonu wszedł Józio, któremu z ust i uszu ciekła krew. - Cholera ma krwotok ! – krzyknął Krzysiek. - Jedźmy do szpitala ! – rzucił Mareczek i chwycił kluczyki samochodowe ze stołu. - Czy cię pogięło !? A jak się wytłumaczysz, żeś go potrącił po pijaku samochodem kretynie ? - Przecież to ty go potrąciłeś Krzychu ! - Ja ? A czyj to samochód ? Józiu, kto cię potrącił ? - Ten pan… - wskazał brudnym palcem na Mareczka, który w jednej chwili zbladł. - Mareczek ! Nie znałem cię od tej strony ! – szyderczo krzyknął Krzysiek i spokojnie dodał: - Żona ! co teraz robić ? Mów… Patrycja wstała i bez chwili zastanowienia zawyrokowała: - Wieź go do weterynarza ! Krzysiek chwycił pod rękę Józia, a gdy Mareczek chciał z drugiej strony zrobić to samo, Krzysiek odepchnął go i przez zęby wyrecytował: - Znowu mięczaku ratuję ci dupę ! Wyrwał mu kluczyki z ręki i wyszedł z Józiem. Mareczek rozglądnął się nerwowo po pokoju, telewizor grał, dym unosił się nad miską bigosu. Podszedł do stołu nalał wódki do kieliszka i zaniósł go Patrycji. - Napijesz się ? Wzięła bez słowa i przechyliła. Nawet się nie skrzywiła i rzekła: - Skąd się tu wziąłeś do cholery ? - Przypadkiem… - Nie ma przypadków. Specjalnie mnie odnalazłeś ! Wiesz, że tak nie można ! - Naprawdę to przypadek ! – przekonywał Mareczek. - Nie poznaję cię ! Jak możesz pozwolić na to, żeby się ten prostak tak do ciebie odzywał i to jeszcze w mojej obecności ? Możesz sobie nawet z nim na dziwki jeździć, ale w mojej obecności nie powinieneś się dać tak traktować… - Słuchaj to naprawdę przypadek. Twojego męża poznałem przez ogłoszenie. Chcę sprzedać samochód… - Zmieniłeś się bardzo, bardzo na niekorzyść. Dlaczego nie skorzystałeś z propozycji Lwa ? Mogłeś być dzisiaj w Radzie Banków lub w Lidze Prywatnych Przedsiębiorców, a tak jesteś zerem ! I kto miał rację ? Chciałeś być niezależny. Uwierzyłeś w jakieś pierdoły o wolności i wiosnę ludów. Mówili ci, że trzeba to krótko przeczekać, a później wszystko nasze. Słyszałam, ze cię nawet żona zostawiła… - To nie tak, to ja nawaliłem, Ola dawała mi szansę wiele razy, to ja ją zawiodłem… Patrycja pewnym siebie ruchem nalała wódki do kieliszków, podała Markowi i bez skrzywienia wychyliła swój. - Mogłeś tak wiele znaczyć… Do dzisiaj myślisz, że w twoim życiu, od tamtych spraw, dzieje się to czego chcesz ? Przecież tę zdradliwą sukę sami ci podłożyli, ale kiedy przestałeś rokować po przemianach i kasy było coraz mniej, przeniosła swoje uczucia do kolesia, który właśnie zaczął rokować i wykorzystał swoją życiową szansę ! Jest figurką po drugiej scenie, która dobrze rokuje. Zresztą to twój kumpel ze studiów… - Co ty mówisz, przecież Ola nikogo nie ma i nigdy nie miała poza mną, to ja ją zawiodłem… - Marku, co się z tobą stało ? Gdzie twoja jasność myśli, analiza, zmarnowałeś swój talent, a byłeś jednym z najlepszych ! Uwierzyłeś w te wszystkie cudowne zmiany ludzi jakby to się działo bez niczyjej akceptacji. Reorganizacja. A ta młoda sunia, która się w tobie zakochaaaaaaaaaaaaaaaała… – Patrycja specjalnie przeciągnęła to słowo – była na ciebie tylko hakiem, bo jeszcze rokowałeś i miałeś niezłe notowania po drugiej stronie sceny, lecz ty jak zawsze dałeś się ponieść swym uczuciom i wszystko powiedziałeś żonie, która i tak o wszystkim wiedziała… Nie wierzysz ? Skreślili cię, czekistów już nie trzeba, nie musimy walczyć o władzę, musimy ją utrzymywać. A mogłeś być fiszą w partii opozycyjnej lub kimś w biznesie… Prawie każdy z kursu dzisiaj coś znaczy. Marek odwrócił głowę w bok. Wyciągnął papierosa. Patrycja chwyciła jego dłoń i rzekła: - W moim domu nigdy nikt nie pali. Marek spojrzał jej w oczy, piękne i nieszczęśliwe. Zapalił papierosa i usiadł. Zaciągnął się głęboko. Patrycja wzięła od niego papierosa i zrobiła to samo. - Boże, jak tak możecie traktować ludzi ? - Źle im nie jest. Twoja sunia dostała to co chciała od początku – butik z ciuchami… Romantyczna suka co ? - Co ty wygadujesz, wyjechała dla dobra naszego małżeństwa… Kochała mnie… kocha… - Twoja żoneczka może będzie nawet panią ministrową po następnych wyborach... - Ola wciąż do mnie przecież dzwoni, może nawet wróci ? - Marku, zawsze kochałeś kobiety, które nie miały do ciebie nawet najmniejszego szacunku, cóż mówić o tej śmiesznej miłości…Spójrz na siebie. Jesteś żałosny. Piękne kobiety kochają tylko silnych facetów. Pamiętasz co ci kiedyś mówiłam ? Miłość jest reakcją na nienawiść, prawda na kłamstwo, harmonia na chaos. Nie odwrotnie. - Masz troje dzieci Patrycja ? - Tak. Córkę i dwóch synów. Wszystkie z jednego ojca. - Kiedy zdążyłaś je urodzić ? Ola nie chciała nawet pierwszego… Kobieta w ciąży to samo piękno, pytanie i odpowiedź jednocześnie… jak ty na wszystko miałaś czas ? - Grunt ci się pod nogami teraz pali, dlatego mnie odnalazłeś ? Wiedziałeś o wszystkim, ale coś knujesz ? ale z kim skoro już nic nie znaczysz, a wszystko co wiesz jest bezwartościowe ? Nie licz na żadne wsparcie z naszej strony, powrotów nie ma... Jesteś skończony… Patrycja mówiła tak dalej, ale Marek już nic nie słuchał. Wstał i uśmiechnął się do niej gorzko. Nadal coś mówiła, złapała go za rękę, szarpnęła. Zgasił papierosa na talerzu i szedł do wyjścia, gdy nagle przez próg wszedł Krzysiek. - Załatwione ! – krzyknął dumnie. - Ej, Mareczek, gdzie ty idziesz ? - Wracam, Krzysiu, wracam… - A samochód, co z samochodem ? Zgadzasz się na moją propozycję ? - Tak Krzysiu, zgadzam się. – Marek poklepał go po ramieniu i dodał ironicznie: - Jesteś świetnym facetem i negocjatorem Krzysiu, przyszłość przed tobą. Krzysiek wyraźnie skonfundowany zaskakującą zmianą kompana spojrzał krótko na żonę, stół i papierosa rozgniecionego na talerzu. - Co tu się stało żona ? Patrycja wstała dostojnie z fotela, podeszła do Marka, wyciągnęła doń dłoń i rzekła: - Żegnam pana. - Do widzenia pani – odrzekł, wyraźnie się siląc na basowy ton, Marek. - Miło było panią poznać, bardzo miło… - dodał szarmancko i spojrzał na Krzyśka. Kiedy wyszedł na zewnątrz zaczerpnął w płuca tyle powietrza ile tylko mógł zmieścić i trzymał je bardzo długo. Powietrze było rześkie, można je było krajać nożem, syciło jak pokarm, jak arbuz w żarze letniego dnia. Księżyc w nowiu rozjaśniał noc. Uśmiechnął się. Nagle z tyłu mocno chwycił go za ramię Krzysiek. - Patrz mi w oczy dziadzie i mów co tu było, jak mnie nie było, bo ci nie oddam kluczyków do tego złomu ? Marek spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się. - Spytaj