Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Pasja

BIESIADA

Polecane posty

WITAJ BIESIADO🖐️ KOCHANE DRZEWKA______JARZEBINKO i GRABKU__witajcie🖐️ Piekne slowa o milosci❤️❤️❤️ Dziekuje ,,,👄🖐️ A skoro mowa o milosci,,,,dedykuje WAM: Bo miłość mój drogi to: To chcieć czynić drugiego wolnym, a nie uwodzić go, to uwolnić go z jego więzów, jeśli pozostawał więźniem, Aby on także mógł powiedzieć: \"kocham ciebie\", nie będąc do tego zmuszonym nieposkromionymi pragnieniami. Kochać to wejść do drugiego, jeśli otwiera Tobie bramy swego tajemniczego ogrodu, po drugiej stronie okrężnych dróg, kwiatów i owoców zrywanych na skarpie, Tam, gdzie zadziwiony potrafisz wyksztusić: to \"Ty\", moje kochanie, Ty jesteś moją jedyną... Kochać to chcieć ze wszystkich sił dobra drugiej osoby nawet z pominięciem siebie, to czynić wszystko, by ona wzrastała i rozwijała się Stając się z każdym dniem człowiekiem jakim być powinna a nie takim, jakiego chciałbyś ukształtować według swoich marzeń. Kochać to ofiarować swoje ciało, a nie zabierać ciała drugiej osoby, lecz przyjąć je gdy daje siebie, To skoncentrować siebie i wzbogacić, aby ofiarować ukochanej całe swoje życie skupione w ramionach Twojego \"JA\", co znaczy więcej niż tysiące pieszczot i szalonych uścisków, Kochać to ofiarować siebie drugiej osobie, nawet jeśli ona przez moment się wzbrania To dawać nie licząc tego, co inny ci daje, płacąc bardzo drogo, nie domagając się zwrotu. Największa miłość wreszcie to przebaczyć, gdy ukochana niestety odchodzi, usiłując oddać innym to, co przyrzekła Tobie. Kochać to zastawić stół, aby przy nim zasiadł Twój gość i nie sądzić, że możesz obejść się bez niego, Ponieważ pozbawiony żywności, jaką on ci przynosi, na twoje świąteczne przyjęcie nie postawisz dań królewskich lecz tylko suchy chleb biedaka. Kochać to wierzyć drugiej osobie i ufać jej, wierzyć w jej ukryte siły, w życie które posiada, jakiekolwiek byłyby kamienie do usunięcia dla wyrównania drogi. To zdecydować się rozsądnie i odważnie wyruszyć na drogi czasu, nie na sto, tysiąc czy dziesięć tysięcy dni, ale na pielgrzymkę, która się nie skończy, bo jest pielgrzymką, która trwać będzie ZAWSZE. Powinienem ci to powiedzieć, aby oczyścić Twe marzenia, że kochać to zgodzić się na cierpienie, śmierć sobie samemu, aby żyć i ożywiać, Ponieważ tylko ten, kto może bez bólu zapomnieć o sobie dla drugiego, może wyrzec się życia dla siebie tak, żeby nie umarło w nim cokolwiek z niego. Kochać wreszcie to jest to wszystko, o czym powiedziano i jeszcze więcej, Bo kochać to otworzyć się na nieskończoną MIŁOŚĆ, to pozwolić się kochać, być przejrzystym wobec tej MIŁOŚĆI, która zawszę w porę. To jest, o wzniosła Przygodo, pozwolić Bogu kochać tego, którego ty w sposób wolny decydujesz się kochać! Michael Quist P.S. Zycze WAM milych chwil w gronie najblizszych❤️ Pozdrawiam bardzo serdecznie🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
:D:D:D__?????? Kto uwierzyłby w opowieść o tym, że podczas normalnego wędkowania, naszego rodaka zgarnęło z jeziora “immigration”? Słyszeliśmy już o przypadkach łapanek na lotniskach, w “shopach”, w miejscu zamieszkania lub na autostradach, ale na rybach?! W miarę jednak, jak nasz reporter zaczął sprawdzać sprawę, wersja pana Janusza zaczęła nabierać cech prawdopodobieństwa. Jest poniedziałek, 7 kwietnia. Godziny popołudniowe. Pan Janusz, mieszkający w Columbus zaprosił znajomych z Chicago na ryby. Na jeziorze Erie. Kawał wody. Doskonałe warunki. Ale raczej pod brzegiem kanadyjskim. -Tu muszę wyjaśnić, że Erie ma na jednym brzegu Stany Zjednoczone, a na drugim Kanadę - dodaje nasz rozmówca. -Granica biegnie gdzieś na wodzie. Lecz nikt z normalnych wędkarzy czy turystów nie ma pojęcia, gdzie. No bo to ostatnia rzecz, o jakiej myśli wędkarz. Tego dnia, na łodzi motorowej, o długości 40 stóp znalazło się 5 osób - pan Janusz, jako przewodnik, kapitan i gospodarz oraz jego czterech znajomych z Chicago. Łowili łososie. Łódź trałowała, ciągnąc stalowe błyski głęboko w wodzie. Połów był udany. Na łodzi wylądowały już trzy okazałe sztuki. Mimo chłodnej pogody, panowie popijali piwo i rozmawiali, czekając na kolejne branie. No i było. Spore. W postaci łodzi amerykańskiej ni to straży przybrzeżnej, ni to “immigration”. -Nie miałem pojęcia, że na akwenach słodkowodnych prowadzone są jakiekolwiek kontrole imigracyjne - opowiada pan Janusz. -Dlatego też szokiem było dla mnie pytanie o nasz status imigracyjny, zadane przez kapitana tamtej łodzi. Dalej było już jak podczas typowej łapanki. -Rzecz jasna nie miałem przy sobie paszportu amerykańskiego - tłumaczy pan Janusz. -Podobnie moi koledzy. Wtedy tamci rozkazali nam płynąć za nimi do najbliższej przystani. Nie było rady. Musieliśmy słuchać... Na miejscu, wszystkim wędkarzom pobrano odciski palców i zrobiono zdjęcia. Potem musieli czekać na wyniki. -W tym czasie trzymano nas pod obserwacją - wspomina pan Janusz. -Jeden ze strażników powiedział, że mają ostatnio zaostrzone przepisy. I muszą sprawdzać wszystkich, którzy są na jeziorze. