Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Pasja

BIESIADA

Polecane posty

O brzasku Johnson przebudził się. Trzeba szukać dalej - postanowił. Podniósł się i rozpoczął beznadziejną wędrówkę. Kluczył, idąc od jednego wzniesienia terenu do drugiego, omijał powalone pnie drzew, przedzierał się przez zarośla. Dzień mijał, a on stawał się coraz mniej wrażliwy na ciągłe potknięcia, błądzenie i walkę ze splątanymi gałęziami i krzakami. Tuż przed zapadnięciem zmroku dostrzegł jak w oddali błyszczy coś metalicznego. Spojrzał poniżej gałęzi. To przyczepa kempingowa! Zobaczył jak stara półciężarówka odjeżdża od przyczepy. Pobiegł w kierunku światła, ale wydawało mu się, że przyczepa się ciągle oddala, aż w końcu zupełnie znikła. Gdzież ona się podziała? - Co się ze mną dzieje? - wymamrotał. - Tracę zmysły! Kiedy podniósł głowę, ponownie dostrzegł migocące światełko. - Tam jest jakiś dom! - zawołał. Pognał w kierunku światła, odpychając się od drzew i brnąc w wodzie po kolana. Dobiegł do polany i wtedy coś dziwnego po prawej stronie przyciągnęło jego wzrok - w odległości ledwie kilku metrów stał przywiązany łańcuchem do budy czarny labrador. Pies szczeknął na Johnsona kilka razy, w końcu wskoczył na dach swej budy i spokojnie się położył. To nie labrador, tylko rottweiler. Ma brązowy pysk i ogromne łapy. Johnsona obleciał strach, ale udało mu się opanować. Jeśli nawet ugryzie, to przynajmniej będę wiedział, że jest prawdziwy. Powoli zbliżał się do psa, cały czas patrząc na niego. - Dobry piesek - powiedział. Wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać i... zwierzę znikło. Odskoczył jak oparzony. - Na miłość Boską, tu nie było żadnego psa - wymamrotał. Spojrzał w lewo. Światełko nadal migotało. W panice pokonywał przeszkody, które dzieliły go od tego promyka nadziei. Ale bez względu na to, ile przeszedł, dystans pozostawał taki sam. Całkowicie wycieńczony, przerażony zwidami, Johnson upadł tam, gdzie stał. Łzy mieszały się z kroplami deszczu. Mniej więcej w tym samym czasie grupa wyczerpanych i przemoczonych poszukiwaczy wyłaniała się z mokrego lasu niecałe 5 kilometrów od niego. 70-osobowa grupa złożona z przyjaciół, członków rodziny i nieznajomych szła w deszczu przez las od sobotniego świtu. Strzelali w powietrze, krzyczeli, trąbili klaksonami, znaczyli swoją drogę, żeby potem móc trafić z powrotem. Ani śladu Johnsona. Gdy grupa poszukiwaczy wyszła z lasu, temperatura spadała, a deszcz przeszedł w grad. Zaginiony nie miał szans na przeżycie najbliższej nocy. Johnson gwałtownie obudził się w niedzielny poranek. Leżał na gołej ziemi, tam gdzie wczoraj upadł. Po raz pierwszy od początku tułaczki po lesie zaświeciło słońce. Doszedł do wniosku, że do tej pory nie postępował zbyt rozsądnie. Powinien był nie ruszać się z miejsca i czekać aż znajdą go inni. A on udawał chojraka, tracąc orientację i rozum, aż ostatniej nocy znalazł się na granicy obłędu. Albo się zmusi do jasnego myślenia, albo umrze. Z trudem stanął na nogach. Zorientował się, że do tej pory chodził tylko w kółko. Omijając przeszkody, zmieniał kierunek, ale nie posuwał się do wyjścia. Musiał zwolnić tempo i upewnić się, że idzie w linii prostej. Odpoczywać i pić wodę w regularnych odstępach czasu, a także przygotować się do nocy długo przed zapadnięciem ciemności. A jeśli nie uda się dzisiaj - przyrzekł sobie - uda się jutro. Albo pojutrze. Po raz pierwszy mógł orientować się według słońca. Wypatrzył wyniosłe drzewo i poszedł w jego kierunku. Potem następne. Gdy po południu cienie zaczęły się wydłużać, wprowadził w życie kolejną część swojego planu -- zawczasu rozpoczął przygotowania do zimnej nocy. Scyzorykiem naciął dziesiątki miękkich gałązek. Część rozpostarł na porośniętej mchem ziemi, by powstał prowizoryczny materac, resztę potraktował jako kołdrę. Gałązki stanowiły wątpliwą ochronę przed zimnem i całymi chmarami komarów. Gorzej, że nie mógł w żaden sposób odpędzić przerażających wizji, które pojawiały się nieustannie. Przymknął oczy. Zasnął rozedrgany, ale już po chwili obudziła go dudniąca burza. Zdezorientowany i wiedziony poczuciem winy zaczął się modlić: Cokolwiek złego uczyniłem... szczerze przepraszam. Świtem przywitało go przyjazne słonko, ale prócz tego nie miał powodów do radości. Bolały go kolana, miał poranione usta, stopy były jak kloce drewna, komary nie dawały spokoju. Wysilił resztki woli, by ruszyć się z miejsca. Wystrugał z cedrowej gałęzi kijek do podpierania, odwrócił się ku promieniom słońca i ruszył w drogę. Kiedy dostrzegł lilie wodne, pierwszy raz pomyślał o jedzeniu. Cienkie białe łodyżki były chrupiące i smakowały jak dymka, ale nie były specjalnie pożywne. I wtedy usłyszał dochodzący z daleka donośny warkot. Helikopter! Wybiegł na małą polankę i dostrzegł odlatujący śmigłowiec. Wiedział, że nikt z góry na pewno go nie zauważył. Jeszcze tu wrócą. Trzeba coś zrobić! Zdjął zszarganą koszulę i powiesił na wierzchołku niskiego drzewa. Łudził się, że dostrzegą znak. Ale warkot ucichł. Helikopter odleciał. Przygnębiony przygotował się do czwartej samotnej nocy, którą znów nawiedziły koszmary. Po niej nastąpiła jeszcze jedna. Potem kolejna. I jeszcze dwie. Nadeszła sobota. Przeżył 8 nocy nękany niedolą i przerażającymi koszmarami. cdn.......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Ósmego dnia poszukiwacze - nawet żona i dzieci Johnsona, którzy znali jego wytrwałość - stracili nadzieję. Zamierzali go szukać jeszcze jeden dzień, choć wypuszczono już psy wytresowane w odnajdywaniu zwłok. Owego popołudnia ponura prawda dotarła do świadomości Johnsona. To już koniec - pomyślał. - Może jeżeli zrobię posłanie i ułożę się w nim, żeby nie tracić ciepła, uda mi się wytrwać jeszcze ze dwa dni. Nagle usłyszał jakiś dźwięk, jakby opony sunące po żwirze. Przyłożył dłonie do uszu. "Znów złudzenie"? Przekonywał siebie, że nie tym razem. Zebrał siły na jeszcze jedną wędrówkę przez las. W którą stronę teraz? Las nie dawał odpowiedzi. Tam! Znowu ten sam dźwięk. Zaczął biec, serce waliło mu jak młotem. Dźwięk się zbliżał. Wierzył, że umysł nie płata mu okrutnych figli. Wtem - tak jakby rozstąpiło się przed nim Morze Czerwone - wyszedł z gęstego lasu i stanął na drodze. Wziął długi, głęboki oddech i miał ochotę uklęknąć, by ucałować żwir, nie miał jednak pewności, czy uda mu się potem podnieść. Po kilku minutach zabrał go przejeżdżający drogą motocyklista i tuż po godzinie 17 podwiózł do bazy, skąd kierowano poszukiwaniami. Marlene, dzieci, wnuczęta i przyjaciele otoczyli go kołem. Johnsona pozostawiono w szpitalu 38 godzin - był wyczerpany, odwodniony, miał wysoki poziom cukru we krwi i odmroziny stóp. Schudł 13,5 kilograma. Gdy było już po wszystkim, wyznał, że najbardziej się bał nie ostępów leśnych, ale przeraźliwych wizji własnej wyobraźni. koniec.... zycze milego czytania przy kawce!🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Zegar w wahadłem Pewien uczony miał w swoim studio ogromny zegar ścienny, który wybijał uroczyście godziny, bardzo powoli, ale również bardzo głośno. To panu nie przeszkadza? - spytał student. Nie - odpowiedział uczony - dlatego że ciągle muszę zadawać sobie pytanie, co zrobiłem przez minioną godzinę. A ty, co zrobiłeś z godziną, która właśnie upłynęła? Bruno Ferrero JODELKO kochana pozwolilam sobie jeszcze raz za Toba wkleic te piekne slowa a moja odpowiedz jest taka: Prawie wszyscy wiedzą, jak ważny jest sposób, w jaki zaczynamy dzień.Nastrój pierwszej godziny przenosi się na wszystkie sprawy. Aby "pobudzić się do życia", należy każdego ranka zadać sobie kilka pytań. Poranek to najtrudniejszy czas. Musimy zmotywować się do wstania z łóżka, znaleźć siły, aby wypełnić wszystkie zadania, które niesie dzień. Jest wiele metod, aby pozytywnie się zaprogramować i z pogodną twarzą "wyjść do ludzi" (a wszyscy wiemy, jak bardzo to się opłaca - nie tylko sami czujemy się dobrze, także innych pobudzamy do lepszego samopoczucia). Proponuję więc rozpoczynać dzień od kilku porannych pytań. Chodzi o to, aby codziennie rano zadać sobie i odpowiedzieć na ważne dla nas pytania - "przypomnieć sobie", o co tak naprawdę nam chodzi w życiu, co nas wzmacnia, co uszczęśliwia itd. Anthony Robbins w swej znakomitej książce "Obudź w sobie olbrzyma" poleca między innymi takie pytania: - Co mnie w życiu uszczęśliwia? - Co wywołuje moje podniecenie? - Z czego jestem dumny? - Za co jestem wdzięczny? - Co sprawia mi przyjemność? - W co wierzę i czemu chcę się poświęcić? - Kogo kocham? Ja stawiam sobie jeszcze takie pytania: - Co ciekawego mnie dzisiaj czeka? - Kogo miłego spotkam? - Czego nowego się dzisiaj nauczę? Odpowiedzi na poranne pytania wzbudzają motywację, chęć do życia, a więc dają to, o co najtrudniej. Pozdrawiam i 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witam biesiadniczki! Jadwiga Zgliszewska Melancholio - córko moja już pełnoletnia córko jedyna (nie mam syna) jakże wyrosłaś na moich sokach urodziłam cię z bólu istnienia i niespełnienia z duszy samego wnętrza z głębi swojego jestestwa ... to musiało boleć córko moja Melancholio... i boli! jesteś dorosła a wisisz przy piersi jak małe dziecko wydzierasz mi struny serca czasem bywasz cierpka złośliwa - wtedy zwą cię Depresją (znów cię urodziłam) niekiedy ciężką głęboką - wówczas najwięcej boli bo się rodzisz na nowo a ja cię musze przyjąć boś moje dziecko choć się zjawiasz skrycie nagle zdradziecko czy wina lęk i trwoga będą już zawsze przy tobie uczepione odwiecznie sukni upiornego trenu sunącego złowieszczo po ziemi co uparcie za tobą podąża? córko - sfolguj spójrz świeci słońce czy musisz trwać przy swoim? to ciągle boli!... tak matko tak - drżenie i niepewność to twojej córki znak Melancholio - z tobą od lat (może dzięki tobie?) żyję oddycham tworzę trwam... zostań więc taka sama - zostań! padła w ramiona wdzięczna przylgnęła do serca moja panna późnojesienna - zostaje! jest dla mnie piekłem i... rajem! Pozdrawiam!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Wiersz Ewy Na brzegu morza dziś rano Znalazłam muszelkę białą Uchem łowię jej szepty Szumi ciągle to samo Mówi o nocach gorących O gwiazdach na niebie lśniących Jestem dla Ciebie morzem Słońcem za nieboskłonem Liściem zielonym na wietrze Ogniem płonącym przy drodze Usiądź koło mnie wędrowcze Ogrzej się w moich płomieniach Świat stoi przed nami otworem Nie powiem Ci do widzenia.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witam Biesiadniczki ! Na powitanie Słodkie Twoje usteczka I loczki lnem płynące Oczka wesoło patrzą Iskierkami błyszczące W rączkach zabawka mała To Twoje pulchniutkie paluszki W uśmiechu buzia cała Fikają radośnie nóżki Szczęśliwi jesteśmy z Tobą Radosnym śmiechem gaworzysz Swą maleńką osobą Wszystkie serca otworzysz.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Na powitanie przesyłam całusów kilka Delikatnych jak muśnięcie motylka. Myślę, że jak je poczujesz, To mi się zrewanżujesz.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Jestem sam. Stoję sam. Pośród drzew. Wolno płynie we mnie krew. Patrzę w niebo. Słońca blask. Znowu razem nie ma nas. Stoję w oknie. Wiatru szmer. Ptaków śpiew. Nie ma cię. Patrzę w niebo. Księżyc lśni. Gwiazdka mruga. Tęskno mi. pozdrawiam.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ BIESIADO🖐️🖐️🖐️ KOCHANE DRZEWKA_____________witajcie🖐️ Dziekuje za piekne opowiadanie i wiersze❤️ O zarobionym czasie,,,, W Paryżu żyła pewna rodzina, która pewnego razu zaprosiła do siebie swoich krewnych. Spędzili oni tu ponad tydzień. Jednak czas szybko minął i nadeszła chwila rozstania. Pożegnaniom nie było końca, tak że goście o mały włos nie spóźnili się na pociąg. Pan domu postanowił odwieźć krewnych na dworzec, a że nie miał samochodu, wszyscy udali się do tramwaju. W ostatniej chwili udało im się wskoczyć do wagonu. Goście, lekko zdyszani, zaczęli między sobą rozmawiać i wtedy jedna z osób powiedziała: - No to dzięki temu, że zdążyliśmy na ten tramwaj, zarobiliśmy jakieś 10 minut. Mały Piotruś, który też przyjechał do Paryża, słysząc te słowa zapytał: - I co teraz zrobimy z tymi minutami? Tak to już jest, że przez połowę naszego życia zastanawiamy się, co zrobić z czasem, który chcielibyśmy dobrze wykorzystać. W taki oto sposób tracimy cenny czas, który udało się nam \"zarobić\" w pocie czoła. Tak to już jest, że przez połowę naszego życia zastanawiamy się, co zrobić z czasem, który chcielibyśmy dobrze wykorzystać. W taki oto sposób tracimy cenny czas, który udało się nam \"zarobić\" w pocie czoła. Marcin Melon Pozdrawiam WAS bardzo serdecznie🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
JARZEBINKO____________napisalam wiadomosc___ale w innym miejscu.Bardzo dziekuje za e-mail!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
ORZECH___________witaj z "dalekiej podrozy".Ciesze sie z Twojego powrotu.Czekamy na Twoje piekne wiersze! 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
JARZEBINKO_____stawiasz pytania: Co ciekawego mnie dzisiaj czeka? - Kogo miłego spotkam? - Czego nowego się dzisiaj nauczę? Jutro odpowiem na nie.Zobaczymy!!!!:D