żony Krzysiu, to ci wszystko opowie. Krzysiek zacisnął pięść i chciał go uderzyć, ale Marek z kamiennym spokojem wycedził, przytrzymując mu rękę: - Krzysiu, uważaj, bo dziś drugi raz będziesz musiał jechać do weterynarza, a moje kluczyki to sobie zostaw, od dziś nie potrzebuję już tego samochodu. Poszedł na przełaj polem, widział na horyzoncie jarzące się światła, lecz po chwili dobiegł do niego znowu Krzysiek i zdenerwowany zaczął mówić przewiercając go wzrokiem na wylot: - Ja wiem, że nie układa nam się z żoną jak należy, ale żonę kumplowi w kryzysie zerżnąć najłatwiej, nie bądź taki cwaniak ! Cichociemna cicha woda, znam takich cwaniaczków, znam… Błagam, Marek, powiedz ! Marek nic nie mówił, szedł dalej przed siebie, dlatego Krzysiek łagodniejszym już tonem krzyknął: - Marek czy było coś między wami ? Marek, powiedz mi coś do cholery, przecież to moja żona, mamy dzieci, Marek !?! Ten, nie zatrzymując się, rzucił powoli i wyraźnie przez ramię: - Trzymaj się Krzysiu, dzięki za wszystko, mam nadzieję, że podgrzewany fotel ci się przyda ! Szedł. Sprawiało mu to wielką przyjemność, że idzie właśnie przez to pole i w tej chwili, a nie długą, asfaltową drogą. Ziemia pachniała już wszechobecną, dobroczynną grzybnią, gotową do wchłonięcia tego czego nikt już nie potrzebował. Las tętnił głosami niewidzialnych mieszkańców. Buty robiły się jednak cięższe z każdym krokiem od błota. Ledwie co je utrzymywał na nogach, aż w końcu poczuł, że nie przejdzie do końca tego pola, obrócił się, żeby wrócić, lecz droga powrotna nie była wcale krótsza. Ciężko odetchnął, zapalił papierosa i upajał się chwilą i miejscem. Nagle poczuł bardzo silny, tępy ból pod łopatką, a pod nogą zakręcił mu się kamień wielkości mandarynki. W oddali usłyszał jeszcze czyjś głośny krzyk. Ból, jak kamienny grot, przeszył mu plecy na wskroś. Ukucnął. Na szczęście kamień uderzył w mięsień, a nie w kość, choć był już prawie bliski omdlenia, ruszył przed siebie w kierunku jarzących świateł najbliższych zabudowań. Nigdy wcześniej nie czuł się tak lekki, wolny, niezależny, a nawet szczęśliwy. Czuł, że rodzi się w nim coś nowego, a za czym tęsknił, nawet zwątpił, że to może jeszcze istnieć. Namacał w kieszeni kawałek kiełbasy, alkohol pienił mu się jeszcze w czaszce, a przy zamkniętych oczach helikoptery wibrowały na skraju wytrzymałości, jak w jego ulubionym filmie Coppoli. Szarpnął kęsa, a resztę wyrzucił wysoko i daleko w kierunku lasu. Była bardzo dobra, a noc bardzo jasna. Podniósł z ziemi kamień, który go ugodził i włożył do kieszeni jesionki. Myśli kotłowały mu się w głowie, powracały obrazy z ważnych chwil życia, dzieliły się i pączkowały, składały w różne zakończenia i scenariusze, te lepsze i te gorsze, przez głowę przepływała mu ogromna, podziemna rzeka wspomnień i konfabulacji, która porywa i miesza wszystko tak, że już po chwili trudno dociec początku… Nagle z tego wiru rzeki, w którym unosił się bezwładnie prawie u samego dna, wyrwał go ostry sygnał telefonu. Postanowił płynąć do góry, wypływał na powierzchnię powoli, ale skutecznie. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że leży w swoim łóżku, w swoim mieszkaniu, a słońce wdziera się przez wschodnie, nie zaciągnięte żaluzją okno. Nie pamiętał nawet jak dotarł do skraju pola, ale nie miał już ochoty i siły znów zanurzać się w wartki nurt przesilonej pamięci. Odebrał. - Czy moglibyśmy się spotkać, panie Marku, w sprawie sfinansowania sprzętu audio wysokiej jakości i wartości najlepiej w formie leasingu zwrotnego. - A już macie ten sprzęt ? - Jeszcze nie mamy. - To po co leasing zwrotny ? - Musimy porozmawiać. - A jaka jest wartość sprzętu ? - Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Około… - Gdzie znajduje się Państwa siedziba firmy ? - Może spotkalibyśmy się najpierw w restauracji ? - Dobrze. Gdzie ? - W hotelu, naprzeciwko kościoła Marii Magdaleny. - Wie pan, gdzie to jest ? - Oczywiście. - Za godzinkę się pan wyrobi ? - Tak. Proszę przynieść specyfikację tego sprzętu i jakieś faktury proforma. - Dobrze do zobaczenia. - Jak pana rozpoznam ? - Będziemy z szefem w bocznej sali za kotarką. Kelner pana zaprowadzi. Marek szybko doprowadził się do jako takiego porządku i wyszedł z domu. Przed blokiem zaczął niecierpliwie szukać samochodu, potem kluczyków – nie mógł znaleźć, aż wreszcie sobie przypomniał wczorajsze zdarzenia. Więc to jednak nie był zły sen, pomyślał. Mieszkał niedaleko Starówki, więc poszedł na piechotę. Lubił swój Wrocław. Wiele tu się zmieniło od tej wielkiej powodzi. Tylko kościół Marii Magdaleny niewiele. Bywał tam dawniej na koncertach Vratislavia Cantans. Kościół jest ceniony za niezwykłą akustykę. W bocznej zakrystii jeszcze parę lat temu była dyskoteka, czy jakieś sklepy. Może jeszcze są ? Drażniło to go. Nie jest to kościół katolicki tylko narodowy polski. Może mają mniej wiernych ? Kościół wygląda jak wielki średniowieczny rycerz bez hełmu lub ze ściętą głową, gdyż nie ma iglic na dwóch wieżach od czasów wojny. Katedra już ma. Dwie wieże łączy wysoko wąski mostek, po którym przechadzała się przez wiele wieków czarownica, aż w końcu odkryto energię elektryczną. Ale najcenniejszą perłą w tym gotyckim oceanie był sędziwy romański portal, podobno najstarszy i najokazalszy w Polsce. Marek często lubił patrzeć na te prawie już tysiącletnie próby zmagania się ludzi z kamieniem, ducha z materią, życia ze śmiercią. Zdawało mu się, kiedy tak patrzył w huku przejeżdżających tramwajów jak uderzenia młota, że ich widzi, że są tacy sami jak on, że czas nic w człowieku nie zmienia i że nawet w erze, gdzie człowiek może skruszyć w ciągu chwili cały glob, praca jaką wykonali przerasta największe wynalazki, jest jak odkryty w najgłębszych pokładach torfu nieznany, ale wciąż żyjący gatunek życia i on go dotyka. Dotykał portal, w którym trudno doliczyć się kolumien, patrzyła na niego szczególnie jedna twarz, twarz z obtłuczonym nosem. Inkrustacje, które trudno byłoby wykonać nawet jubilerowi na pierścionku. Wsiąkały tu krople ich potu i nawet nie umieścili swych inicjałów… Czasami wycierał swoje czoło po kryjomu i wcierał tę odrobinę wilgoci w piaskowiec portalu i jednoczył się w ludzkim odwiecznym zmaganiu z kamieniem. Wreszcie stanął przed hotelem. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Stanął w sali i zaczął rozglądać się wkoło. Szybko podszedł do niego kelner i poprosił, aby poszedł za nim. Rozchylił bordową, ciężką zasłonę ze złotymi frędzelkami i wskazał uprzejmie ręką. Marek zrobił parę kroków i zobaczył kilku mężczyzn. Jeden z nich, elegancki, przystojny i niezwykle miły, uśmiechnął się do niego, wstał od stołu i podał mu rękę. - Witam pana serdecznie. Nikt się w ogóle nie przedstawiał. Przy stole siedział jeszcze drugi mężczyzna, otyły, czerwony i spocony. W niechlujnym swetrze o przenikliwym spojrzeniu siwych oczu. Uśmiechnął się i siedział ciągle na miejscu. Powierzchowne niechlujstwo nie było w stanie jednak ukryć jego wysokiej kultury i wrodzonej inteligencji, które to cechy Marek wyczuwał już bezwiednie, dzięki ogromnemu doświadczeniu w kontaktach z ludźmi. Elegant zaprosił Marka do stołu. Stół był okrągły i szeroki, a na środku stał chiński wazon z kwiatami. Tuż przy zasłoniętych kotarach stanęli nagle, wyrośli jak spod ziemi, dwaj mężczyźni i założyli ręce na piersi. Marek zmierzył ich od stóp do głów i nie miał już wątpliwości, że są to goryle, ochroniarze, z głowami wyrastającymi z wielkich torsów bez szyj i z szerokimi ramionami, nigdy nie dotykającymi klatki, jakby pod pachami zagnieździły się niewidzialne, bolesne wrzody. Po chwili spostrzegł, że niechlujny dżentelmen jest na wózku inwalidzkim, dlatego nie wstał na jego przybycie. Nie musiał nic mówić, nie musiał zachwycać fizjonomią, nie musiał mieć nienagannych manier i uniformu, od razu było widać, że jest tu najważniejszy. I chyba nie tylko tu. - Czy macie panowie specyfikację tego sprzętu ? - Oczywiście. – odparł usłużnie elegant i wyciągnął kartkę, na której znajdował się czarno-biały wydruk z Internetu w angielskiej wersji. Szary przedmiot jak prostopadłościan, z którego wychodzą bezładne włosy przewodów. Marek przyglądał się długo, aż wreszcie ze zniecierpliwieniem zapytał: - Co to jest ? - Sprzęt elektroniczny wysokiej jakości ze Stanów. - To niestety nie będzie leasingu zwrotnego i udział własny będzie wysoki. - Jak wysoki ? – zapytał mężczyzna, którego Marek zauważył dopiero teraz. Drobny, w okularach i w kraciastej marynarce z długimi paznokciami na smukłych dłoniach, z oczami utkwionymi wciąż tylko w swoim notatniku pełnym maleńkich hieroglifów. - A ile to będzie kosztować i do czego służyć ? - Mówiłem panu, panie Marku, że około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - A gdzie faktura proforma, kto jest dostawcą i jakie jest przeznaczenie tego sprzętu ? Nagle podszedł do stołu kelner i spytał o zamówienie, zaś kątem oka Marek widział jak niechlujny dżentelmen chwyta za kraj obrusu i gwałtownie ciągnie. Wazon przewrócił się i woda rozlała się na stół i ze stołu. Powstał rozgardiasz, ktoś miał mokre spodnie, a Marek usłyszał szept niechluja: - To antypluskwa. Podniósł oczy i zobaczył utkwione w siebie jego przenikliwe i poważne oczy. Niechluj kiwnął do niego porozumiewawczo głową i zmarszczył twarz, której skóra pokryta była czerwonymi plamami. Marek pokiwał głową. Kiedy wszystko się uspokoiło elegant z wrodzonym sobie wdziękiem wyrecytował: - To na co ma pan ochotę z menu, panie Marku ? Może specjalność: kiełbaski wojownika ? - Poproszę wodę, wodę gazowaną.- wyciągnął dychę z kieszeni, wręczył kelnerowi i dodał: - Płacę z góry za swoje. Kiedy wrócił do domu zobaczył na parkingu przed blokiem swój samochód. Lśniący i czysty jak nigdy dotąd. Na karoserii, ani śladu, gładź jak szkło. W skrzynce pocztowej były kluczyki, dokumenty i reklama drzwi antywłamaniowych. . Najaramy cykora gościowi, Mareczku. Nie śpij chłopie, wieczór dopiero się zaczyna ! – burknął Krzysiek, który nie spał na dobę dłużej niż 5 godzin. - Przecież nie śpię Krzychu… - To co taki nadpsuty siedzisz ? – i nie czekając na odpowiedź, do której już się szykował Mareczek zachęcony serdeczną atmosferą wyznań kolegi, Krzysiek rozbawiony ciągnął: - Pracuje u mnie taki trochę pijaczek, trochę przygłup - Józio, lekarze mu powiedzieli, że ma raka i nie dożyje roku, a on wyobraź sobie poszedł w cug, chlał wódy ile mógł i trzeźwiał, trzeźwiał i chlał, no i rak mu się zatrzymał, wóda go wyżarła, a Józio żyje. I do lekarzy nie chodzi. Jak to ojciec mój mawiał, że lekarzami i księżmi całe piekło jest wybrukowane ! Nagle przed samochodem zamajaczyła brama, z małej stróżówki ktoś wybiegał i otwierał bramę na oścież. - Ale będzie numer ! – wykrzyknął Krzysiek i gwałtownie przyśpieszył prosto na oślepionego światłami człowieka, który zaczął uciekać. Krzysiek przygazował jeszcze bardziej, gdy uciekający dobiegał do ściany, gdzie mógł już tylko skręcić w lewo lub w prawo i w jednej chwili wybrał właśnie skręt w lewo. - O kurwa ! – krzyknął Krzysiek, bo również skręcił w lewo, po czym rozległ się głuchy łomot i jakby worek przeleciał po szybie. - Myślałem, że skręci w prawo ! – cedził przestraszony Krzysiek. Zatrzymał samochód i ruszył w kierunku leżącego człowieka, a za nim Mareczek. - Józiu ! Józiu ! co z tobą ? – szarpał go za ramiona. Józiu leżał bez ruchu z obtłuczoną twarzą, z której zaczęła się sączyć krew. Krzysiek zagryzał nerwowo wargi i już kombinował co robić. - Sprawdź czy ma puls, bo ja się cały trzęsę. Mareczek chwycił denata za przegub i nagle usłyszeli charczący, jak nie z tego świata głos: - Bez pół litry szefie to się nie obejdzie… - Józiu ty psubracie ! – Krzysiek uradowany klepał po policzkach swojego łazarza. - Józiu dla ciebie nawet cysternę ! Wzięli go pod pachę i zaprowadzili do domu. W domu Krzysiek położył go w małej spiżarce na materacu i chybcikiem wcisnął mu stówę za kufajkę, dodając: - Aleś mi strachu narobił brachu… Na litra zarobiłeś. Józiowi popłynęła krew z nosa, Krzysiek wyciągnął swoją chusteczkę i troskliwie wytarł go. Zostawił chusteczkę w kościstej dłoni Józia i pocałował go w czoło. Kiedy wyszli z pomieszczenia, w którym leżał cudownie zmartwychwstały, Mareczek, będąc już pod wyraźnym wpływem wódki, zapytał z rozbrajającą szczerością przedsiębiorcy, w którego w tej chwili beznamiętnie się wcielił: - Czego ty go trzymasz u siebie, Krzychu ? Jaki masz z niego pożytek ? Krzysiek, dla którego wódka była jakby odświeżającą transfuzją, spojrzał spod byka na towarzysza i odrzekł: - Mareczku, kurna, dla ludzi trzeba być ludziem. Pamiętaj o tym, bo daleko nie zajedziesz. Józio ma u mnie kąt do mieszkania, michę, zrozumienie, może nie płacę mu za dużo, ale jak mu na coś brakuje to podkradnie mi paliwa i na swoje wychodzi… Źle mu u mnie nie jest. A i do Wrocławia go czasem podrzucę. Rodziny nie ma to i stara nie suszy