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Po 3 godzinach przyszło potwierdzenie, że pan Janusz i jego chicagowscy goście to obywatele i legalni rezydenci USA. Całą piątkę zwolniono po otrzymaniu wyczerpujących wyjaśnień. Zdarzenie na tyle jednak wyprowadziło pana Janusza z równowagi, że postanowił zadzwonić do redakcji. -Jakim prawem obywateli USA zatrzymuje się na środku słodkowodnego akwenu w ich własnym kraju, i to w strefie nie należącej do przygranicznej? - pyta. -Wędkuję na tych wodach od wielu lat i jeszcze się z czymś takim nie spotkałem. Po raz pierwszy w życiu słyszę, żeby na ryby w Stanach wybierać się z paszportem albo z ”zieloną kartą”! Postanowiliśmy sprawdzić, czy są to działania legalne z obywatelskiego punktu widzenia. Niestety, wygląda na to, że nastały ciężkie czasy dla amerykańskich wędkarzy, łowiących na styku granicy USA. A także dla turystów, odwiedzających te tereny. Z informacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Krajowego USA wynika, że przepisy rzeczywiście zezwalają na kontrolowanie wędkarzy na wodach śródlądowych, o ile przebiega przez nie granica kraju. Przepis istniał już wcześniej, ale dopiero teraz, w obliczu wciąż aktualnego zagrożenia terrorystycznego, przepis ten jest egzekwowany z większą surowością. A w tym sezonie letnim będzie przestrzegany wyjątkowo starannie. Co to oznacza dla przeciętnego Kowalskiego, wybierającego się na ryby? Przedstawiciele ministerstwa przyznają, że przypadki legitymowania wędkarzy na wodzie należą do niezwykle rzadkich. Mogą się jednak zdarzyć. Bardziej prawdopodobne jest egzekwowanie wymogu, by wędkarze brali z sobą paszport USA lub dwa dowody tożsamości (z “zieloną kartą” włącznie), o ile przekroczą niewidoczną granicę wodną na jeziorze Erie czy innych granicznych zbiornikach. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Po zakończeniu połowów, uczestnicy wyprawy są zobowiązani do zgłoszenia się do położonej na brzegu, najbliższej stacji kontrolnej. Tam, zostaną im zrobione zdjęcia. W razie potrzeby, zdjęte też zostaną odciski palców. I po przesłaniu do centralnej, federalnej bazy danych, sprawdzone pod kątem zagrożenia terrorystycznego i przestępczego. W razie negatywnego wyniku, wędkarze mogą opuścić stację kontrolną. Gdy coś jednak wyjdzie, zostaną zatrzymani. Poza tym, za pomocą wideokonferencji, wędkarze będą musieli przejść... odprawę celną, deklarując zagraniczne towary. W tym - kanadyjskie ryby. -Nie wiem, w jaki sposób ma to zwiększać bezpieczeństwo naszych granic! - złości się Rick Ungar, były szef policji w Cuyahoga Heights w Ohio, a obecnie właściciel biznesu, wypożyczającego łodzie wędkarzom. -Nie jestem przeciwnikiem zwiększania bezpieczeństwa naszego kraju, ale w tym przypadku, na litość boską, mamy do czynienia ze zwykłymi wędkarzami, którzy chcą trochę połowić, wypić piwo i przejechać się łodzią! Nie tylko on się obawia. Podobne obiekcje ma ok. 600 właścicieli biznesów czarterowych w okolicy. A w grę wchodzą też inne zbiorniki w rejonie Wielkich Jezior czy nawet rzek. W przypadki Erie, najlepsze łowiska znajdują się właśnie na głębokich i zimnych wodach kanadyjskich. Wielu właścicieli biznesów wędkarskich krytykuje nowe przepisy. Skąd te obawy? Zgodnie z nowymi przepisami, jeszcze przed rozpoczęciem wędkarskiej wyprawy, właściciel łodzi powinien przesłać faksem do lokalnego biura odpraw celnych dane personalne wszystkich uczestników wycieczki: imiona, nazwiska, daty urodzenia i numery Social Security albo indywidualne numery podatkowe. I to co najmniej na godzinę przed opuszczeniem portu. Podane nazwiska sprawdzane są na liście antyterrorystycznej.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Na kapitanie czy firmie wynajmującej łódź spoczywa obowiązek sprawdzenia, czy każdy uczestnik wyprawy posiada paszport lub inny dokument rządowy, wraz z dowodem obywatelstwa. A po zakończeniu wycieczki, musi dopilnować, by każdy jej uczestnik zgłosił się w rządowej stacji kontrolnej. W jaki sposób władze wiedzą, kto przekroczył wodną granice? -Można to dość dokładnie określić przez namiar satelitarny - opowiada przedstawiciel Homeland Security Department, prosząc o anonimowość. -Poza tym prowadzone będą sporadyczne akcje kontrolne. Przedstawiciele władz argumentują, że jeziora graniczne, często są wykorzystywane do przemytu ludzi, papierosów i alkoholu. Szczepy indiańskie, korzystające z dużej autonomii, nie potrafią opanować tego procederu. Stąd, rezerwaty służą jako nielegalne przejścia graniczne. Powstaje jednak pytanie, co z łodziami żaglowymi i motorowymi, pełnymi turystów, chcących przejechać się po przygranicznym jeziorze. Teoretycznie, również i one podlegają podobnym kontrolom imigracyjnym i celnym. Właściciele przygranicznych biznesów turystycznych obawiają się spadku obrotów. -To marnowanie pieniędzy podatników - zżyma się Jim Bonner, właściciel firmy wynajmującej łodzie wędkarskie na Erie. -Łowię tu od ponad 25 lat i jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Przecież to otwarte wody, które powinny być dostępne dla wszystkich, niezależnie od statusu imigracyjnego. Stanowisko władz jest jednak nieugięte. -W centrum naszego zainteresowania są działania antyterrorystyczne i skierowane przeciwko przemytowi towarów oraz ludzi - wyjaśnia Brett Sturgeon, rzecznik prasowy Customs and Border Protection. A co z panem Januszem? -Postanowiłem zapraszać przyjaciół na mniejsze jeziora, bardziej w głębi lądu - zaznacza. -Może i mniej tu ryb, ale znacznie większy spokój. Andrzej Wąsewicz

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Bez komentarza,,hihihi U mnie kolejny piekny dzien i dlatego postanowilam spedzac go poza domem.Do zobaczenie wieczorkiem!!!🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Miłość jest mądrością