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Pokusmy sie na odpowiedzi,,,,:D Podobaja mi te pytania,,,nie tak latwo,zdawkowo odpowiedziec,,,,oj,nie! __ Co mnie w życiu uszczęśliwia? - ___Co wywołuje moje podniecenie? - ___Z czego jestem dumny? ___- Co sprawia mi przyjemność? ___- W co wierzę i czemu chcę się poświęcić? ___- Kogo kocham?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Pozdrawiam biesiadniczki. Wiosenny nastrój Gdy czyjeś słowa poranna kawę Oszronią jednym, krótkim oddechem. W ustach masz gorycz pomimo cukru, Kolor jest czarny pomimo mleka. Daj sobie spokój, zostaw te fusy, Niemiłe słowa, grymas na twarzy. Zobacz, za oknem wiosna rozkwitła, Swymi płatkami miasto okryła. Słońce ogrzało płyty chodników I rozświetliło oczy przechodniów. Ciepłe powietrze przyniosło zapach, Słodki, kuszący aromat wiosny. Wyjdź na ulicę, poczuj to ciepło, Zobacz uśmiechy na ustach ludzi. Oddychaj mocno nastrojem wiosny, Pozwól wypełnić mu serce Twoje.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gospodyni Rano wstaje bardzo wcześnie, Tak ze słońcem jednocześnie. Szybki prysznic, potem pranie. - Czy nie czas już na śniadanie? Cała sforka zaraz wstanie, Pachnie w kuchni ciepłe danie. Rzuca męski głos pytanie: - Kawa na stole kochanie? Gdy już wszyscy pójdą sobie, Ona coś tam w kuchni skrobie. Ścieli łóżka, sprząta kurze. - Czy zakupy mam dziś duże? Siatek bierze chyba z sześć Dobrze rodzinka musi zjeść. Ciągnie torby po chodniku. - Zapomniałam o serniku! Gdy południe już dochodzi, Wzrokiem po naczyniach wodzi. Jeszcze tylko kartofelki. - Czy ten kotlet nie za wielki? Zaczynają się już schodzić, Wszystkim trzeba by dogodzić. Woła głośno mąż do żony: - Telewizor już włączony? Po obiedzie czas zmywania, Cała kupa prasowania. Wypastować trzy podłogi. - Może piwko mężu drogi? Nastał wieczór, śpi rodzinka, Teraz dla niej jest godzinka. Wzięła kartkę i ołówek. - Kupić pół kilo parówek. Czas na zmiany drogie panie. Mąż potrafi wieszać pranie! Poznaj miłe życia chwile, Nawet nie wiesz, że ich tyle!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witam biesiadniczki! \"MARZENIE WIOSENNE\" Brat Tadeusz Chciałbym Cię zabrać tam, gdzie pan Chopin gra na liściach deszczem... Ma też tam bajek kram Szeherezada i Jan Andersen... Stary Rembrandt światła serc namaluje w letnią noc, zlecą się tam wszystkie ćmy samotne... Jakby ktoś Muminków dom wybudował w parę chwil, Z lampą jak z sercem matki w oknie... Może tam z \"Czterech pór\" pan Vivaldi grywa tylko \"Wiosnę\"... \"Koncert na żabi chór\" pisze teraz wprost na wodzie wiosłem... Ksiądz Twardowski szuka łzy, by zadzwonić nią na Mszę Za tę miłość, która płacze wierszem... A Włóczykij fajkę ćmi, dziwiąc się: \"Co ze mną jest? - Przez tę łzę serce mam już szersze!\" Wiesz, w ten świat można wejść jak Alicja do Krainy Czarów... Oczu swych zamknij drzwi...O już wolno cichnie szept zegarów... Tak jak Mały Książę leć w swego serca wielki świat, By daleko znaleźć to, co bliskie... By kochając jeden kwiat gdzieś na jednej z wielu gwiazd, W ciemną noc kochać gwiazdy wszystkie... Pozdrawiam!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
(Pam Brown) Można znaleźć wielkie szczęście w dawaniu. Lecz nieustanne dawanie może wyczerpać serce i umysł. Naucz się brać choć trochę - choćby chwilę w ogrodzie, w galerii, w kawiarni. Doceń to. Pozwól, aby ptaki i żaby, dzieła sztuki, muzyka i książki, a także nie wymagający przyjaciele przywracali Ci siły. Ludzie potrzebują ciągłego odnawiania się.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ BIESIADO 🖐️ JODELKO!👄 czytam pytania...... odpowiedz moja pewnie na niektore znasz :D ale jak sama piszesz ....\"nie tak latwo , zdawkowo odpowiedziec\" trzeba sie naprawde zastanowic... 👄 dla Ciebie! Witaj Orzech, piekne sa Twoje wiersze \" samo zycie\" :D, ciesze sie, ze wrocilas do nas. ❤️ SREBRNA AKACJO🌻 i dzieki! GRABKU 👄 ❤️ 🖐️ pozdrawiam cieplutko.......... u mnie piekne sloneczko , czego i Wam zycze!🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Czas na......opowiadanie!🌻 DZIEŃ, W KTÓRYM STRACIŁAM SIEBIE ...... Claudia L. Osborn Autorka, lekarka z powołania, nie wyobrażała sobie życia bez tej pracy. Była osobą decydującą o swoim życiu i stawiającą sobie ogromne wymagania. Gdy miała 33 lata, pewnego lipcowego ciepłego wieczoru wybrała się na przejażdżkę rowerową. W jednej chwili straciła możliwość kształtowania swojego życia. Musiała postawić sobie nowe cele.......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
To było w lipcu. Zwykłe poniedziałkowe popołudnie w klinice. Dzień nie był wolny od napięć, ale moja pielęgniarka zauważyła, że "wszystko idzie jak po maśle". Pracowałam na oddziale chorób wewnętrznych, a ponadto szkoliłam młodych lekarzy. Rozkład zajęć w klinice w Detroit miałam szczelnie wypełniony - prowadziłam wykłady, szkoliłam stażystów oraz leczyłam pacjentów. Lubiłam liczne obowiązki. Najszczęśliwsza byłam w takie dni, kiedy o 6 po południu orientowałam się, że znowu przegapiłam obiad. Tego dnia wyglądało na to, że skończymy o czasie. I wtedy do gabinetu weszła pielęgniarka. - Niestety, musimy zostać dłużej. Przyszła pani Phillips. Ma wyznaczoną wizytę dopiero na środę, ale musiała się z panią zobaczyć. Złapała nawet jakieś auto - oznajmiła. - Przyjechała okazją? Żartujesz. Pacjentka miała wczesne objawy choroby Alzheimera. Mieszkała w okolicy niebezpiecznej nawet dla 18-latka z czarnym pasem karate. - Wyjmij kartę i poproś ją. Pani Phillips wkroczyła do gabinetu. Godnie wyprostowana przysiadła na brzegu krzesła. Jak zwykle była nienagannie ubrana, miała pięknie skrojony niebieski kostium i okrągły kapelusik. Hebanowa twarz bez zmarszczek nie zdradzała jej 72 lat. Przykro było patrzeć, jak na starość zawodzi ją umysł. Nadal zasiadała w zarządzie kilku organizacji- miejscowi notable wciąż mieli nadzieję, że sama zauważy kłopoty z pamięcią i złoży rezygnację. Nie odwzajemniła mojego uśmiechu. - Odebraliście mi prawo jazdy. Jak mam przyjeżdżać na spotkania zarządu? - spytała. - Rozumiem pani rozgoryczenie, ale odebrano pani prawo jazdy, bo prowadzenie samochodu zagraża pani bezpieczeństwu. - Jeżdżę od 40 lat, nawet mandatu nie dostałam. - Dwa miesiące temu zatrzymała się pani na środku skrzyżowania - przypomniałam jej. - Bo tamten mężczyzna stuknął mój samochód. - Owszem, bo pani już wtedy stała. Proszę mi obiecać, że nie będzie pani więcej jeździła autostopem. - To zwróćcie mi samochód! Boże Święty, gdybym mogła jej cokolwiet zwrócić, zwróciłabym jej pamięć. - Nie wyobraża pani sobie - ciągnęła - co to znaczy, kiedy inni kierują pani życiem. - Domyślam się, że to trudne - potwierdziłam. W duchu modliłam się, bym nigdy nie czuła tego na własnej skórze. - Podrzucę panią do domu. Ta wizyta oraz pilne uzgodnienia ze stażystami przekreśliły nadzieje na wczesne wyjście z pracy. Skończyłam o 19.00. Wróciłam do domu. Moja współlokatorka Marcia - również lekarka - siedziała w kuchni i sączyła coś orzeźwiającego. - - Mam świetny pomysł. Co byś powiedziała na krótką przejażdżkę rowerem? - zaproponowała. - Wiesz, chętnie, ale... - Ale co? - Miałam zamiar popracować - wieczorami przygotowywałam się do egzaminów z interny. - Wrócimy wcześnie - machnęła ręką. - Jeszcze zdążysz popracować. W maju twierdziłaś, że latem musisz się trochę rozerwać. Przypominam, że jest lipiec, a ty nawet nie zaczęłaś. - Wybierzmy się więc na rower - odparłam i pobiegłam na górę do sypialni, żeby się prędko przebrać. Już po chwili pedałowałyśmy ulicą. Nasz dom mieścił się w starej podmiejskiej dzielnicy willowej Detroit. Teren był wprost wymarzony dla rowerzystów. Okolica tonęła w kwiatach, wdychałyśmy głęboko zapach świeżo skoszonej trawy. Co za wytchnienie po tak ciężkim dniu. Jechałyśmy Chalfonte, śliczną boczną uliczką. Marcia po mojej prawej, tuż przy krawężniku o pół roweru przede mną. Przed nami pojawił się stary buick. Wziął zakręt za ostro i zniosło go na naszą stronę uliczki. Marcia rzuciła się na trawiaste pobocze i uniknęła kół samochodu. Nim ja zdążyłam zareagować, auto uderzyło w mój rower. Wyleciałam w powietrze nad jego dachem jak z katapulty. Marcia twierdzi, że nigdy nie zapomni tamtego dnia. Ja nigdy go sobie nie przypomnę. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam białe buty pod rozstawionym parawanem. Wszystko wydawało się znajome. Byłam w szpitalu, tyle że oglądałam go z odwrotnej perspektywy. Obok stała Marcia. Podniosłam na nią wzrok. - Przecież to łóżko dla pacjentów - powiedziałam. - Bo jesteś pacjentką. Miałaś wypadek. Pamiętasz? - Nie. Opowiedz mi wszystko. - Jechałyśmy rowerami, kiedy ten szczeniak wjechał prosto na nas. Usłyszałam huk, kiedy cię uderzył. Opowiedziała mi, jak przeleciałam nad dachem auta i upadłam na głowę. Z naprzeciwka przybiegł na pomoc sąsiad z synem. Ojciec zdarł z siebie koszulę i podłożył mi pod głowę. Syn trzymał mnie za rękę i modlił się w milczeniu. Leżąc bez przytomności na chodniku, nagle przyciągnęłam ręce kurczowo do piersi, to typowe przy uszkodzeniu pnia mózgu. - Oddychaj - błagała Marcia. Ona, która spędziła setki godzin ratując ofiary wypadków, klęczała bezradnie przy nieprzytomnej przyjaciółce i się modliła. Poźniej neurochirurg opisał moje obrażenia. - Badanie tomograficzne nie wykazało krwotoku. Bardzo się cieszę, że pani odzyskała przytomność - powiedział. Mówił wolno i wyraźnie, ale nie bardzo go rozumiałam. - Jeszcze za wcześnie, żeby wyrokować, czy wstrząśnienie mózgu spowoduje jakieś konsekwencje. Zostawię panią na obserwacji - zaproponował. - Po co? - kiedyś już miałam wstrząśnienie mózgu i byłam pewna, że to nic poważnego. - Będę spokojniejszy, jeżeli zostanie pani w szpitalu - wyjaśnił. - Przecież wrócę, jeśli to będzie konieczne. Jestem lekarką. - No dobrze. Nie mam zamiaru się z panią sprzeczać. Ale gdyby zaczęły się drgawki, proszę się zaraz zgłosić. Ponieważ lekarze jako pacjenci często dostają czego chcą - przez co na ogół pozbawiają się możliwości najlepszej terapii - wypisano mnie. Po powrocie do domu spałam po 22 godziny na dobę. Zasypiałam nawet w połowie posiłku. Po dwóch tygodniach wytrzymywałam bez zaśnięcia kilka godzin. Potem zaczęło być gorzej. Miałam trudności z prowadzeniem rozmowy. Myślałam w zwolnionym tempie. Nie potrafiłam formułować ani porządkować myśli, planować ani nawet czytać. Jestem praworęczna, ale prawą rękę miałam słabą i niezdarną. - To tylko wyczerpanie - wmawiałam Marcii, że nic mi nie jest. Pewnego wieczoru Marcia zastała mnie w łazience, jak kręciłam się w kółko, próbując sobie przypomnieć, po co tam przyszłam. Wręczyła mi szczoteczkę do zębów. - I jak ty chcesz leczyć ludzi, skoro nie potrafisz bez pomocy nawet umyć zębów? - Nie potrzebuję pomocy - odparłam buńczucznie. Po czym wycisnęłam na szczoteczkę krem do rąk. Nazajutrz wieczorem zadzwoniła mama, żeby dowiedzieć się o moje zdrowie. Zlekceważyłam jej prośby, bym wzięła roczny urlop zdrowotny. Z trudem nadążałam za rozmową. W końcu zamilkłam. - Claudia? - spytała zaniepokojona przedłużającą się ciszą. - Weźmiesz go czy nie? Rozumiałam pytanie, ale nie potrafiłam sformułować odpowiedzi. Zdarzyło się to nie pierwszy raz. Nic dziwnego, że mama się denerwowała. Mama i Marcia widziały, że ciągle jestem zmęczona i mam mętlik w głowie. Nalegały, bym poszła do neurologa. Poszłam, ale zapewniłam lekarza, że nic mi właściwie nie dolega. Uznał więc moje kłopoty za przejściowe. Ku zaskoczeniu Marcii zgodził się ze mną, że mogę wrócić do pracy, miałam się tylko nie forsować. Siedem tygodni po wypadku włożyłam długi biały fartuch, wzięłam stetoskop i stawiłam się w ukochanej klinice. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
08 rano na długie korytarze szpitala wpada szalony wir krzątaniny i kolorów. Sylwetki w białych, różowych i zielonych uniformach pędzą przed siebie albo pchają wózki, na których piętrzą się tace z jedzeniem lub pościel. Towarzyszy temu kakofonia brzęku metalu, pisku kółek, dzwonków telefonów i głośnych poleceń. Pewnego ranka stałam w dyżurce pielęgniarek i słuchałam potoku słów siostry przełożonej. Co jakiś czas kiwałam głową. Miałam nadzieję, że sprawiam wrażenie osoby skupionej, chociaż moją uwagę bardziej przykuwały migające guziczki telefonu. Wtedy usłyszałam brzęczyk swojego pagera. Sięgnęłam do kieszeni. O Boże, to już kolejne przywołanie. Ile razy dzwonił przedtem, dwa czy trzy? Już odchodziłam, kiedy siostra przełożona zaskoczyła mnie pytaniem o lekarstwo dla pacjentki. W tym momencie wpadł stażysta i też o coś pytał. Spojrzałam na niego. Jak on się nazywa? Usiłowałam dyskretnie przeczytać to na jego plakietce. Student medycyny poprosił mnie na salę. - Czyja to sala? - zapytałam. Podał mi nazwisko pacjentki. O nią właśnie pytała mnie przed chwilą siostra przełożona. - Na co choruje i gdzie jest jej karta? - spytałam. Student pokazał mi, że trzymam kartę w ręce. Spojrzałam na nią. Nic nie rozumiałam. To był koszmar - za dużo informacji naraz. Obezwładniał mnie ustawiczny hałas, natłok osób, irytowało przerywanie, naglące pytania i niezrozumiałe zapisy w historii choroby. Prawda wyszła na jaw po dwóch tygodniach. Mój stażysta rozmawiał przez telefon. Odwrócił się do mnie, żeby powiedzieć, że pacjentka przeżyła operację. Spytałam, co to za pacjentka. Odpowiedział, że to starsza pani, która musiała mieć amputację nogi. Nie sprawdziłam przed zabiegiem jej zdjęcia z prześwietlenia. Na szczęście on sprawdził i wszystko się dobrze skończyło. - No to świetnie. Przepraszam na chwilę - powiedziałam i podeszłam do biurka w dyżurce pielęgniarek. Usiadłam. Serce mi waliło, dłonie miałam mokre od potu. Tego rana stażysta pod moim okiem miał wprowadzić pacjentce cewnik do żyły podobojczykowej. Potem trzeba było zrobić i sprawdzić zdjęcie rentgenowskie, żeby się upewnić, czy płuco nie zostało uszkodzone. Najwyraźniej nie było, stan pacjentki był dobry. Ale nie dzięki mnie. Nawet nie spojrzałam na kliszę. To było niewybaczalne przeoczenie. Trudno mi było pojąć, jak mogłam narazić życie pacjentki. Ale naraziłam. Czyżby z powodu tego urazu głowy? Musiałam to wiedzieć. Sięgnęłam po książkę telefoniczną, ale nie umiałam znaleźć szpitala Henry Forda. Nie wiedziałam jak się to pisze! Poprosiłam telefonistkę o połączenie. - Neurologia - wesoły głos odezwał się po dwóch dzwonkach. - Mówi doktor Osborn. Chciałabym mówić z doktor Shatz. To bardzo pilne. Zgłosiła się Rhonna Shatz, a ja natychmiast przyparłam ją do muru. - Proszę o szybką konsultację. - Dla kogo? - Dla siebie - opowiedziałam jej w skrócie, co się zdarzyło i umówiłyśmy się na jutro. - Proszę nie wykonywać żadnych lekarskich obowiązków, dopóki pani nie zbadam - poleciła. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Wyniki badań zaniepokoiły doktor Shatz. Obejrzał mnie więc neuropsycholog, który po kilku testach stwierdził, że wymagam intensywnej rehabilitacji. Doradził mi Ośrodek Rehabilitacji Urazów Głowy w klinice Uniwersytetu Nowojorskiego. Otrzymałam skierowanie na dwutygodniową obserwację i w styczniu 1989 roku wyjechałam z Detroit do Nowego Jorku. Moja koleżanka jeszcze z koledżu, Lori zaproponowała mi gościnę u siebie. Świetnie znałam to miasto, ale nie mogłam się pozbierać. Każdy dzień wyglądał mniej więcej tak samo -rano budził mnie ryk muzyki z radia. Leżałam bez ruchu, w pełni rozbudzona i przeczesywałam wzrokiem pokój, usiłując znaleźć jakiś znajomy szczegół. Na próżno. Zwabiona do okna zgiełkiem ulicy i wzdętymi zasłonami, spoglądałam w dół. 43 piętra niżej pędziły małe postaci, małe samochodziki sunęły powoli w porannej godzinie szczytu. - Manhattan. Jestem na Manhattanie - powtarzałam sobie. Kartki na pomocniku przy kanapie podpowiadały mi, jak trafić do ośrodka rehabilitacji na 24 Ulicę, a na górze widniało przypomnienie wypisane wielkimi drukowanymi literami: "BĄDŹ TAM O 9.45!!!". Patrzyłam na zegar. Powinnam zacząć się szykować. Dochodziła 6.30. - Masz klucze? Na pewno sobie poradzisz? Masz pieniądze? Trafisz? Czy zapisałaś numer mojego telefonu? - pytała Lori przed wyjściem do pracy. - Wszystko mam. Wszystko zapisałam - odpowiadałam. Lori wychodziła, a ja stawiałam walizkę przy łóżku. Otwierałam. Na wierzchu leżały równo ułożone bluzki. Wkładałam jedną. Potem przerwa. Nie, najpierw muszę wziąć prysznic. Pójdę do łazienki, zdejmę bluzkę, wejdę pod prysznic. Cholera. Nie ma szamponu. Wychodzę ociekając wodą, wracam do salonu. Nie ma walizki. Co tam, wezmę szampon Lori. Wracam pod prysznic. Po wyjściu z łazienki dostrzegam walizkę, wystaje spod łóżka. Otwieram ją i wkładam drugą bluzkę, bieliznę, pończochy, buty. Potem wyjmuję spodnie i wciągam je na siłę przez buty. Ubierając się, wciąż zerkam do notatek na pomocniku, żeby sobie przypomnieć, po co tu jestem w tym dziwnym mieszkaniu, w tym dziwnym mieście. Kartki, które pisała Lori, przypominały mi, że mam zjeść obwarzanek i wypić sok pomarańczowy. Szłam do kuchenki, smarowałam obwarzanek masłem, nalewałam sok. Zadowolona, że zrobiłam wszystko, jak należy zamykałam drzwi i wychodziłam. Zostawiałam sobie prawie dwie godziny na pokonanie 3 kilometrów do centrum. Już wiedziałam, że czas ucieka mi niepostrzeżenie. Wychodziłam na dwór. Przeraźliwie zimny wiatr szczypał w oczy. Drżałam i stawiałam kołnierz. Głowę miałam lodowatą. Pewnie nie wysuszyłam włosów. Jest za późno. Muszę to sobie zapisać na jutro. Na przystanku autobusowym sięgam po portmonetkę. Nie mam monet do automatu. Co robić? Paraliżowały mnie ziąb i bezradność. Uspokajałam się, znajdowałam rozwiązanie - wrócę do mieszkania po drobne. W "dawnych czasach" złapałabym taksówkę, rozmieniła banknot albo poszła piechotą. Teraz jednak takie rozwiązania nie przychodziły mi do głowy. Wracam do mieszkania i w lustrze widzę zmierzwioną szopę loków. Zapomniałam się uczesać. Potem zauważałam, że włożyłam tylko jeden kolczyk. Znajdowałam drugi i wychodziłam pewniejsza siebie. Ale nie wzięłam pieniędzy. Wracam znowu do mieszkania. Wreszcie wsiadam do autobusu. Przeglądam notatki. Czuję ściskanie w żołądku. Po "prysznic i ubranie" jest "obwarzanek i sok". Pewno nie zjadłam obwarzanka. Ale nie wracam po obwarzanek. Ruszam szybko. Muszę się spieszyć. Czerwona, spocona i zła docieram do budynku przy 24 Ulicy. Przedzieram się do wind. Zziajana wysiadam na ósmym piętrze, otwieram pchnięciem drzwi z napisem Ośrodek Rehabilitacji. Patrzę z ponurą satysfakcją na zegarek - zdążyłam. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Przez dwa tygodnie przechodziłam wiele badań. Wraz z nimi narastał mój lęk, że uszkodzenie jest poważniejsze niż sądziłam. Podczas jednego z testów musiałam jak najszybciej wtykać kolorowe pineski w tablicę, najpierw jedną ręką, potem drugą. - Claudio, chociaż jesteś praworęczna, lewą ręką radziłaś sobie znacznie lepiej - zauważył po tym teście neuropsycholog. Więcej mi to powiedziało i bardziej zaniepokoiło niż wszystkie dotychczasowe informacje. Zyskałam niezbity dowód. Jako lekarka wiedziałam, co znaczy taki wynik. Prawą rękę miałam niesprawną i nie zauważyłam tego. Wreszcie ostatniego dnia nadeszła wiadomość dobra i zła. Lekarze uznali, że uraz jest bardzo poważny i proponują 5-miesięczne leczenie. Te pięć miesięcy zabrzmiało jak wieczność, ale pokazali mi, jaki mam wybór. Co wolę? Siedzieć w domu jak kaleka? Czy uczepić się jedynej nadziei powrotu do normalnego życia i do medycyny? Pierwszego dnia moja grupa zebrała się w holu na parterze. Razem wjechaliśmy na 8 piętro, na którym znajduje się ośrodek rehabilitacji. Wzdłuż dwóch ścian stały komputery. W jednym kącie była kamera wideo. W drugim sztaluga nakryta wielkimi arkuszami papieru. Ten na wierzchu miał napis ZADANIA NA DZISIAJ. Krzesła ustawiono w wielkim, nierównym kręgu. Usiadłam, otworzyłam notatnik i napisałam: "Czeka mnie pięć miesięcy". Grupa była spora - 12 pacjentów, 6 neuropsychologów i 5 członków rodzin. Wszyscy siedzieliśmy, przyglądając się sobie ukradkiem. Uczestników zajęć poproszono, żeby się przedstawili. - Mam na imię Richard. Mam 25 lat i z całą, hm, przepraszam, wdzięcznością wyrażam przyjemność po mojej stronie, że tu jestem i w tym i... - zaczął pewien młody człowiek. - Richard? Mówiłeś, że mogę ci przerwać, jeżeli zaczniesz się rozpraszać - zagadnął go jeden z neuropsychologów, których nazywaliśmy instruktorami. - Claudia Osborn, lat 34, lekarka z Detroit - przedstawiłam się zwięźle, kiedy przyszła moja kolej. - Czy mogłabyś dodać coś więcej ? Instruktor zadał mi to pytanie, a mnie nic nie przyszło do głowy. Gdy wszyscy się przedstawili, podano nam rozkład zajęć. Teraz każdy dzień miał się składać z czterech sesji. - Codzienie o 10 rano spotkamy się w tej sali. Każdy dostanie zadanie, nad którym będzie pracował przez kilka najbliższych tygodni -powiedziała jedna z instruktorek, szczupła, elegancka blondynka; nie mogłam zapamiętać jej imienia. Kiedy mówiła, spojrzałam na zegarek. Pół do jedenastej. Czułam się zmęczona, ale czym? Przedstawieniem się? Jeszcze niczego nie zrobiłam. O tej porze w szpitalu miałabym już za sobą połowę obchodu. Z ulgą przyjęłam przerwę na obiad. Byłam bardziej wyczerpana niż głodna. Chciałam odpocząć od myślenia zmuszającego do koncentracji. Całą grupą poszliśmy do stołówki, czworo z nas usiadło oddzielnie. Rozmowa