mu głowy o kasę. Chodź, poznasz moją żonę. Tylko się zachowuj stary… bo to jest dama. Wchodzili przez długi korytarz wyłożony brązowym gresem imitującym kamień, po bokach minęli dwie duże, gliniane donice na gipsowych słoniach z pięknymi bukszpanami, na ścianie koloru wrzosowego wisiały siermiężne reprodukcje z IKEI Dalego i Picasso, pachniało czystością i świeżym obiadem, czuć było kobiecą rękę zapatrzoną w kolorowe żurnale nowej klasy średniej. Na parapetach stały gliniane doniczki z rozmarynem, tymiankiem i rutą, które można było wyczuć na odległość. Przy wejściu do salonu migała spokojnymi kolorami lampa i wypuszczała kłęby pachnącej pary, za lampą stała gipsowa figurka jakiegoś obnażonego bożka. Salon był bardzo obszerny, przejrzysty i wysoki, bez firan w ogromnych oknach. Na podłodze deska sosnowa, sufit łososiowy, a ściany białe z paroma gipsowymi reliefami o motywach egipskich, rzymskich, azteckich… Na środku stały skórzane fotele i szklana ława, zaś niecałe dwa metry od nich plazmowy telewizor 42’’, co najmniej. Telewizor ryczał, jak wszystkie telewizory i wypluwał z siebie sterty informacji jak zawsze, a żeby jeszcze tego było mało to pasek u dołu ekranu wszystko to reprodukował... Pod ścianą stał stół pingpongowy. To chyba jedyny element wystroju autorstwa Krzyśka. W domu unosiły się opary sterylnej czystości pomieszanej z zapachem śródziemnomorskich ziół. Siedli przy ławie. Do salonu wszedł najmłodszy, może dziesięcioletni syn Krzyśka. Mareczek przywitał się z nim. Chłopak włączył w telewizorze grę i zaczął ciąć powietrze joystickiem z otwartą buzią i pustym wzrokiem. Krzysiek trochę zakłopotany zaczął spoglądać w kierunku kuchni, aż wreszcie wstał i chciał pójść w tamtym kierunku, gdy nagle za plecami obaj usłyszeli: - Dzień dobry. – żona Krzyśka wstała z krzesła pod wielką palmą w ciemnym kącie salonu, gdzie na stoliku obok leżała sterta tęczowych gazetek. Podeszła i wyciągnęła rękę do Mareczka, który przedstawił się jej. - Patrycja. – odpowiedziała swoim spokojnym, altowym głosem. Mareczek wyraźnie się zmieszał i podrapał po głowie. Patrycja była zadbaną kobietą, średniego wzrostu o krótkich, do szyi równo ściętych blond włosach, a każda zadbana kobieta pod czterdziestkę jest piękna. Miała rzymską, wyraźną żuchwę, dzięki której jej dykcja dodawała niskiemu głosowi niepowtarzalnego uroku, a wysławiała się z wdziękiem i bardzo poprawnie. Była to kobieta, która tłumi emocje, introwertyczna i dyskretna, ale jak uśpiony wulkan miała w sobie żar, który był już chyba dla jej męża nieosiągalny. Jej piersi ukryte jak słodki owoc o wyjątkowej woni i smaku, prawie w ogóle się nie unosiły, jakby nie oddychała. Obcisły golf podkreślał, że bardzo dba o swoją sylwetkę, a dłonie z paznokciami jak migdały skojarzyły się Mareczkowi, głupio po pijaku, z kwiatami, które przynosi się na ostatnią drogę... Chyba lilie ?… W ogóle zdziwiło Mareczka, że Krzysiek zachowuje się przy niej inaczej, nie rezygnował ze swego charakterystycznego języka, nawet przekleństw, lecz gdy mówił do niej czuć było, że rozmawiali ze sobą już wiele i że słowa między nimi nic nie zmienią i nic nie wrócą, dlatego były to słowa krótkie i oszczędne komunikaty informacyjne, jak pozycyjna wymiana artyleryjska pomiędzy dwiema armiami, które dobrze poznały już swoją siłę i czują do siebie respekt. - Kochanie, mogłabyś ? – żona bez słowa poszła do kuchni, a Krzysiek rzucił porozumiewawczo: - To co ? Jeszcze lufeczkę pod bigosik ? - Dobra. – Mareczek był zakłopotany, bo znał Patrycję, ale znał od innej strony tę rzymską Westalkę spod Wrocławia. - Może twoja żona się też napije ? - Nie, ona nie pije i nie pali w ogóle, tylko czasami dobre wino. Wiesz, studia na zachodzie robią swoje… – odrzekł Krzysiek. Przechylili kieliszki wódki i zagryźli kiszonym ogórkiem. Krzysiek włączył informacyjny kanał, przerywając grę syna. Właśnie ktoś się podawał do dymisji i opozycja żałowała, że tak dobry, jedyny dobry w rządzie minister odchodzi. - Pojebało ich w tej polityce – rzucił swą mantrę Krzysiek, jak zawsze bez względu na opcję polityczną z wyraźnym przekąsem, że tylko tacy jak on mogliby tam u góry zrobić porządek. Z zasady nie wypada popierać rządzących, tak samo jak nie wypada mówić, że ta cena za zboże jest dobra. Żadna cena skupu nie jest dobra i żaden rząd nie może być dobry w tym kraju. Krzysiek często łapał się na stadnych sprzecznościach, ale pozostawiał to w sobie głęboko. Był bystry i obdarzony niezwykłą inteligencją przetrwania, dlatego bezbłędnie manipulował stereotypami. Patrycja przyniosła to co należało przynieść, lecz swą powierzchownością zdradzała, że to jej uwłacza, albo może Mareczek się mylił tak czytając z jej twarzy, chociaż przecież znał ją prawie dobrze… Gdyby Krzysiek był mniej zaradnym mężczyzną i nie stać by jej było na tyle wspaniałych rzeczy, które potęgowały jej odrębność, kobiecość, może ta zwykła czynność byłaby dla niej normalniejsza. A może to z mojego powodu ? pomyślał Mareczek. Jedli smaczny bigos z grzybami, mięsem i śliwkami, po rozmrożeniu kruchy i delikatny. Patrycja usiadła przy swoim stoliku z tą swoją przyrodzoną dumą jaką miała również wtedy, gdy Marek poznał ją pierwszy raz, wiele lat temu, w konwulsji lat osiemdziesiątych na dożynkach 22 lipca w pewnej zapyziałej miejscowości gminnej koło Zielonej Góry… Wieczorem, po zakończeniu oficjalnych, nadętych uroczystości, gdy klasa robotnicza pogrążona już była w alkoholowym amoku lub skręcała się w torsjach w ciasnych mieszkaniach i parkach bez trawników, pod lasem, na pewnej urokliwej polanie, spotykało się ścisłe grono. Ścisłe grono to zaufane towarzystwo osób, które reprezentowało władzę w jej prawie Monteskiuszowskim rozumieniu: naczelnik, komendant i mianowany poseł. Każda z tych trzech osobistości miała również zaufaną kamarylę. Chodziły słuchy o tych niezwykłych rytualnych spotkaniach, lecz nigdy nie odbywało się ono w tym samym miejscu i było strzeżone przez Ormowców i tajniaków porozstawianych na polnych ścieżkach… Lecz paru młodzieńcom prawie zawsze udawało się wszystko oglądać z koron wysokich buków. Na polanie płonęło wielkie ognisko z prosiakiem, stoły uginały się od wódki, mięsa, warzyw i owoców, zaś „ścisłe grono” z kamarylą liczyło zaledwie 20 osób i celebrowało swoje świeckie sacrum w sposób specyficzny. Każdy miał spodnie „na kant” i białą koszulę z krawatem o różnych odcieniach czerwieni. To bardzo utrwalało