Witajcie drzewka! Dawno do was nie zagladam.Mam duze zalegości w czytaniu.... K O C H A J Kto nie kocha róż? Kto nie kocha stokrotek? Kto nie kocha bzu? Kto nie kocha słonecznika? Kto tego nie kocha ten nie kocha Miłości Miłość jest kolorem zapachem kształtem jest wieczną formą mądrością Osobą Wiesław Matuch Pozdrawiam i 👄!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witam wieczorkiem🖐️ GRABKU 👄 dziekuje za cudowne wiersze 🌻 JODELKO 👄 dziekuje za opowiadanie i wiersze, zycze Ci milego wypoczynku🌻 Sympatyczna pomaranczko, dziekuje za wiersz i zagladaj do nas🌻 .................................. LOT 232........................................ OTWORZYŁEM OCZY kilka minut wcześniej, niż zaterkotał budzik. Jak zwykle, kiedy mam lecieć z samego rana samolotem. Wstałem cicho, starając się nie obudzić śpiącej żony. Była godzina 5.45. Diane zgodziła się odwieźć mnie na lotnisko, żebym zdążył na rejs o 7 rano z Denver do Chicago, gdzie miałem się przesiąść na samolot do Columbus w Ohio. W zamian obiecałem, że obudzę ją dopiero przed wyjściem. Byłem zastępcą komisarza i radcą prawnym Kontynentalnego Związku Koszykarzy, ligi wychowującej przyszłą kadrę dla NBA. Większość naszego zarządu dotarła już do Columbus na konferencję, ale komisarz Jay Ramsdell i ja załatwialiśmy jeszcze przed odlotem na to spotkanie pewne sprawy w naszym biurze w Denver. Wszedłem cichutko do łazienki i przygotowałem się do podróży. Wypiłem szybko kawę, przejrzałem papiery, po czym wróciłem na górę i obudziłem żonę. O 6.30 byliśmy już w drodze na lotnisko. Ja prowadziłem, a Diane się rozbudzała. Podczas tej 5-minutowej jazdy żadne z nas nie było specjalnie rozmowne. - Zadzwonię po przyjeździe do Columbus - obiecałem, wyjmując swoje rzeczy z bagażnika. Tuż przed wejściem na terminal United Airlines uściskaliśmy się. - Kocham cię - powiedziałem. - Ja ciebie też - zamruczała niezbyt jeszcze przytomnie Diane. I odjechała, myśląc zapewne o czekającym ją dniu, a ja poszedłem szukać monitora, żeby sprawdzić numer swojego wyjścia. Przebiegłem wzrokiem ekran, znalazłem swój lot do Chicago. Obok numeru rejsu widniał nieubłagany napis: \"Odwołany\". Ponieważ Denver i Chicago to główne miasta obsługiwane przez United, nie przejąłem się zbytnio. Rano były jeszcze trzy loty do Chicago. Najprawdopodobniej Jay i ja bez kłopotu dostaniemy miejsca w jednym z tych samolotów i przy odrobinie szczęścia zdążymy na połączenie do Columbus i na konferencję w południe. Kiedy o tym myślałem, ktoś zawołał mnie po imieniu. - Pewno już wiesz, że wasz lot jest odwołany - z lekkim niepokojem w głosie powiedziała Lori Overstreet, dziewczyna Jaya. Nie lubiła, kiedy Jay musiał dokądś lecieć, częściowo z troski o jego bezpieczeństwo, a częściowo dlatego że młode, od niedawna zakochane pary nie znoszą rozstań. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Jaya przy stanowisku United. Przywołał mnie gestem. Przedstawiciel linii tłumaczył, że jakiś kłopot techniczny uniemożliwia odlot naszego samolotu, a trzy inne poranne rejsy mają komplety pasażerów. Urzędnik wpisał nas na listę rezerwową na wszystkie trzy i potwierdził bilety na lot o 12.45. Jay i ja przesunęliśmy spotkanie na szóstą po południu. Lori musiała jechać do pracy. Patrząc, jak Jay odprowadza ją do samochodu, pomyślałem o własnym małżeństwie, o tym, jakim jestem szczęściarzem. Diane była prawdziwą opoką w moim życiu - pokrewną duszą, przyjaciółką. Miałem nadzieję, że pewnego dnia zostanie też matką naszych dzieci. A ja, absolwent uczelni przedzierzgnięty nie bez oporów w prawnika, zajmowałem się swoim ukochanym sportem. I nie miałem nawet 30 lat. Jay był jeszcze młodszy, miał 25 lat. Był najmłodszym komisarzem w zawodowym sporcie. Poznaliśmy się trzy lata wcześniej, a w ciągu 3,5 miesiąca, odkąd Jay mnie zatrudnił, staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi. Kiedy Jay i Lori zakończyli długie pożegnanie przed terminalem, zjedliśmy szybkie śniadanie i sprawdziliśmy naszą sytuację na liście oczekujących. W pierwszych dwóch rejsach wszystkie miejsca były zajęte. Rysowała się mglista szansa odlotu z Chicago o 10.55. Zadzwoniłem do Diane, żeby ją o tym zawiadomić. Około 10.30 Jay i ja skierowaliśmy się do wyjścia 21, żeby sprawdzić lot o 10.55. Jaya wezwano przez głośniki do stanowiska. Potwierdzono jego rezerwację. Kilka minut później przeproszono wszystkich innych oczekujących pasażerów. Nie leciałem. Mieliśmy już prawie cztery godziny spóźnienia. - Leć sam. Jakoś cię dogonię - powiedziałem. - Nie - sprzeciwił się Jay. - Zaczekam. Uśmiechnął się. - Przecież jesteśmy razem, to i polecimy razem - z tymi słowy podszedł do kontuaru i oddał bilet urzędnikowi. Pomyślałem, że to miły gest ze strony Jaya. Nastawiliśmy się na dwugodzinne czekanie na lot o 12.4,. United 232, na który mieliśmy potwierdzoną rezerwację. O 12.20 podszedłem do wyjścia. - Nie mamy dla pana miejsca. Jest pan na liście oczekujących - oznajmił mi przedstawiciel linii. Usiłowałem zachować spokój, ale miałem już za sobą pięć godzin czekania. Oświadczyłem, że potwierdzono moją rezerwację i że muszę dostać miejsce. - Bardzo mi przykro - powiedział przedstawiciel. Wziąłem głęboki oddech. - A Jay Ramsdell? Leci czy nie? - Pan Ramsdell ma potwierdzoną rezerwację. Byłby to nawet niezły dowcip, gdyby nie był taki irytujący. Kiedy odchodziłem od stanowiska odpraw, spojrzałem na zegarek. Była 12.30. Wktótce potem rozległ się komunikat, który zabrzmiał w moich uszach jak muzyka. - Pan Schemmel proszony jest o zgłoszenie się do stanowiska odpraw. Wreszcie oczekiwanie dobiegło końca, Jay i ja lecieliśmy razem. Kiedy szedłem do samolotu, czułem się tak jakbym wygrał los na loterii. Zrozumiałem, że jestem ostatnim zabranym pasażerem. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