była niezobowiązująca - ot, kilka miłych słów. Ta spokojna pogawędka zmieniła się, gdy zagadnęła mnie młoda kobieta. - Naprawdę jesteś lekarką? - Pracuję jako internistka. Uczę też stażystów - skinęłam głową. - Szkoda. Bo po urazie głowy chyba już nie wrócisz do zawodu? - Dlaczego? Nie można być lekarzem po urazie głowy. Czy instruktorzy powiedzieli, że znów będziesz lekarką? - zdziwiła się. - Nie. Ale po to tu przyjechałam. Żeby wrócić do pracy - odparłam. Wstrząśnięta ich uwagami przeprosiłam i szybko wyszłam, chowając się na schodach. - Po diabła mi to potrzebne - żaliłam się balustradzie, opanowując falę nudności. I wtedy pomyślałam: Kim oni są, co mogą wiedzieć o mnie i o moich możliwościach? cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Poza Yedhudą Ben-Yishayem, dyrektorem i założycielem ośrodka, z moją grupą pracowało czworo instruktorów. Wszyscy mieli stopień doktora i specjalizowali się w neuropsychologii urazów głowy. Każdy instruktor miał pod opieką konkretne osoby. W chwilach rozpaczy szukaliśmy jego rady i pomocy. Mnie przydzielono na instruktora Joan Gold. Lubiłam jej uśmiech i serdeczność, a także zamaszysty styl ubrań - kolorowe chusty i długie, szerokie spódnice. A najważniejsze, że jej opanowany głos bardzo mnie uspokajał. Wiedziałam, że potrzebuję Joan, by wykonać swoje zadanie, osiągnąć cel. Na początku terapii zapisałam go sobie w notatniku: "31 lipca wracam do pracy". Terapia miała się skończyć 27 lipca w czwartek, a w klinice w Detroit chciałam być już od poniedziałku 31 lipca. Na pierwsze spotkanie Joan zaprosiła mnie do swojego małego, oświetlonego lampą gabinetu. Pokój wydawał się jeszcze mniejszy z powodu wielkiego biurka, dwóch foteli dla gości i małego stolika. Z regałów wylewały się książki i kasety wideo. Na skraju biurka stały w ramkach fotografie jej dzieci, męża i wnuka. Zdjęcia niemal tonęły w stosach sprawozdań i dokumentów. Joan wysłuchała mnie spokojnie, nie przerywając. - Rozumiem. Czyli wyznaczyłaś sobie termin powrotu do pracy na koniec terapii w ośrodku. Czy musi być tak krótki? - spytała. Krótki? Pięć miesięcy? Joan musiała zauważyć moje głębokie zdziwienie, bo natychmiast zmieniła temat. W domu natychmiast wzięłam notatnik i spróbowałam uporządkować myśli na papierze. "Instruktorko, proszę, przywróć mi myślenie i rozumowanie. Zreperuj mi pamięć. Zrób ze mnie znowu lekarkę. Zwróć mnie na czas do pracy". Tymczasem nie miałam wyboru, musiałam dostosować się do tempa zaplanowanego w ośrodku. Jedno z ćwiczeń polegało na wygłoszeniu pogadanki przed grupą. Wystąpienie nagrywano na wideo, żebyśmy mogli zobaczyć, jak wyglądamy w oczach świata. Te zajęcia miały nam pomóc przekazywać myśli oraz nabywać pewności siebie i obycia towarzyskiego. Bardzo mnie dopingowały, bo byłam bierna - to znaczy apatyczna, bez pomysłów, mówiłam monotonnie. Niewiele mówiłam lub robiłam bez podpowiedzi. Dostałam temat prelekcji - empatia, czyli wczuwanie się w drugiego człowieka. Przez cały tydzień powtarzałam zwięzłe zdania, które sobie zapisałam. Wygłaszając tekst, nie mogliśmy korzystać z notatek. Z początku szło mi dobrze, przez dłuższą chwilę tłumaczyłam, jakie znaczenie ma empatia i podałam przykłady, kiedy wczucie się w sytuację pacjenta pomogło mi jako lekarzowi. - A jak wczuwasz się w kolegów z grupy terapeutycznej? - spytała Joan, kiedy skończyłam przygotowaną wypowiedź. Zaskoczyła mnie. Czułam, że głowę owija mi wata. Zesztywniałam psychicznie i fizycznie. Przestałam myśleć, zamiast mózgu miałam pustkę. Instruktorzy nazywali ten stan "potop" - są to fizyczne objawy spowodowane urazem mózgu, kiedy nadmiar emocji blokuje myślenie. - Ja... co... bo ja wiem... czy możesz powtórzyć pytanie? - Wiem, że nie tak sobie zaplanowałaś prelekcję. Ale chciałabym, żebyś myślała bez długich przygotowań - powiedziała Joan. Nie odezwałam się. Nie paliłam się do obejrzenia kasety wideo z tą rozmową. Nigdy przedtem nie widziałam, jak wyglądam w stanie "potopu". Dopiero po dwóch dniach zebrałam się na odwagę i obejrzałam nagranie. Wyglądałam jakby mnie właśnie wyłowili z jeziora. Tamtego ranka padał deszcz, a ja przyszłam bez płaszcza czy parasola. Włosy miałam przyklejone do czoła, po bokach wisiały w strąkach. Mokre ubranie mnie oblepiało. Ale nawet gdyby było suche i wyprasowane, to i tak jaskrawoczerwone spodnie z "wzorzystą koszulą i brązowym swetrem tworzyły niefortunną kombinację. Nie mogłam siebie poznać w tym strachu na wróble z ekranu - kamienna twarz, wytrzeszczone oczy, monotonny rytm wypowiedzi. Kiedy instruktorka zadała mi pytanie, minęły bite trzy minuty, nim otworzyłam usta. Za to nie przestawałam gestykulować, jak gdyby taniec rąk mógł zaprosić mózg do myślenia. Czekałam na głos zza kamery, który powie, że to był tylko żart, zły sen. "A teraz zobaczcie, jak prawdziwa Claudia wygłasza porywający referat". Ale się nie doczekałam. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Po 9 tygodniach terapii do Nowego Jorku przyjechała mama, chciała mnie odwiedzić. Ostatni raz widziałyśmy się w Detroit, ale stale byłyśmy w kontakcie. Bardzo mnie wspierała. - Jutro pójdzie ci lepiej - żegnała mnie serdecznie przez telefon, kiedy miałam zły dzień. Już i tak ogromnie mi pomogła. To mama kazała mi nie wracać do pracy. I to ona przekonała mnie, żebym szukała pomocy w Nowym Jorku. Do mieszkania, które zajmowałam w dni powszednie, na weekendy przyjeżdżała główna lokatorka. Wyprowadzałam się wtedy do znajomych w okolicy. Mama szybko zauważyła, że taka tułaczka opóźnia moją rehabilitację. Wybrała się ze mną na zajęcia, uczestniczyła w kilku sesjach, odbyła krótką rozmowę z Joan. Nie wiem, co przeważyło. Tak czy owak, zdecydowała. - Claudio, nie możesz tak dalej ciągnąć. To cygańskie życie przeszkadza w leczeniu. Pomogła mi zrozumieć, że muszę skupić całą energię na terapii. - Gdybyś mieszkała u siebie, sama byś urządziła kuchnię i garderobę. Mogłabyś wszystko oznaczyć lub podpisać, naklejać etykietki i samodzielnie gotować - orzekła. Znalazła mi kawalerkę, pokój 3 na 4,5 metra z wnęką kuchenną i małą łazienką. Mieszkanie znajdowało się niedaleko siedziby ośrodka i dwie przecznice od stacji metra. Mamie podobało się, bo było jasne, przestronne i czyste. Mnie - bo miało tylko jeden pokój. Trudno w nim było coś zgubić. Wprowadziłam się i pewnego ślicznego majowego ranka wybrałam się z mamą do Central Parku. Powiedziałam jej, że wracam do zdrowia, ale zaczynam też widzieć ograniczenia. - Mamo, nie umiem myśleć tak jak kiedyś. - Przecież wyrażasz swoje myśli. Jesteś już prawie taka sama, jak dawniej - odparła. - Owszem. Przy tobie zachowuję się inaczej. Czuję się świetnie. Szkoda, że nie mogę być taka cały czas. Jeszcze mnie na to nie stać - stwierdziłam. - Zrobiłaś ogromne postępy, nie widzę więc powodu, dlaczego nie miałabyś w pełni wyzdrowieć. Najważniejsze, że twoja wiedza