tożsamość grupy. Był akordeon. Polskie i rosyjskie pieśni. Wielka powaga. Nagle akordeon umilkł, a twarze zwróciły się w kierunku lasu. Stamtąd wychodziła, do zapatrzonych w nią aparatczyków, w zmieniającym się blasku czerwonego ognia, niczym pogańska nimfa, kapłanka dobrych plonów Ziem Odzyskanych, piękna, o długich jasnych włosach, bardzo młoda, jeszcze prawie dziewczęca - naga kobieta. Trzymała na rękach wielki kołacz podbity białą serwetą. Na kołaczu spoczywały jej błyszczące i jędrne jak jabłka piersi, lekko ubielone żytnią mąką, albo solą... później przekonali się, że to była sól. Szła boso w wianku z kwiatów, a za nią dwie starsze, mocno dojrzałe kobiety o cechach gasnącej młodości, jak neolityczne figurki, trzymały kosze z owocami i kosz z jakimiś książkami… Tak rozpoczynało się „ideolo”, ekwinokcjum gminnej elity marksistowskiej przepojone w tajemnej ceremonii pogańskim kultem Prasłowian… Był również jakiś Rosjanin, ponoć ze służb, rezydent, co salutował damom, mówił Jesieninem, a później brał je na ręce i biegł do pasa w wodę… to on załatwił młodej Patrycji rusycystykę w Moskwie, a później italianistykę we Włoszech i wszystko poszło już pięknie… - To co Mareczku dobijemy targu ? – przerwał rozmyślania Krzysiek. - Jezus Maria ! – nagle rozległ się paniczny krzyk Patrycji. Do salonu wszedł Józio, któremu z ust i uszu ciekła krew. - Cholera ma krwotok ! – krzyknął Krzysiek. - Jedźmy do szpitala ! – rzucił Mareczek i chwycił kluczyki samochodowe ze stołu. - Czy cię pogięło !? A jak się wytłumaczysz, żeś go potrącił po pijaku samochodem kretynie ? - Przecież to ty go potrąciłeś Krzychu ! - Ja ? A czyj to samochód ? Józiu, kto cię potrącił ? - Ten pan… - wskazał brudnym palcem na Mareczka, który w jednej chwili zbladł. - Mareczek ! Nie znałem cię od tej strony ! – szyderczo krzyknął Krzysiek i spokojnie dodał: - Żona ! co teraz robić ? Mów… Patrycja wstała i bez chwili zastanowienia zawyrokowała: - Wieź go do weterynarza ! Krzysiek chwycił pod rękę Józia, a gdy Mareczek chciał z drugiej strony zrobić to samo, Krzysiek odepchnął go i przez zęby wyrecytował: - Znowu mięczaku ratuję ci dupę ! Wyrwał mu kluczyki z ręki i wyszedł z Józiem. Mareczek rozglądnął się nerwowo po pokoju, telewizor grał, dym unosił się nad miską bigosu. Podszedł do stołu nalał wódki do kieliszka i zaniósł go Patrycji. - Napijesz się ? Wzięła bez słowa i przechyliła. Nawet się nie skrzywiła i rzekła: - Skąd się tu wziąłeś do cholery ? - Przypadkiem… - Nie ma przypadków. Specjalnie mnie odnalazłeś ! Wiesz, że tak nie można ! - Naprawdę to przypadek ! – przekonywał Mareczek. - Nie poznaję cię ! Jak możesz pozwolić na to, żeby się ten prostak tak do ciebie odzywał i to jeszcze w mojej obecności ? Możesz sobie nawet z nim na dziwki jeździć, ale w mojej obecności nie powinieneś się dać tak traktować… - Słuchaj to naprawdę przypadek. Twojego męża poznałem przez ogłoszenie. Chcę sprzedać samochód… - Zmieniłeś się bardzo, bardzo na niekorzyść. Dlaczego nie skorzystałeś z propozycji Lwa ? Mogłeś być dzisiaj w Radzie Banków lub w Lidze Prywatnych Przedsiębiorców, a tak jesteś zerem ! I kto miał rację ? Chciałeś być niezależny. Uwierzyłeś w jakieś pierdoły o wolności i wiosnę ludów. Mówili ci, że trzeba to krótko przeczekać, a później wszystko nasze. Słyszałam, ze cię nawet żona zostawiła… - To nie tak, to ja nawaliłem, Ola dawała mi szansę wiele razy, to ja ją zawiodłem… Patrycja pewnym siebie ruchem nalała wódki do kieliszków, podała Markowi i bez skrzywienia wychyliła swój. - Mogłeś tak wiele znaczyć… Do dzisiaj myślisz, że w twoim życiu, od tamtych spraw, dzieje się to czego chcesz ? Przecież tę zdradliwą sukę sami ci podłożyli, ale kiedy przestałeś rokować po przemianach i kasy było coraz mniej, przeniosła swoje uczucia do kolesia, który właśnie zaczął rokować i wykorzystał swoją życiową szansę ! Jest figurką po drugiej scenie, która dobrze rokuje. Zresztą to twój kumpel ze studiów… - Co ty mówisz, przecież Ola nikogo nie ma i nigdy nie miała poza mną, to ja ją zawiodłem… - Marku, co się z tobą stało ? Gdzie twoja jasność myśli, analiza, zmarnowałeś swój talent, a byłeś jednym z najlepszych ! Uwierzyłeś w te wszystkie cudowne zmiany ludzi jakby to się działo bez niczyjej akceptacji. Reorganizacja. A ta młoda sunia, która się w tobie zakochaaaaaaaaaaaaaaaała… – Patrycja specjalnie przeciągnęła to słowo – była na ciebie tylko hakiem, bo jeszcze rokowałeś i miałeś niezłe notowania po drugiej stronie sceny, lecz ty jak zawsze dałeś się ponieść swym uczuciom i wszystko powiedziałeś żonie, która i tak o wszystkim wiedziała… Nie wierzysz ? Skreślili cię, czekistów już nie trzeba, nie musimy walczyć o władzę, musimy ją utrzymywać. A mogłeś być fiszą w partii opozycyjnej lub kimś w biznesie… Prawie każdy z kursu dzisiaj coś znaczy. Marek odwrócił głowę w bok. Wyciągnął papierosa. Patrycja chwyciła jego dłoń i rzekła: - W moim domu nigdy nikt nie pali. Marek spojrzał jej w oczy, piękne i nieszczęśliwe. Zapalił papierosa i usiadł. Zaciągnął się głęboko. Patrycja wzięła od niego papierosa i zrobiła to samo. - Boże, jak tak możecie traktować ludzi ? - Źle im nie jest. Twoja sunia dostała to co chciała od początku – butik z ciuchami… Romantyczna suka co ? - Co ty wygadujesz, wyjechała dla dobra naszego małżeństwa… Kochała mnie… kocha… - Twoja żoneczka może będzie nawet panią ministrową po następnych wyborach... - Ola wciąż do mnie przecież dzwoni, może nawet wróci ? - Marku, zawsze kochałeś kobiety, które nie miały do ciebie nawet najmniejszego szacunku, cóż mówić o tej śmiesznej miłości…Spójrz na siebie. Jesteś żałosny. Piękne kobiety kochają tylko silnych facetów. Pamiętasz co ci kiedyś mówiłam ? Miłość jest reakcją na nienawiść, prawda na kłamstwo, harmonia na chaos. Nie odwrotnie. - Masz troje dzieci Patrycja ? - Tak. Córkę i dwóch synów. Wszystkie z jednego ojca. - Kiedy zdążyłaś je urodzić ? Ola nie chciała nawet pierwszego… Kobieta w ciąży to samo piękno, pytanie i odpowiedź jednocześnie… jak ty na wszystko miałaś czas ? - Grunt ci się pod nogami teraz pali, dlatego mnie odnalazłeś ? Wiedziałeś o wszystkim, ale coś knujesz ? ale z kim skoro już nic nie znaczysz, a wszystko co wiesz jest bezwartościowe ? Nie licz na żadne wsparcie z naszej strony, powrotów nie ma... Jesteś skończony… Patrycja mówiła tak dalej, ale Marek już nic nie słuchał. Wstał i uśmiechnął się do niej gorzko. Nadal coś mówiła, złapała go za