PRZESZLIŚMY z Jayem rękawem na pokład DC-10. Pewnie widać było, że jesteśmy zmęczeni, bo zauważyła to stewardesa przy wejściu. - Mam nadzieję, że nie liczą panowie na drzemkę - powiedziała z uśmiechem. - Leci dziś z nami kilka rodzin z chmarą dzieci. Nie przejąłem się tym. - Jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle załapaliśmy się na lot - odparłem. Niebawem okazało się, że wprawdzie lecimy jednym samolotem, ale niezupełnie razem. Upychanie pasażerów z innych porannych rejsów sprawiło, że nie mogliśmy znaleźć dwóch miejsc obok siebie. Jay miał miejsce 30J. Ja miałem siedzieć dwa rzędy przed nim, na 28F. Ale kiedy spojrzałem w głąb samolotu, stwierdziłem, że mój fotel jest zajęty. Coś nieprawdopodobnego. Siedział na nim mały, może 8-letni chłopiec. Dwa razy sprawdziłem kartę pokładową. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, zajmujący miejsce obok chłopca mężczyzna zwrócił się do mnie: - Czy pan ma 28F? - spytał głosem nieco zażenowanym. Potwierdziłem na tyle grzecznie, na ile mnie było stać. - To mój syn - ciągnął mężczyzna. - Ma miejsce 23G, ale wolelibyśmy siedzieć razem. Czy taka zamiana nie zrobiłaby panu różnicy? To miejsce przy przejściu. Ucieszyłem się, że będę przy przejściu. Niech sobie ojciec i syn siedzą razem. Odwróciłem się do Jaya, teraz dzieliły mnie od niego nie dwa, ale siedem rzędów. Ale i tak w życiu nie byłem taki zadowolony sadowiąc się w samolocie. Po starcie przeglądałem swoje papiery, od czasu do czasu zerkając na ekran wideo. Ale film kompletnie mnie nie interesował. W końcu rozłożyłem fotel i zapadłem w drzemkę. Obudziłem się, kiedy stewardesy zaczęły rozwozić obiad. Dzieci wokół mnie zajadały z apetytem. Wbrew żartobliwie wyrażonym obawom stewardesy na temat dzieci, wszystkie były w dobrych humorach i zachowywały się grzecznie. Niebo było pogodne i czyste, toteż po raz pierwszy od rana poczułem się odprężony. Spokój nie trwał długo. Zakłócił go nagle donośny łoskot, który dobiegł mnie z tyłu. To był wybuch. Krótki, ale potężny huk wstrząsnął całą kabiną, że aż podskoczyłem w fotelu. Prawie natychmiast samolot obniżył nieco lot. Nie tak gwałtownie, jak w dziurze powietrznej, ale stopniowo, jak gdyby raptem tracił siły. Z mętliku myśli wyłonił się przerażający wniosek - spadamy. Chwyciłem się poręczy siedzenia, strącając ze stolika pustą filiżankę po kawie, chociaż powinienem był wiedzieć, że nic mi to nie da na wysokości 11 tysięcy metrów. Powolne opadanie trwało nadal, a ja coraz wyraźniej widziałem nieuchronny koniec. Jakaś kobieta krzyknęła. Mnie samemu gardło ścisnęło się ze strachu. Serce waliło jak oszalałe, cały byłem rozdygotany. Nie mogłem oddychać. Gdzieś rozpłakało się jakieś dziecko. Po raz pierwszy, odkąd wszedłem na pokład. W KABINIE pilota kapitan Al Haynes siedział z lewej strony. Popijając kawę patrzył na świat migający w dole, ponad dziesięć kilometrów niżej. Załoga właśnie skończyła jeść obiad. I wtedy ni z tego, ni z owego rozległ się huk, od którego zatrząsł się cały samolot. - Co to, do diabła? - spytał kapitan i sprawdził przyrządy. Wyłączył się autopilot. Pierwszy oficer, Bili Records, chwycił dźwignie sterowania. Kapitan Haynes i drugi oficer, Dudley Dvorak, mechanik pokładowy, szybko sprawdzili kontrolki. Przyrządy pomiarowe silnika numer 2 spadły do zera. Nie działał. Haynes poprosił o instrukcję awaryjnego wyłączania silnika. W ciągu tylu lat w powietrzu ani razu nie musiał wyłączać silnika odrzutowego podczas lotu. Na ogół były niezawodne. Wiedział jednak ze szkolenia, co robić. Dvorak odczytał pierwszy punkt: "Zamknąć przepustnicę". Haynes spróbował - dźwignia ani drgnęła. Drugi krok to odciąć dopływ paliwa do silnika. Ale dźwignia zaworu paliwa też była zablokowana. Zrozumiał, że to coś więcej niż zwykły defekt silnika. Haynes wyłączył dopływ paliwa, pociągając do końca dźwignię zaworu awaryjnego. Minęło jakieś 15 sekund od wybuchu. I wtedy drugi pilot, Records, zawołał: - Al, nie panuję nad samolotem. DC-10 ma trzy silniki: pierwszy na lewym skrzydle, trzeci na prawym i drugi na ogonie. Właśnie w tym drugim pękła i rozpadła się środkowa tarcza blisko dwumetrowego wirnika tytanowego, a jego odłamki wyleciały przez bok osłony silnika. To one przecięły ogon i uszkodziły dwa z trzech układów hydraulicznych samolotu. Jednocześnie siła wybuchu przerwała trzeci układ hydrauliczny. Konstruktorzy DC-10 zamontowali w nim trzy niezależne od siebie układy hydrauliczne do kontroli samolotu. Gdyby jeden się zepsuł, będą działały pozostałe dwa, a jeśli i drugi nawali, to pozostanie jeszcze trzeci. Prawdopodobieństwo uszkodzenia wszystkich trzech układów było tak nikłe, że Federalny Zarząd Lotnictwa właściwie wykluczał taką możliwość. Kapitanowi Haynesowi mówiono, że może zaistnieć jeden taki przypadek na miliard. Ale teraz Haynes i jego załoga nie panowali niemal zupełnie nad wysokością i kierunkiem lotu. Nie mogli podejść normalnie do lądowania, a nawet gdyby udało im się sprowadzić samolot na ziemię, nie mieli hamulców. Haynes obejrzai się i zobaczył coś, czego nie widział przez 33 lata latania samolotami - drugi pilot przyciągnął wolant maksymalnie do siebie i przekręcił do oporu w lewo. To powinno poderwać samolot do góry i w lewo. Tymczasem maszyna schodziła w dół i pod coraz większym kątem kładła się na prawym boku. Jeżeli Haynes szybko czegoś nie zrobi, samolot przekręci się do góry podwoziem i spadnie na ziemię. Kapitan, kierując się wyłącznie intuicją, wyłączył pracę silnika na lewym skrzydle i włączył całą moc silnika na prawym. Samolot pomału łapał równowagę. Przez następnych kilka minut obaj piloci zmagali się z dźwigniami sterowania, zwiększając na przemian obroty lewego i prawego silnika, żeby utrzymać stabilność maszyny. Ale odrzutowiec wciąż znosiło w prawo, chyba z powodu uszkodzenia części ogonowej. Samolot zataczał szalone kręgi nad równiną stanu Iowa. Załoga nadała przez radio wiadomość o awarii i kontroler ruchu zaczął ich naprowadzać w stronę najbliższego lotniska w Sioux City. Haynes wezwał do swojej kabiny główną stewardesę. Polecił, żeby przygotowała pasażerów do lądowania awaryjnego. I wtedy inna stewardesa zawiadomiła go, że na pokładzie znajduje się Dennis Fitch, instruktor pilotażu specjalizujący się w DC-10, który oferuje pomoc. Haynes zaprosił go do kabiny. Kiedy Fitch rzucił okiem na deskę rozdzielczą, zobaczył tragiczną sytuację. Przez tyle lat latania on też nigdy się z czymś takim nie spotkał. Krążyli w ten sposób już kwadrans. Nie panowali nad sterami samolotu. Nie mogli też w żaden sposób powstrzymać maszyny od schodzenia w dół. Haynes zwrócił się do załogi: - Panowie, nie dolecimy do pasa. Musimy lądować awaryjnie. Pozostaje nam mieć nadzieję, że się uda. Nikt nie oponował. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