medyczna i intelekt są nienaruszone - powiedziała z ufnością. Co za ulga! Serce zabiło mi mocniej z podniecenia. Mama najlepiej umie ocenić, czy mój intelekt jest nietknięty. Ale w głębi duszy wiedziałam, że się myli. Prawdziwymi miernikami postępów były moje ustawiczne kłopoty. - W końcu twoje braki nie są tak duże, żebyś nie zdołała ich wyrównać - stwierdziła krzepiąco. Jej optymistyczne spojrzenie na moją przyszłość wynikało nie tylko z oceny moich postępów w rehabilitacji, lecz również z porównania mnie z innymi uczestnikami terapii. Matka zawsze świetnie sobie radziła z przeciwnościami losu. W młodości cierpiała na bolesną infekcję wirusową oka, przez co często opuszczała lekcje. Mimo to skończyła koledż z drugą lokatą. Później została wiceprezesem stacji telewizyjnej ABC w Detroit. Miała wobec mnie duże wymagania, ja ustawiałam sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. - Robisz takie postępy, że chyba zaliczysz 5-miesięczny program w trzy - oświadczyła mi pewnego wieczoru na początku terapii. Ja byłam ostrożniejsza. Nastawiałam się na 5 miesięcy. Obie się pomyliłyśmy. Bomba wybuchła w czerwcu, po święcie pamięci narodowej. W lipcu nie zakończę leczenia. cdn....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Claudio, chceielibyśmy, Żebyś wróciła tu na kolejny semestr - oznajmił Ben-Yishay. Z trudem się opanowałam. Zwalczając panikę, starałam się przyswoić sobie tę informację i naśladować jego postawę typu "dokonajmy trzeźwej oceny". - Nie przyjadę tu jesienią, bo 31 lipca wracam do pracy. - Nie jesteś gotowa na powrót do medycyny - odrzekł spokojnie. Usiłowałam spojrzeć na to z dobrej strony. Przynajmniej nikt nie oznajmił, że nigdy nie wrócę do pracy. Powiedziano mi tylko, że lipiec to za wcześnie. 27 lipca zgodnie z planem zakończę zajęcia, pojadę do domu na wakacje i wrócę po Święcie Pracy na drugą 5-miesięczną rehabilitację. Jakoś się pogodzę z tą ponurą perspektywą - mówiłam sobie w duchu. Tym bardziej że nie tylko ja wrócę, pięcioro kolegów z grupy także. Rodzina i przyjaciele popierali lekarzy. Padło nawet stwierdzenie, że skoro zapraszają mnie na drugi semestr, to muszą wierzyć, iż mogą mi bardziej pomóc. A zatem mam szansę na większą poprawę. Zaczynałam już być przekonana, że odsunięcie terminu powrotu do pracy wyjdzie mi na dobre, kiedy w środę 7 czerwca wybuchła kolejna bomba. - Jak sobie radzicie z faktem, że zaszły w was zmiany i że są one nieodwracalne? - zapytał instruktor. Jak zwykle zapisanie pytania i zrozumienie jego sensu zabrało mi kilka minut. Kiedy zaczął do mnie docierać, czułam się zdruzgotana. Koledzy odpowiadali. Ich głosy docierały do mnie jakby z oddali. Pojmowałam głębsze znaczenie pytania i moje przerażenie rosło. Każdy z nas utracił dotychczasową osobowość. Na zawsze. Czułam coraz większy ciężar w piersi, tętno przyspieszało. Siedziałam sztywno, dopóki nas nie zwolniono. Pomknęłam do drzwi. Na zawsze. Te słowa odarły mnie z nadziei, strzaskały marzenia. ]ak mam dalej żyć, mając ubytki tu mózgu? Dotąd radziłam sobie, bo choroba wydawała mi się przejściowa. Trwałe kalectwo oznaczało, że przegrałam. Pracę. Osobowość. Życie. Prawdziwą siebie. Całą noc leżałam w ubraniu na kanapie, roztrzęsiona jak galareta, wpatrzona w szary prostokąt okna. Rozpacz przerywały jedynie krótkie chwile otępienia albo drzemki, do której kołysał mnie płacz. Czasem ludzie żyją tylko dlatego, bo są tak wyczerpani psychicznie, że nie mogą nawet popełnić samobójstwa. Rano energii wystarczyło mi tylko na nalanie sobie szklanki mleka. Usiadłam z nią przy oknie. "Mieć nadzieję to nic złego" - przeczytałam z notatnika słowa nagryzmolone podczas ostatniej rozmowy z Joan. Po południu odbyłyśmy długą rozmowę. Mówiła: - Nie wszystko wróci. Gdzieś się zatrzymasz, osiągniesz pułap. Ale nikt nie wie, gdzie on jest. Przy rozstaniu dała mi wiersz Dzikie wino Roberta Frosta. Zanadto zmęczona, żeby go czytać, zabrałam go do domu. Wieczorem rzuciłam na niego okiem i znalazłam cudowne przesłanie. Jedna z ostatnich linijek brzmi: "Rozum to nie serce". Brak możliwości całkowitego powrotu do zdrowia wcale nie wyklucza życia pełną piersią. Mieć nadzieję to naprawdę nic złego. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Po 6 tygodniach wakacji WrÓciłam do Nowego Jorku na kolejne pięć miesięcy harówki. Kiedy weszłam do bloku, okazało się, że nie mam klucza. Gospodarz domu mnie wpuścił, a ja odkryłam, że telefon nie działa. Wszystko zaczęło się komplikować. Żeby wezwać kogoś do naprawy telefonu muszę wyjść z domu. Nie mogę wyjść, bo nie mam klucza. No i byłam głodna. Usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie się kupuje jedzenie. Nastąpił typowy \"potop\". Nie mogłam sobie przypomnieć, jak radziłam sobie wcześniej. Chaos w głowie gwałtownie narastał. Wieczorem zaczęłam obsesyjnie przeczesywać ulice w poszukiwaniu działającego automatu telefonicznego. Mam znaleźć na Manhattanie czynny aparat, jednocześnie pamiętać ponad 30-cyfrowy numer międzymiastowej do mamy i to, co chcę powiedzieć. To za dużo naraz. Znalazłam telefon, a mój \"potop był coraz większy. Na dźwięk głosu mamy puściły mi nerwy. - Mamo - rozszlochałam się w ogłuszającym ryku klaksonów i zgiełku ulicy. Ona najpierw rozproszyła trochę mój strach, a następnie doradziła, bym przenocowała u Lori. Obiecała przylecieć pierwszym samolotem. Potem zadzwoniła do Lori, która zaopiekowała się mną. Kiedy w końcu dotarłam do swojego mieszkania, mama siedziała na kanapie w holu obłożona czterema torbami z jedzeniem. Nakarmiła mnie, położyła do łóżka, schowała jedzenie i rozpakowała mi walizki. Byłam zbyt otępiała ze zmęczenia, żeby się wstydzić, że matka musi niańczyć 34-letnią córkę. Nazajutrz zajęła się mieszkaniem. Na wszystkich szufladach, szafkach i na szafie przylepiła kartki z wykazem ich zawartości. Na drzwiach w przedpokoju przyczepiła biały arkusz z przypomnieniem, żebym przed wyjściem przejrzała się w lustrze, a wracając do domu robiła zakupy. Najbardziej pomogły mi dwie kartki na lodówce. Jedna miała nagłówek: \"Co będę jadła dziś wieczór?\", a pod spodem pięć prostych posiłków i wykaz, co kupić, by je przygotować. Druga zawierała listę podstawowych artykułów, które zawsze powinnam mieć - masło orzechowe, chleb, zupy w puszkach i tym podobne. To zapas na gorsze dni, kiedy zapomnę o zakupach albo nie będę w stanie ich robić. Na ubraniach przyczepiła kartki informujące, które góry pasują do dołów. Te etykietki oszczędzały mi podejmowania decyzji. Przez resztę tygodnia ćwiczyłyśmy codzienne domowe czynności. Wreszcie uzbrojona w zaświadczenie z ośrodka, że telefon jest mi niezbędny z powodów zdrowotnych, matka załatwiła w Nowojorskim Biurze Telefonów, że mimo trwającego strajku włączono mi aparat. Głównym zadaniem drugiego semestru w ośrodku rehabilitacji było pogodzenie się z nową osobowością. - Opowiedz, co będziesz robił za rok. Bądź realistą, ale i optymistą - rzucił wyzwanie Ben-Yishay. Nie wiedziałam, jakie mogę mieć nadzieje. Wiedziałam tylko, które marzenia już legły w gruzach. Rehabilitacja ciągnęła się znacznie dłużej niż sądziłam. Wiedziałam też, że nie wszystkie moje braki da się wyrównać. - Mam nadzieję robić coś związanego z medycyną. Coś, w czym będę dobra, coś przydatnego - wykrztusiłam, kiedy przyszła moja kolej. cdn....