rękę, szarpnęła. Zgasił papierosa na talerzu i szedł do wyjścia, gdy nagle przez próg wszedł Krzysiek. - Załatwione ! – krzyknął dumnie. - Ej, Mareczek, gdzie ty idziesz ? - Wracam, Krzysiu, wracam… - A samochód, co z samochodem ? Zgadzasz się na moją propozycję ? - Tak Krzysiu, zgadzam się. – Marek poklepał go po ramieniu i dodał ironicznie: - Jesteś świetnym facetem i negocjatorem Krzysiu, przyszłość przed tobą. Krzysiek wyraźnie skonfundowany zaskakującą zmianą kompana spojrzał krótko na żonę, stół i papierosa rozgniecionego na talerzu. - Co tu się stało żona ? Patrycja wstała dostojnie z fotela, podeszła do Marka, wyciągnęła doń dłoń i rzekła: - Żegnam pana. - Do widzenia pani – odrzekł, wyraźnie się siląc na basowy ton, Marek. - Miło było panią poznać, bardzo miło… - dodał szarmancko i spojrzał na Krzyśka. Kiedy wyszedł na zewnątrz zaczerpnął w płuca tyle powietrza ile tylko mógł zmieścić i trzymał je bardzo długo. Powietrze było rześkie, można je było krajać nożem, syciło jak pokarm, jak arbuz w żarze letniego dnia. Księżyc w nowiu rozjaśniał noc. Uśmiechnął się. Nagle z tyłu mocno chwycił go za ramię Krzysiek. - Patrz mi w oczy dziadzie i mów co tu było, jak mnie nie było, bo ci nie oddam kluczyków do tego złomu ? Marek spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się. - Spytaj żony Krzysiu, to ci wszystko opowie. Krzysiek zacisnął pięść i chciał go uderzyć, ale Marek z kamiennym spokojem wycedził, przytrzymując mu rękę: - Krzysiu, uważaj, bo dziś drugi raz będziesz musiał jechać do weterynarza, a moje kluczyki to sobie zostaw, od dziś nie potrzebuję już tego samochodu. Poszedł na przełaj polem, widział na horyzoncie jarzące się światła, lecz po chwili dobiegł do niego znowu Krzysiek i zdenerwowany zaczął mówić przewiercając go wzrokiem na wylot: - Ja wiem, że nie układa nam się z żoną jak należy, ale żonę kumplowi w kryzysie zerżnąć najłatwiej, nie bądź taki cwaniak ! Cichociemna cicha woda, znam takich cwaniaczków, znam… Błagam, Marek, powiedz ! Marek nic nie mówił, szedł dalej przed siebie, dlatego Krzysiek łagodniejszym już tonem krzyknął: - Marek czy było coś między wami ? Marek, powiedz mi coś do cholery, przecież to moja żona, mamy dzieci, Marek !?! Ten, nie zatrzymując się, rzucił powoli i wyraźnie przez ramię: - Trzymaj się Krzysiu, dzięki za wszystko, mam nadzieję, że podgrzewany fotel ci się przyda ! Szedł. Sprawiało mu to wielką przyjemność, że idzie właśnie przez to pole i w tej chwili, a nie długą, asfaltową drogą. Ziemia pachniała już wszechobecną, dobroczynną grzybnią, gotową do wchłonięcia tego czego nikt już nie potrzebował. Las tętnił głosami niewidzialnych mieszkańców. Buty robiły się jednak cięższe z każdym krokiem od błota. Ledwie co je utrzymywał na nogach, aż w końcu poczuł, że nie przejdzie do końca tego pola, obrócił się, żeby wrócić, lecz droga powrotna nie była wcale krótsza. Ciężko odetchnął, zapalił papierosa i upajał się chwilą i miejscem. Nagle poczuł bardzo silny, tępy ból pod łopatką, a pod nogą zakręcił mu się kamień wielkości mandarynki. W oddali usłyszał jeszcze czyjś głośny krzyk. Ból, jak kamienny grot, przeszył mu plecy na wskroś. Ukucnął. Na szczęście kamień uderzył w mięsień, a nie w kość, choć był już prawie bliski omdlenia, ruszył przed siebie w kierunku jarzących świateł najbliższych zabudowań. Nigdy wcześniej nie czuł się tak lekki, wolny, niezależny, a nawet szczęśliwy. Czuł, że rodzi się w nim coś nowego, a za czym tęsknił, nawet zwątpił, że to może jeszcze istnieć. Namacał w kieszeni kawałek kiełbasy, alkohol pienił mu się jeszcze w czaszce, a przy zamkniętych oczach helikoptery wibrowały na skraju wytrzymałości, jak w jego ulubionym filmie Coppoli. Szarpnął kęsa, a resztę wyrzucił wysoko i daleko w kierunku lasu. Była bardzo dobra, a noc bardzo jasna. Podniósł z ziemi kamień, który go ugodził i włożył do kieszeni jesionki. Myśli kotłowały mu się w głowie, powracały obrazy z ważnych chwil życia, dzieliły się i pączkowały, składały w różne zakończenia i scenariusze, te lepsze i te gorsze, przez głowę przepływała mu ogromna, podziemna rzeka wspomnień i konfabulacji, która porywa i miesza wszystko tak, że już po chwili trudno dociec początku… Nagle z tego wiru rzeki, w którym unosił się bezwładnie prawie u samego dna, wyrwał go ostry sygnał telefonu. Postanowił płynąć do góry, wypływał na powierzchnię powoli, ale skutecznie. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że leży w swoim łóżku, w swoim mieszkaniu, a słońce wdziera się przez wschodnie, nie zaciągnięte żaluzją okno. Nie pamiętał nawet jak dotarł do skraju pola, ale nie miał już ochoty i siły znów zanurzać się w wartki nurt przesilonej pamięci. Odebrał. - Czy moglibyśmy się spotkać, panie Marku, w sprawie sfinansowania sprzętu audio wysokiej jakości i wartości najlepiej w formie leasingu zwrotnego. - A już macie ten sprzęt ? - Jeszcze nie mamy. - To po co leasing zwrotny ? - Musimy porozmawiać. - A jaka jest wartość sprzętu ? - Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Około… - Gdzie znajduje się Państwa siedziba firmy ? - Może spotkalibyśmy się najpierw w restauracji ? - Dobrze. Gdzie ? - W hotelu, naprzeciwko kościoła Marii Magdaleny. - Wie pan, gdzie to jest ? - Oczywiście. - Za godzinkę się pan wyrobi ? - Tak. Proszę przynieść specyfikację tego sprzętu i jakieś faktury proforma. - Dobrze do zobaczenia. - Jak pana rozpoznam ? - Będziemy z szefem w bocznej sali za kotarką. Kelner pana zaprowadzi. Marek szybko doprowadził się do jako takiego porządku i wyszedł z domu. Przed blokiem zaczął niecierpliwie szukać samochodu, potem kluczyków – nie mógł znaleźć, aż wreszcie sobie przypomniał wczorajsze zdarzenia. Więc to jednak nie był zły sen, pomyślał. Mieszkał niedaleko Starówki, więc poszedł na piechotę. Lubił swój Wrocław. Wiele tu się zmieniło od tej wielkiej powodzi. Tylko kościół Marii Magdaleny niewiele. Bywał tam dawniej na koncertach Vratislavia Cantans. Kościół jest ceniony za niezwykłą akustykę. W bocznej zakrystii jeszcze parę lat temu była dyskoteka, czy jakieś sklepy. Może jeszcze są ? Drażniło to go. Nie jest to kościół katolicki tylko narodowy polski. Może mają mniej wiernych ? Kościół wygląda jak wielki średniowieczny rycerz bez hełmu lub ze ściętą głową, gdyż nie ma iglic na dwóch wieżach od czasów wojny. Katedra już ma. Dwie wieże łączy wysoko wąski mostek, po którym przechadzała się przez wiele wieków czarownica, aż w końcu