UPŁYNĘŁO - ile? - może 30 sekund od wybuchu. Kiedy samolot przechylił się na prawy bok, a moja filiżanka spadła ze stolika i potoczyła się w przejściu, nie miałem już wątpliwości, że wszystkich nas czeka rychły koniec. Ręce wciąż kurczowo zaciskałem na poręczach fotela. Serce mi waliło jak młotem. I wtedy poczułem, że przestajemy spadać - łapaliśmy równowagę. Trochę się odprężyłem. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy, chociaż nadal znosiło nas na prawo. Usiłowałem zrozumieć, co się dzieje i dokąd lecimy. Żeby się uspokoić, zacząłem głęboko oddychać. Czułem każde szarpnięcie i wstrząs. Nigdy przedtem nie byłem specjalnie wierzący. Ale teraz zacząłem się modlić. Dziękowałem Bogu, że Diane nie dzieli ze mną tej grozy. Potem rozejrzałem się po kabinie, żeby zobaczyć, jak znoszą to inni pasażerowie. W ich oczach wciąż widać było przerażenie. Najwyraźniej jednak uspokajał nas fakt, że nadal lecimy i nie pikujemy już w dół. Poczuliśmy się jeszcze lepiej, kiedy ktoś z załogi zwrócił się do nas przez głośniki. Wyjaśnił, że mamy kłopot z silnikiem numer 2, który został wyłączony. Dodał, że DC-10 jest przystosowany do lotu z dwoma pozostałymi silnikami i że przylot do Chicago może się opóźnić. Widziałem, jak ludzie wokół oddychają z ulgą. Ja jednak, mimo tych zapewnień, miałem wątpliwości. Coś było nie tak. Czułem to przez skórę. Głos kapitana potwierdził moje obawy. Przez megafon wyjaśnił spokojnie, że wybuch uszkodził tył samolotu oraz silnik. Po chwili dodał, że załoga ma problemy z zapanowaniem nad maszyną, toteż podchodzimy do lądowania awaryjnego w Sioux City. Zapowiedział, że uprzedzi nas 30 sekund przed lądowaniem. I nie owijał niczego w bawełnę. - Nie będę państwa oszukiwał. Wygląda na to, że lądowanie będzie bardzo trudne, trudniejsze niż cokolwiek, dotychczas przeżyliście. Wokół rozległy się łkania. Nie było paniki, tylko przemożne poczucie nadciągającej zagłady. Stewardesy zaczęły przygotowywać nas do lądowania awaryjnego. Przedstawiły dwie możliwości - należy albo pochylić się i złapać za kostki nóg, albo skrzyżować ręce, chwycić się góry oparcia przed sobą i przycisnąć czoło do dłoni. Wybrałem drugą koncepcję. Wydawała mi się bardziej bezpieczna. Polecono, żeby potem każdy kierował się do najbliższego wyjścia awaryjnego, a podczas ewakuacji zostawił wszystkie bagaże. Będziemy zjeżdżać w dół po specjalnych rękawach. Usiłowałem zapamiętać wszystkie wskazówki, ale w głowie miałem mętlik. Robiłem podsumowanie całego swojego życia. Zaznałem szczęścia w małżeństwie z kobietą, którą ubóstwiałem. Całą karierę zawodową zawdzięczałem ciężkiej pracy - bez kompromisów, oszustw czy krzywdzenia innych ludzi. Żałowałem, że nigdy nie zostanę ojcem. Ale powinienem być zadowolony ze swojego życia. Zacząłem się więc modlić: Zabierz mnie, Boże, jeżeli musisz. Jestem gotów. Poprosiłem Boga, żeby czuwał nad moją żoną. Zastanawiałem się, czy Diane wyjdzie powtórnie za mąż. Byłem niemal w transie. Z tego stanu wyrwał mnie jakiś dźwięk. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem w rzędzie przed sobą kobietę, mniej więcej 40-letnią. W lewej ręce trzymała zgniecioną chusteczkę higieniczną i co chwila odwracała głowę ku przejściu, żeby osuszyć oczy. Z jej prawej strony siedział chłopczyk, 7- albo 8-letni. Wyraźnie nie chciała, żeby dostrzegł jej łzy. Panowała tak nad sobą przez kilka minut, ale w końcu puściły jej nerwy i zaszlochała. Widząc, jak matkę opuszcza odwaga, chłopiec też stracił hart ducha i rozpłakał się. - Mamo, czy my umrzemy? - spytał, zaglądając matce w oczy. Nie mogłem na to patrzeć w milczeniu. Rozpiąłem pas, podszedłem i ukląkłem w przejściu przy kobiecie. - Nie zginiemy, kolego - zapewniłem. - Sam jestem pilotem. Już latałem samolotami, którym zepsuł się silnik. Przy awarii jednego silnika można lecieć dalej. Nic nam nie będzie. Moją wiedze na temat samolotów można by spisać na pudełku zapałek. Ale chłopiec zareagował tak jak myślałem. Przestał płakać, a w jego twarzy nie było już takiego lęku. Kiedy wstałem, żeby wrócić na miejsce, kobieta dotknęła mojej ręki. - Dziękuję - powiedziała cichutko. Chyba wiedziała, że zmyślam, ale doceniła mój gest. Stewardesa tłumaczyła coś mężczyźnie przede mną, po mojej lewej. Tamtem skinął głową, rozpiął pas i przesiadł się na inne miejsce. Po chwili jakaś kobieta z mniej więcej 2-letnim synkiem zajęli to miejsce. Stewardesa obłożyła malca poduszkami, tłumacząc, że przy lądowaniu będzie musiał siedzieć na podłodze, między nogami matki. Jak każdy przeciętny 2-latek, chłopiec nie potrafił usiedzieć spokojnie. Stanął na kolanach matki, wyjrzał zza oparcia na mnie i uśmiechnął się. Promienna buzia chłopczyka pozwoliła mi na ułamek sekundy zapomnieć o tym, gdzie jestem. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