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Wracasz do zdrowia - oznajmiła Joan podczas którejś sesji. - Wiem - sama to czułam. Mogłam robić coraz więcej i znałam granice swoich możliwości. Idąc tego październikowego ranka na zajęcia, poczułam miły, rześki zapach - zapach jesieni. Ulica tętniła życiem. Dałam się wciągnąć w ten rytm zaprzątniętych czymś ludzi, którzy wylewali się z autobusów i z metra, sunęli falą po chodniku. Szłam rozbawiona otaczającym mnie tłumem. Wlepiałam wzrok we wszystko dokoła. Nie zwracając uwagi na tabliczki z nazwami ulic, pokonałam całą trasę bezbłędnie i bez momentów wahań. Joan obiecywała, że zdobywane teraz przeze mnie umiejętności wsiąkną we mnie tak głęboko, że nie będę musiała skupiać się na "procedurach". Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. To był mój cel. Notatnik robił się coraz grubszy. Stanowił "pamięć dodatkową", pomagał gromadzić i czerpać informacje. Czułam się wydajna i skuteczna. Joan poprosiła mnie o przygotowanie dla kolegów z grupy trzech półgodzinnych prelekcji o urazach głowy. Byłam podekscytowana. Wiedziałam, że te wykłady pomogą mi stwierdzić, czy mogę uczyć studentów medycyny. Po pierwszej prelekcji zobaczyłam zdumione twarze. Padło niewiele pytań, bo mówiłam zbyt fachowym językiem i chciałam przekazać za dużo informacji. Ale wykład spodobał się wszystkim. Odniosłam sukces. Przez następne tygodnie zauważałam, że zdobywam sporo nowych umiejętności oraz odnoszę coraz więcej drobnych sukcesów. Po raz pierwszy zaczęłam doceniać pojawiające się zalążki mojej nowej osobowości. Widziałam też wartość tego, czego dokonałam. Siłą woli opanowywałam emocje, gdy robiłam błędy albo ponosiłam klęski - faktyczne lub urojone. Zaczęłam cenić poczucie humoru, tolerancję wobec siebie i postawę c'est la vie, której uczyli instruktorzy. Zapisywałam porażki w notatniku, potem je analizowałam i wymyślałam sposoby ich unikania. Kiedyś zeszłam do sutereny, żeby zrobić pranie i przez pomyłkę wrzuciłam je do zsypu na śmieci. Gospodarz domu miał osłupiałą minę, ale i tak śmiałam się wraz z nim, kiedy wygrzebywaliśmy naprawdę teraz uświnione ciuchy. Czasem nawet dobre sposoby zawodziły w starciu z nieprzewidywalną dynamiczną rzeczywistością. To były chwile prawdziwej próby. Przeżyłam taką, szykując się do wyjazdu do Bostonu. Chciałam odwiedzić przyjaciółkę, więc w czwartek po południu wybiegłam z zajęć. Z walizką w jednej ręce i prezentem dla koleżanki w drugiej udało mi się, mimo deszczu, od razu złapać taksówkę. To dobry znak - pomyślałam. - Proszę na stację Penn - powiedziałam, sadowiąc się w taksówce. Źle mi wyszły plany tego dnia, nie zdążyłam zjeść śniadania ani obiadu. Czułam, że brzuch przyrasta mi do krzyża, jakby powiedziała moja babcia. Ale nie zapomniałam prezentu, no i wiedziałam, że jeśli przyjadę wcześnie na stację, to zdążę kupić kanapkę. Czułam, że wszystko dobrze mi idzie. Taksówka jechała już kilka minut. Sięgnęłam do kieszeni i znalazłam czek, kartę kredytową oraz monety - 2,87 dolara. Zerknęłam na licznik. Wskazywał 2 dolary. Niemożliwe. A sądziłam, że już umiem zapobiegać takim wpadkom. -- Przepraszam, czy przyjmuje pan czeki albo karty kredytowe? - Żartuje pani? - W takim razie proszę się zatrzymać. Chcę wysiąść. - Przecież do dworca jeszcze daleko. - Wiem, ale postanowiłam się przejść. Wzruszył ramionami. Chyba nic nie zdziwi nowojorskiego taksówkarza. Dałam mu 2,5 dolara i wysiadłam z walącym sercem na deszcz. Postanowiłam zdążyć na pociąg o 4. Dosłownie na chwilę przed odjazdem - mokra i głodna - zajęłam ostatnie wolne miejsce. Miałam czas na analizę. Wysiadłam z taksówki bez "potopu", dotarłam w porę na stację, znalazłam kasę, kupiłam na kartę kredytową właściwy bilet i wsiadłam do dobrego pociągu. No i nie zgubiłam prezentu. Jeszcze kilka miesięcy temu nawet jedno z tych zadań by mnie sparaliżowało. I wtedy do mnie dotarło. Wygrałam. WYGRAŁAM. Zanim pomyślałam, co robię, wydałam głośny okrzyk radości. W maju 1990 ROKU zakończyłam terapię i wróciłam do Detroit. Mój neurolog załatwił mi pracę wolontariuszki przy badaniu leków dla pacjentów z chorobą Alzheimera. Najbardziej odpowiadało mi to, że większość czasu miałam spędzać z pacjentami i ich rodzinami. Nie mogłam marzyć o czymś ciekawszym lub lepszym dla mojego samopoczucia. Kiedy rozpoczęłam tę pracę, uświadomiłam sobie, że mam do zaoferowania coś szczególnego. Rozumiałam potrzeby i kłopoty chorych na Alzheimera. To pogłębiało więź z nimi oraz ich zaufanie do terapii. Poczyniłam takie postępy, że zaczęłam - również jako wolontariuszka - uczyć studentów pierwszego roku medycyny na Uniwersytecie Michigan. Obecnie, 9 lat po wypadku, mam tytuł profesora medycyny. Do pracy jeżdżę autem dwa razy w tygodniu po 160 kilometrów, sypiam wtedy w biurze. Chociaż nadal pracuję bez wynagrodzenia, kocham tę robotę, podobnie jak wykłady na temat urazów mózgu, które wygłaszam w całym kraju. Dzisiaj mogę powiedzieć, że uraz głowy okazał się największym wyzwaniem - a pokonanie go największym osiągnięciem. Cały czas udoskonalam sposoby i umiejętności nabyte w ośrodku rehabilitacji. Nie jest mi łatwo. Pogodzenie się z własnymi częstymi błędami wymaga od każdego człowieka dyscypliny, wiecznego powtarzania tych samych czynności oraz psychicznej wytrzymałości. Na szczęście cierpliwości też można się nauczyć. Ośrodek rehabilitacji pomógł mi przejść przez czas nierealnych nadziei tak, by nie sparaliżował mnie żal, lecz bym mogła stworzyć sobie nowe, możliwe do spełnienia marzenia. Kobieta, którą byłam, umarła w 1988 roku. Zawsze będzie mi jej brakowało, ale dojrzałam w inny, satysfakcjonujący sposób i zbudowałam sobie szczęśliwe życie. To nowe życie jest naprawdę moje, a ja gorliwie staram się dowiedzieć, co Bóg chciałby, żebym z nim zrobiła. - To bardzo nędzny rodzaj pamięci, działa tylko w przeszłość - napisał Lewis Carroll. Ma rację. Zdobyłam pamięć przyszłości - swoje marzenia - a wraz z nimi przyszłość. koniec 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Pogodzenie się z własnymi częstymi błędami wymaga od każdego człowieka dyscypliny, wiecznego powtarzania tych samych czynności oraz psychicznej wytrzymałości. Na szczęście cierpliwości też można się nauczyć. Szczęśliwy powrót - doktor Claudia Osborn robi dziś to, co kocha najbardziej, uczy lekarzy. Kochane Drzewka zycze milej lekturki! 👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×