odkryto energię elektryczną. Ale najcenniejszą perłą w tym gotyckim oceanie był sędziwy romański portal, podobno najstarszy i najokazalszy w Polsce. Marek często lubił patrzeć na te prawie już tysiącletnie próby zmagania się ludzi z kamieniem, ducha z materią, życia ze śmiercią. Zdawało mu się, kiedy tak patrzył w huku przejeżdżających tramwajów jak uderzenia młota, że ich widzi, że są tacy sami jak on, że czas nic w człowieku nie zmienia i że nawet w erze, gdzie człowiek może skruszyć w ciągu chwili cały glob, praca jaką wykonali przerasta największe wynalazki, jest jak odkryty w najgłębszych pokładach torfu nieznany, ale wciąż żyjący gatunek życia i on go dotyka. Dotykał portal, w którym trudno doliczyć się kolumien, patrzyła na niego szczególnie jedna twarz, twarz z obtłuczonym nosem. Inkrustacje, które trudno byłoby wykonać nawet jubilerowi na pierścionku. Wsiąkały tu krople ich potu i nawet nie umieścili swych inicjałów… Czasami wycierał swoje czoło po kryjomu i wcierał tę odrobinę wilgoci w piaskowiec portalu i jednoczył się w ludzkim odwiecznym zmaganiu z kamieniem. Wreszcie stanął przed hotelem. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Stanął w sali i zaczął rozglądać się wkoło. Szybko podszedł do niego kelner i poprosił, aby poszedł za nim. Rozchylił bordową, ciężką zasłonę ze złotymi frędzelkami i wskazał uprzejmie ręką. Marek zrobił parę kroków i zobaczył kilku mężczyzn. Jeden z nich, elegancki, przystojny i niezwykle miły, uśmiechnął się do niego, wstał od stołu i podał mu rękę. - Witam pana serdecznie. Nikt się w ogóle nie przedstawiał. Przy stole siedział jeszcze drugi mężczyzna, otyły, czerwony i spocony. W niechlujnym swetrze o przenikliwym spojrzeniu siwych oczu. Uśmiechnął się i siedział ciągle na miejscu. Powierzchowne niechlujstwo nie było w stanie jednak ukryć jego wysokiej kultury i wrodzonej inteligencji, które to cechy Marek wyczuwał już bezwiednie, dzięki ogromnemu doświadczeniu w kontaktach z ludźmi. Elegant zaprosił Marka do stołu. Stół był okrągły i szeroki, a na środku stał chiński wazon z kwiatami. Tuż przy zasłoniętych kotarach stanęli nagle, wyrośli jak spod ziemi, dwaj mężczyźni i założyli ręce na piersi. Marek zmierzył ich od stóp do głów i nie miał już wątpliwości, że są to goryle, ochroniarze, z głowami wyrastającymi z wielkich torsów bez szyj i z szerokimi ramionami, nigdy nie dotykającymi klatki, jakby pod pachami zagnieździły się niewidzialne, bolesne wrzody. Po chwili spostrzegł, że niechlujny dżentelmen jest na wózku inwalidzkim, dlatego nie wstał na jego przybycie. Nie musiał nic mówić, nie musiał zachwycać fizjonomią, nie musiał mieć nienagannych manier i uniformu, od razu było widać, że jest tu najważniejszy. I chyba nie tylko tu. - Czy macie panowie specyfikację tego sprzętu ? - Oczywiście. – odparł usłużnie elegant i wyciągnął kartkę, na której znajdował się czarno-biały wydruk z Internetu w angielskiej wersji. Szary przedmiot jak prostopadłościan, z którego wychodzą bezładne włosy przewodów. Marek przyglądał się długo, aż wreszcie ze zniecierpliwieniem zapytał: - Co to jest ? - Sprzęt elektroniczny wysokiej jakości ze Stanów. - To niestety nie będzie leasingu zwrotnego i udział własny będzie wysoki. - Jak wysoki ? – zapytał mężczyzna, którego Marek zauważył dopiero teraz. Drobny, w okularach i w kraciastej marynarce z długimi paznokciami na smukłych dłoniach, z oczami utkwionymi wciąż tylko w swoim notatniku pełnym maleńkich hieroglifów. - A ile to będzie kosztować i do czego służyć ? - Mówiłem panu, panie Marku, że około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - A gdzie faktura proforma, kto jest dostawcą i jakie jest przeznaczenie tego sprzętu ? Nagle podszedł do stołu kelner i spytał o zamówienie, zaś kątem oka Marek widział jak niechlujny dżentelmen chwyta za kraj obrusu i gwałtownie ciągnie. Wazon przewrócił się i woda rozlała się na stół i ze stołu. Powstał rozgardiasz, ktoś miał mokre spodnie, a Marek usłyszał szept niechluja: - To antypluskwa. Podniósł oczy i zobaczył utkwione w siebie jego przenikliwe i poważne oczy. Niechluj kiwnął do niego porozumiewawczo głową i zmarszczył twarz, której skóra pokryta była czerwonymi plamami. Marek pokiwał głową. Kiedy wszystko się uspokoiło elegant z wrodzonym sobie wdziękiem wyrecytował: - To na co ma pan ochotę z menu, panie Marku ? Może specjalność: kiełbaski wojownika ? - Poproszę wodę, wodę gazowaną.- wyciągnął dychę z kieszeni, wręczył kelnerowi i dodał: - Płacę z góry za swoje. Kiedy wrócił do domu zobaczył na parkingu przed blokiem swój samochód. Lśniący i czysty jak nigdy dotąd. Na karoserii, ani śladu, gładź jak szkło. W skrzynce pocztowej były kluczyki, dokumenty i reklama drzwi antywłamaniowych. . Oceny artykułu Wynik głosowania: 0 Głosów: 0 Poświęć chwilę i oceń ten artykuł: Wyśmienity Bardzo dobry Dobry Przyzwoity Zły Opcje Wersja do druku Wersja do druku "Logowanie" | Logowanie/Założenie konta | liczba komentarzy: 2 | Szukaj Komentarze są własnością ich twórców. Nie ponosimy odpowiedzialności za ich treść. R E K L A M A Re: Dobra ta kiełbasa /opowiadanie/ ~ (Ocena czytelników: 0) przez Anonimus dnia 01-06-2007 o godz. 14:41:43 pierwsza część jest niezła, ale po co ten końcowy wątek z antypodsłuchem ? zatraca się niezła tematyka poprzednia. Opowiadanie chyba się trochę za bardzo rozbudowuje i musisz popracować nad wyczuciem zwięzłości. [ Odpowiedz na to ] Re: Dobra ta kiełbasa /opowiadanie/ ~ (Ocena czytelników: 1) przez Mars dnia 03-06-2007 o godz. 13:33:47 (Informacje o użytkowniku | Wyślij wiadomość) Coś jest na rzeczy dzięki [ Odpowiedz na to ] Portal Literacki - Fabrica Librorum 1998-2006 tel.: 012 6323040, e-mail: fabrica@civ.pl Zalecane rozdzielczości: 1024x800 do 1280x1024. Strona zgodna z Opera (od 5), Mozilla (od 0.9.5) Netscape (od 5) oraz IE (od 4), ale IE lepiej nie używać. Publikowane teksty są własnością ich autorów. Kopiowanie, powielanie, odtwarzanie publiczne bez zezwolenia jest zabronione. AntySpam | Walcz ze spamem! Kliknij tutaj! PHP-Nuke Copyright © 2005 by Francisco Burzi. This is free software, and you may redistribute it under the GPL. PHP-Nuke comes with absolutely no warranty, for details, see the license. Twoja strona na wyciągnięcie ręki Przyzwoity Zły Opcje Wersja do druku Wersja do druku "Logowanie" | Logowanie/Założenie konta | liczba komentarzy: 2 | Szukaj Komentarze są własnością ich twórców. Nie ponosimy