SAMOLOT był tak poważnie uszkodzony, że ludzie na ziemi nie mogli w to wprost uwierzyć. Członkowie załogi musieli kilkakrotnie wyjaśniać przez radio, w jak dramatycznej sytuacji jesteśmy. Tuż po wybuchu drugi oficer Dvorak zawiadomił biuro obsługi technicznej linii United: - Zepsuł nam się drugi silnik, straciliśmy całą hydraulikę. Nie dowierzając, specjalista technik spytał: - Ale... pierwszy i trzeci układ działają normalnie? - Nie. Wysiadła cała hydraulika - padła mrożąca krew w żyłach odpowiedź. Kiedy samolot sunął chwiejnie w kierunku Sioux City, kapitan Haynes starał się za wszelką cenę trafić na pas startowy. Podczas schodzenia w dół, gęstsze powietrze na niższej wysokości polepszyło nieznacznie możliwość utrzymywania kontroli nad maszyną. Wreszcie Haynes powiedział przez radio: - W porządku, kontrola trochę się poprawia. Piloci zdołali naprowadzić zataczający się samolot w stronę lotniska Sioux. Dodatkową trudność stanowiło to, że samolot kołysał to w górę, to w dół. Haynes, Records i Fitch starali się to zminimalizować, ale bez środkowego silnika i normalnej możliwości kontrolowania lotu nie zdołali wyeliminować tych drgawek. W miarę, jak odrzutowiec zbliżał się do lotniska, owo kołysanie stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Kiedy pozostało już około 15 kilometrów do lądowania, Haynes nadał do wieży: - Widzimy pas. Zaraz będziemy z wami. Na ziemi zwolniono wszystkie czynne pasy. O ewentualności katastrofy powiadomiono miejscowe szpitale i oddział straży pożarnej stacjonujący na lotnisku. Na nieczynnym pasie stały rzędem karetki i wozy strażackie. - United 232 - oznajmił kontroler z wieży. - Możesz lądować na dowolnym pasie. Wojujący z samolotem Haynes zdobył się jeszcze na dowcip: - A muszę koniecznie na pasie? - Po czym wrócił do konkretów. - Podaj jeszcze raz kierunek i prędkość wiatru. OD CHWILI wybuchu kilkakrotnie odwracałem się na siedzeniu, próbując pochwycić spojrzenie Jaya Ramsdella, ale bez skutku. Obejrzałem się jeszcze raz, żeby złapać z nim kontakt, ale nic z tego. Rozmawiał ze swoim sąsiadem. Chyba był znacznie bardziej opanowany niż ja. Stewardesy udzieliły już nam wszystkich koniecznych wskazówek. Pozostawało tylko czekać. Ostatnie pół godziny spędziłem głównie szykując się na śmierć, robiąc w duchu rachunek sumienia. Teraz jednak nie byłem taki pewien, czy to już koniec. A może - pomyślałem - może jednak nie zginę? Rozsądek wziął górę nad ponurymi myślami o rezygnacji. Chciałem być przygotowany na uderzenie w ziemię. Tylko bez paniki - napomniałem się. - Zachowaj spokój. Nie uciekaj z samolotu. Pomóż innym pasażerom. Wtem coś sobie przypomniałem. Kilka tygodni wcześniej kupiłem polisę ubezpieczeniową na życie i zapomniałem powiedzieć o tym Diane. Na wypadek, gdybym nie przeżył, otworzyłem teczkę, wydarłem kartkę papieru z notatnika i napisałem: "19 lipca 1989 roku, na pokładzie United rejs 232. Ktokolwiek znajdzie tę notatkę - mam nową polisę na życie. Papiery są w szafie w pokoju gościnnym. Jeny Schemmel". Włożyłem kartkę do teczki, uznając, że pewno ma większe szansę przetrwania niż ja, po czym wsunąłem teczkę pod siedzenie. Następnie obmyśliłem plan działania po wypadku. Sprawdzę, czy kobiecie siedzącej przede mną z maluchem nic się nie stało. Potem pomogę matce i synowi, z którymi rozmawiałem wcześniej. Popatrzyłem na najbliższe wyjście awaryjne. Znajdowało się około metr ode mnie. Teraz pozostawało mi już tylko cierpliwie czekać. Zerknąłem przez ramię. Tym razem Jay patrzył wprost na mnie. Uśmiechnął się i podniósł kciuki na znak, że wszystko będzie w porządku. Odwzajemniłem ten gest. I wtedy z kabiny pilota nadeszła ostatnia instrukcja, żeby się przygotować. Całe to filozofowanie, przygotowania, myśli były już za nami. Teraz niewidzialne siły zadecydują o naszym przeznaczeniu. Skrzyżowałem ręce, zacząłem wciskać czoło w oparcie siedzenia przed sobą, gdy kątem oka dojrzałem jakiś ruch. Matka przede mną walczyła z synkiem, który nie chciał siedzieć na podłodze. Byłem w rozterce - czy jej pomóc, czy trwać rozpaczliwie w swoim fotelu. Żałowałem, że nie przyszło mi do głowy, by zamienić się miejscami z jej sąsiadem. Byłbym teraz bliżej. - Boże. błagam, pomóż jej - szepnąłem. To było dziwne uczucie, kiedy tak odliczaliśmy w milczeniu 30 sekund do wstrząsu. Spojrzałem w okno z prawej. Widziałem tylko jasny błękit letniego nieba. Byłem spokojny, gotów na to, co miało się wydarzyć. Wydało mi się, że upłynęło już dużo czasu, odkąd padła komenda, żeby się przygotować. Przemknęło mi przez głowę, że może kapitan robi jeszcze jedno okrążenie, żeby lepiej podejść do lądowania. Pamiętam, że pomyślałem - musiało minąć więcej niż 30 sekund - gdy właśnie rąbnęliśmy w ziemię. Kiedy zaŁoga obniżyła pułap lotu do jednego kilometra, na wprost ukazał się pas. Haynes celował wprost na niego. Tyle że nie był to pas, na którym, wedle koncepcji tych z ziemi, samolot miał usiąść. Kontroler ruchu kazał na nim zaparkować wozy ratunkowe, a teraz United 232 pędził wprost na nie. Natychmiast zarządzono wyjazd wozów ze strefy zagrożenia. Kiedy DC-10 zszedł niżej, po raz ostatni szarpnął dziobem w dół, a potem nabrał prędkości. Sunął teraz z prędkością około 400 kilometrów na godzinę - przeszło 150 kilometrów na godzinę szybciej niż powinien przy normalnym lądowaniu. Kiedy pędził już w stronę ziemi, zaczęło opadać prawe skrzydło. Drugi pilot Records zawołał: - W lewo, Al! Lewy silnik! W lewo, w lewo, w lewo, w lewo, lewo... - O Boże... - krzyknął ktoś w kabinie pilota. Ostatnim zarejestrowanym dźwiękiem był huk wybuchu. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
NAJPIERW uderzyły w ziemię czubek prawego skrzydła, prawe główne podwozie i prawy silnik. Potem uderzyło koło przednie, a tuż po nim lewe podwozie. Olbrzymia prędkość i masa ważącej setki ton maszyny sprawiły, że podwozie rozorało betonowy pas startowy grubości kilkudziesięciu centymetrów. Niemal jednocześnie oderwał się ogon, a także końcówka prawego skrzydła, żłobiąc głęboką wyrwę w betonowym pasie i powodując rozlanie się paliwa. Odrzutowiec na moment znów się poderwał, a potem huknął o ziemię. Raz. Dwa. Trzy razy. Za każdym razem padał na dziób, aż wreszcie kabina pilotów oderwała się. Zmiażdżona, stała się jedną kupą złomu. Kabina pierwszej klasy, rozłupana na oścież, przyjęła na siebie główny impet uderzenia. Reszta maszyny ześliznęła się z pasa i przeleciała przez sąsiedni. Przewróciła się do góry podwoziem, zaryła w polu i stanęła w płomieniach. Co CZUŁEM? Zdawało mi się, że huk dobiega jednocześnie ze środka mojej głowy i z zewnątrz. To nie było awaryjne lądowanie. To w ogóle nie było lądowanie. Samolot po prostu rąbnął o ziemię. Uderzenie sprawiło, że oparcie przede mną wyrwało mi się z rąk, głowa poleciała do przodu. Potężny pęd wyrwał mnie z siedzenia pionowo w górę. Przez chwilę miałem wrażenie, że unoszę się w powietrzu, przytrzymywany jedynie pasem bezpieczeństwa. W końcu poczułem, że opadam znów na poduszki siedzenia. Sięgnąłem, żeby ponownie złapać fotel, ale już go tam nie było. Znikł. Próbowałem wymacać poręcze, żeby oprzeć się tej nieprawdopodobnej sile, która próbowała mnie stamtąd wyrwać. Światła w kabinie zgasły. W tym łoskocie dobiegły mnie krzyki. A potem wycia i jęki. W niemal kompletnych ciemnościach przechylającej się kabiny z lewej dojrzałem, jak jakiś człowiek leci głową w dół. Z drugiej strony przeleciała obok mnie jakaś kobieta, nadal przypięta pasem do fotela. Nad głową wirował mi huragan odłamków. Z prawej, od przodu kabiny, nadleciała ognista kula. Pomyślałem, że zaraz coś we mnie rąbnie. Schowałem głowę, usiłowałem zasłonić twarz. Samolot nadal sunął z rykiem po ziemi z przerażającą prędkością, ale nie czułem już tak dużych wstrząsów. Przemknęło mi przez myśl, że najgorsze już za nami, że teraz pomału wyhamujemy. Że może nawet wyjdę z tego cało. I wtedy przewróciliśmy się na bok. Ostry ból przeszył mi plecy. Poczułem, że obracam się wraz z kabiną. Potwornie piekło mnie w krzyżu. Zastanawiałem się, czy to porażenie prądem, czy złamałem kręgosłup. Po chwili wisiałem do góry nogami w swoim fotelu i czekałam, aż samolot przeturla się z powrotem podłogą do dołu. Nic z tego. Ból w plecach przeniósł się na nogi, a myśmy wciąż szorowali naprzód w tym chaotycznym świecie odwróconej siły ciążenia. Nie mogłem już utrzymać rękami poręczy. Zwisałem więc bezwładnie głową w dół ku temu, co niegdyś było sufitem. Ślizg trwał w nieskończoność. A potem nastąpił kolejny wstrząs. Samolot zatrzymał się tak gwałtownie, że walnąłem głową w oparcie. Po chwili stałem już na nogach. Nie pamiętam, jak rozpiąłem pas, ani jak zszedłem na podłogę - a właściwie to na sufit - kabiny. Ponieważ nie miałem żadnych śladów krwi na ubraniu ani nie czułem - w szoku - żadnego bólu, zastanowiłem się, czy aby na pewno żyję. Odpowiedź nadeszła w postaci bólu, tak ostrego i raptownego, że aż się skuliłem. Spojrzałem w dół i zobaczyłem ogień, który trysnął ze ścian tego, co jeszcze przed chwilą było odrzutowcem. Płomień oparzył mi przegub dłoni. Żyłem. Pomału wzrok przywykł do ciemności i ujrzałem resztki kabiny oświetlonej płomieniami. Nawet w tym nikłym świetle i w kłębach dymu był to widok mrożący krew w żyłach. Dziesiątki ludzi, wciąż przypasanych do foteli, wisiało głowami w dół. Niektórzy usiłowali się oswobodzić. Inni zwisali bezwładnie, bez życia. Z jednego z ciał kapała na podłogę krew. Z drugiego lała się miarowym strumieniem. Trzecią bezwładną postać trawiły płomienie. We wnętrzu samolotu leżały rozrzucone ciała. Ktoś się poruszał. Większość wyglądała jak martwa. Zobaczyłem rozwalone fotele, całe ich rzędy sprasowane na miazgę. Aż trudno było uwierzyć, że w tym mglistym świetle poruszają się jakieś sylwetki. Ten widok pozostanie mi w pamięci do końca życia. W środku wraka źródłem światła nie były promienie słoneczne, lecz ogień. W dymie i płomieniach nie mogłem znaleźć wyjścia. Przeżyłem wypadek - pomyślałem - a teraz uduszę się od dymu lub zginę w ogniu. Albo i jedno, i drugie. Usiłowałem wziąć się w garść. Cisza i gęsty czarny dym spowijały kabinę. Dławiąc się, rozejrzałem się za kocem, poduszką, czymkolwiek, czym mógłbym osłonić nos i usta. Na próżno. Przykryłem je więc dłonią i ruszyłem w stronę mglistych sylwetek innych ocaleńców. Jakaś kobieta leżała na podłodze. Pomogłem jej usiąść. Chociaż jedną nogę miała paskudnie złamaną, wydawała się przytomna i opanowana. Kiedy inni zaczęli jej pomagać, odbiegłem, żeby rozpiąć pas starszemu panu i opuścić go na podłogę. Twarz miał zalaną krwią, ale w kółko powtarzał, że nic mu nie jest. Usłyszałem jakiś łoskot. Odwróciłem się i zobaczyłem promień światła słonecznego, który wdarł się do kabiny. Zatem było jakieś wyjście. Ludzie kierowali się do tej szczeliny i znikali w świetle dnia. Wówczas zrozumiałem, że nie zginę, że przeżyję rejs 232. Podczas zaimprowizowanej ewakuacji panował zdumiewający spokój. Przy szczelinie stało dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy metodycznie pomagali pasażerom przy wyjściu. Włączyłem się do tej akcji, podając im jedną kobietę. Wtedy zauważyłem inną, która szła w złym kierunku - odchodziła od światła, sunęła w głąb gęstniejącego dymu i płomieni. Złapałem ją za rękę. Odwróciła się. To była owa pani, która siedziała przedtem przede mną. Była sama, patrzyła na mnie z przerażeniem. - Musi pani wyjść - powiedziałem. - Tam jest wyjście. - Nie! Nie! Nie mogę znaleźć syna! Nie wyjdę bez syna! Musi mi pan pomóc go znaleźć! - błagała histerycznie. - Proszę mi go pomóc znaleźć! Z każdą sekundą ogień się nasilał. Nie było czasu na spory. - Znajdę go - rzuciłem bez zastanowienia. - Ale pani musi wyjść. I to zaraz. Nie pamiętam, czy odpowiedziała, ale doprowadziłem ją do tamtych dwóch mężczyzn przy szczelinie. Po chwili zobaczyłem, jak wychodzi na światło dzienne. Istniała raczej znikoma szansa, że odnajdę chłopca. Mógł być dosłownie wszędzie. Miałem nadzieję, że ktoś go już wyniósł. Wiedziałem tylko, że ta kobieta musi wyjść, bo zginie. Ogień i dym wypełniły całą kabinę. Po chwili ani drugi rozglądający się po samolocie mężczyzna, ani ja nie widzieliśmy już nikogo, komu moglibyśmy pomóc. Jeden z mężczyzn, pomagający ludziom przechodzić przez szczelinę, wyszedł. Spojrzałem na drugiego. - Wychodzimy - powiedział spokojnie. Spojrzałem po raz ostatni w głąb wraku. Widziałem tylko kłęby dymu i szalejące płomienie. Wiedziałem, że muszę się wydostać. Przeszedłem przez szczelinę w zupełnie inny świat. Od razu oślepił mnie jaskrawy blask słońca, toteż pierwszy kontakt ze światem zewnętrznym nie był wzrokowy, lecz poprzez dotyk i węch. Kiedy oczy przywykły do jasności, zobaczyłem, że znajdujemy się w polu kukurydzy. Mężczyzna, który wyszedł przede mną, zerwał się do biegu. I wtedy przemknęło mi przez myśl - wrak zaraz wybuchnie. Puściłem się pędem, brnąc z trudem w spulchnionej ziemi, żeby jak najszybciej oddalić się od płonącego samolotu. Ale nie odbiegłem daleko. Po paru krokach usłyszałem coś, co kazało mi się zatrzymać. Był to stłumiony płacz małego dziecka. Dochodził z wnętrza wraku. Zawróciłem pędem do płonącego samolotu, nie zastanawiając się nad tym, na co się decyduję, ani jakie mam szansę powodzenia. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