odpowiedzialności za ich treść. R E K L A M A Re: Dobra ta kiełbasa /opowiadanie/ ~ (Ocena czytelników: 0) przez Anonimus dnia 01-06-2007 o godz. 14:41:43 pierwsza część jest niezła, ale po co ten końcowy wątek z antypodsłuchem ? zatraca się niezła tematyka poprzednia. Opowiadanie chyba się trochę za bardzo rozbudowuje i musisz popracować nad wyczuciem zwięzłości. [ Odpowiedz na to ] Re: Dobra ta kiełbasa /opowiadanie/ ~ (Ocena czytelników: 1) przez Mars dnia 03-06-2007 o godz. 13:33:47 (Informacje o użytkowniku | Wyślij wiadomość) Coś jest na rzeczy dzięki [ Odpowiedz na to ] Portal Literacki - Fabrica Librorum 1998-2006 Najaramy cykora gościowi, Mareczku. Nie śpij chłopie, wieczór dopiero się zaczyna ! – burknął Krzysiek, który nie spał na dobę dłużej niż 5 godzin. - Przecież nie śpię Krzychu… - To co taki nadpsuty siedzisz ? – i nie czekając na odpowiedź, do której już się szykował Mareczek zachęcony serdeczną atmosferą wyznań kolegi, Krzysiek rozbawiony ciągnął: - Pracuje u mnie taki trochę pijaczek, trochę przygłup - Józio, lekarze mu powiedzieli, że ma raka i nie dożyje roku, a on wyobraź sobie poszedł w cug, chlał wódy ile mógł i trzeźwiał, trzeźwiał i chlał, no i rak mu się zatrzymał, wóda go wyżarła, a Józio żyje. I do lekarzy nie chodzi. Jak to ojciec mój mawiał, że lekarzami i księżmi całe piekło jest wybrukowane ! Nagle przed samochodem zamajaczyła brama, z małej stróżówki ktoś wybiegał i otwierał bramę na oścież. - Ale będzie numer ! – wykrzyknął Krzysiek i gwałtownie przyśpieszył prosto na oślepionego światłami człowieka, który zaczął uciekać. Krzysiek przygazował jeszcze bardziej, gdy uciekający dobiegał do ściany, gdzie mógł już tylko skręcić w lewo lub w prawo i w jednej chwili wybrał właśnie skręt w lewo. - O kurwa ! – krzyknął Krzysiek, bo również skręcił w lewo, po czym rozległ się głuchy łomot i jakby worek przeleciał po szybie. - Myślałem, że skręci w prawo ! – cedził przestraszony Krzysiek. Zatrzymał samochód i ruszył w kierunku leżącego człowieka, a za nim Mareczek. - Józiu ! Józiu ! co z tobą ? – szarpał go za ramiona. Józiu leżał bez ruchu z obtłuczoną twarzą, z której zaczęła się sączyć krew. Krzysiek zagryzał nerwowo wargi i już kombinował co robić. - Sprawdź czy ma puls, bo ja się cały trzęsę. Mareczek chwycił denata za przegub i nagle usłyszeli charczący, jak nie z tego świata głos: - Bez pół litry szefie to się nie obejdzie… - Józiu ty psubracie ! – Krzysiek uradowany klepał po policzkach swojego łazarza. - Józiu dla ciebie nawet cysternę ! Wzięli go pod pachę i zaprowadzili do domu. W domu Krzysiek położył go w małej spiżarce na materacu i chybcikiem wcisnął mu stówę za kufajkę, dodając: - Aleś mi strachu narobił brachu… Na litra zarobiłeś. Józiowi popłynęła krew z nosa, Krzysiek wyciągnął swoją chusteczkę i troskliwie wytarł go. Zostawił chusteczkę w kościstej dłoni Józia i pocałował go w czoło. Kiedy wyszli z pomieszczenia, w którym leżał cudownie zmartwychwstały, Mareczek, będąc już pod wyraźnym wpływem wódki, zapytał z rozbrajającą szczerością przedsiębiorcy, w którego w tej chwili beznamiętnie się wcielił: - Czego ty go trzymasz u siebie, Krzychu ? Jaki masz z niego pożytek ? Krzysiek, dla którego wódka była jakby odświeżającą transfuzją, spojrzał spod byka na towarzysza i odrzekł: - Mareczku, kurna, dla ludzi trzeba być ludziem. Pamiętaj o tym, bo daleko nie zajedziesz. Józio ma u mnie kąt do mieszkania, michę, zrozumienie, może nie płacę mu za dużo, ale jak mu na coś brakuje to podkradnie mi paliwa i na swoje wychodzi… Źle mu u mnie nie jest. A i do Wrocławia go czasem podrzucę. Rodziny nie ma to i stara nie suszy mu głowy o kasę. Chodź, poznasz moją żonę. Tylko się zachowuj stary… bo to jest dama. Wchodzili przez długi koryta

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Jasiek 64
Dobranoc Dobraboc dobrze spij niech Ci sie przysnie ja i niechaj usmiech na Twojej twarzy trwa az do rana :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość wy egoistki jedne
takie jestescie mile ,takie kochane ale jak kazimiera chciala sie dolaczyc to ja zignorowaliscie a babeczka potrzebowala wsparcia,tylko niesmiala ja przywitala i dzieki jaj za to ,ignorantki jedne dwulicowce,jagby to byl facet ,to kazda by kolo niego skakala .ffffffuuuuuuujjjjjjj zygac mi sie chce kochane panie

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość popieram a jak
masz rację to egoistki tylko nie w stosunku do facetów

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dzień dobry wszystkim Paniom i panom ! Witam Kasiunie:) Pozdrawiam również PANIA pomarańczkę:) Zgadzam się z Pania , tak brzydko to z naszej strony, ze Kazimiere pominęłyśmy, ale ja jej wpis naprawdę chyba przeoczyłam... Przykro mi z tego powodu i głupio ... Teraz będzie uważniej i szeroko otwartymi oczkami patrzyła na wszystko ... Przeważnie czytam opowiadania , wiersze, nucę i słucham piosenki... Jeśli coś to pomorze to kochana Kaziu wybacz i napisz do nas... A PANA POMARAŃCZKĘ bardzo proszę o więcej taktu i kultury...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
KOCHANA KOLEŻANKO KAZIMIERKO 👄 Dla Ciebie to dedykuje Wiersz:) \"Dzielić się radością, to dwa razy tyle radości. Dzielić się smutkiem, to połowa smutku.\" Współczucie Jak wyciągnięta Dłoń W światło Cudownej nowiny Serce Nie pozwala Tobie Przejść obojętnie Obok Chylących się Trzcin Ludzkiego losu Zatrzymujesz się Na moment Uśmiech Na twarzy To przecież Tak niewiele________________Zbigniew Barteczka Credo Pamiętaj abyś Nie upuściła Ziarenka nadziei Spotkasz w życiu Przyjazne dłonie Z których wyrośnie Cudowny Owoc sensu Twojego życia _Zbigniew Barteczka

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Jasiek 64
CUDOWNY WIERSZ JEST DLA W B W.. Słoneczny poranek - Szary świt... z coraz większym zaciekawieniem, spogląda w stronę słońca. Gdy jego brzask - rozproszy - resztki nocy... On odejdzie...po perłach z rosy. Wśród śpiewu ptaków, pójdzie cichutko i boso... na drugi kraniec ziemi, ciągnąc za sobą... parę różowych, słonecznych promieni. Zapowiedzeć...gdzieś daleko, że wstaje słońce, mgłę rozlać nad rzeką. A tuż za nim...brzask rozkłada na niebie, coraz więcej kolorów. Wszystkie odcienie różu układa, by je po chwili porzucić... dla miodu i pomarańczu. Na niebie...wstęgami rozrzucić, i okryć...płaszczem kolorów... z delikatnością poranka... - zatańczyć - Autor: Mariola

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×