PÓŹNIEJSZE wypadki zostały rozdmuchane przez środki przekazu jako czyn wyjątkowy i bohaterski. Ale to, co zrobiłem, było tylko zwykłym ludzkim odruchem. Po prostu - usłyszałem płacz przerażonego dziecka i pobiegłem w jego kierunku. Po kilku sekundach znalazłem się znów w środku wraku. Przez dym nic nie widziałem, kierowałem się tylko tym płaczem. Płacz - modliłem się w duchu. - Nie przestawaj płakać. Posuwałem się w stronę szlochu, aż znalazłem się tuż nad nim. Wymacałem przed sobą podłogę. Zrozumiałem, że dziecko musi być przysypane szczątkami. W dymie i ciemnościach byłem kompletnie ślepy. Podnosiłem po omacku wszystko, co oddzielało mnie od tego płaczu. Odrzuciłem jakiś brezentowy worek. Potem koc. Potem duży kawał metalu. I wtedy w podłodze otworzyła się jak gdyby dziura - przypuszczalnie schowek na bagaż podręczny w suficie odwróconego do góry podwoziem samolotu. Sięgnąłem i trafiłem na rękę małego dziecka. Wyciągnąłem je i wcisnąłem jego twarz w swoją koszulę, żeby ochronić je przed dymem. Potem pamiętam tylko, że wyszedłem na pole i zacząłem biec. Dopiero kiedy znajdowałem się jakieś 50 metrów od samolotu, odważyłem się zwolnić i spojrzałem na dziecko. Była to mała dziewczynka w błękitnej sukience. Przestała płakać. Obejrzałem jej drobną figurkę w poszukiwaniu śladów obrażeń. Nie zauważyłem ani krwi, ani zdartej skóry, ani poparzeń. Miała tylko małą rankę pod jednym okiem. Wydawała się zupełnie zdrowa, ale nie mogłem mieć pewności. W każdym razie dopóki nie potwierdziła mojej diagnozy pięknym uśmiechem. Zacząłem iść prędko, byle dalej od miejsca katastrofy, aż dotarłem na małą polankę wśród łanów kukurydzy. Siedziało tam, stało lub leżało kilkanaście takich osób jak ja. Poznałem kobietę, którą widziałem przedtem w samolocie - jakże była opanowana mimo złamanej nogi. Teraz, kiedy wychodziła z pierwszego szoku, jęczała z bólu. Inna kobieta trzymała ją za rękę. Wysoki łan kukurydzy zasłaniał mi samolot, widziałem tylko słup dymu. Spojrzawszy w drugą stronę, zobaczyłem zagajnik, w którym kręciła się jakaś grupa ludzi. Miałem nadzieję, że jest wśród nich Jay. I wtedy, kilka kroków dalej, zobaczyłem dziewczynę, najwyraźniej bez żadnych obrażeń. - Czy może pani wziąć to dziecko? - spytałem. - Nie wiem, kim jest ani gdzie jest jej rodzina. Wyniosłem ją z samolotu. - Oczywiście - odparła i wzięła dziecko. A ja puściłem się znów przez pole do wraku - sam nie wiem, dlaczego. Może chciałem jeszcze raz sprawdzić, czy nie ma tam kogoś rannego albo próbującego się wydostać. Dotarłem tak blisko, jak tylko mogłem, ale płomienie trawiły już wszystko. Przez ten żar nie mogłem podejść bliżej niż na odległość sześciu metrów. Wpatrzony w płonący kadłub, z którego zaledwie przed chwilą uciekłem, czułem, że drżę na całym ciele, jak gdyby owionął mnie chłód. I wtedy pojąłem, że to tylko jedna część DC-10. Mój Boże - pomyślałem - a gdzie jest reszta samolotu? cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
DŹWIĘK był taki, jak gdyby ktoś składał materac dmuchany - kapitan Al Haynes zapamiętał tylko pierwszy wstrząs. - Świst przypominający uchodzenie powietrza. Taki odgłos pamiętam. Potem straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, wokół panowała cisza. Żadnych syren. Nic nie widziałem ani nie słyszałem. I znowu straciłem przytomność. Później Dudley Dvorak powiedział mi, że rozmawiałem z nim, kiedy samolot się zatrzymał. Spytałem: "Gdzie jesteś?" "Na tobie" - odparł. Zdobyłem się podobno na żart: "Musisz trochę schudnąć. Strasznie jesteś ciężki" - powiedziałem. Ratownicy z początku nie poznali kabiny pilota. Została sprasowana w jedną bryłę może metrowej wysokości. Dopiero po 35 minutach jeden z ratowników odkrył, że w środku uwięzieni są żywi członkowie załogi. Aż trudno uwierzyć, że kapitan Haynes nie odniósł żadnych poważnych obrażeń ani złamań, chociaż żeby zamknąć wszystkie rany na głowie, trzeba mu było założyć 92 szwy. Kiedy wydobyto go z wraku, zapytał: - Czy wszyscy przeżyli? Dowiedział się, że nie. - Zabiłem ludzi - stwierdził z rozpaczą. Nadal pamięta odpowiedź, którą wtedy usłyszał: - Przeciwnie. Uratował pan wielu ludzi. NIEBAWEM szedłem już z innymi. Niektórzy mieli twarze umazane krwią. Usiłowaliśmy znaleźć wyjście z pola wysokiej zielonej kukurydzy. Na jednej przecince zobaczyłem mężczyznę, który klęczał przy starszej zakonnicy. Siedziała na ziemi i robiła wrażenie oszołomionej. Kucnąłem przy niej i spytałem, czy mogę jej w czymś pomóc. Ściskając różaniec, - Nie. Nic mi nie jest. Chce tu tylko chwilę odpocząć. I pomodlić się. Kiedy odwróciłem od niej wzrok, zobaczyłem rannego pasażera i dwóch pomagających mu mężczyzn. Mieli na sobie mundury wojskowe. Zrozumiałem, że dotarły do nas ekipy ratownicze. Nagle wszędzie ich było pełno. Wciąż błąkałem się jak ogłuszony, dopóki jakiś ratownik nie wyprowadził mnie na pas startowy. Zobaczyłem rozrzucone dookoła szczątki samolotu. Białe płachty okrywały ciała niektórych ofiar. Wokół migały światła karetek i wozów strażackich niczym dzienne robaczki świętojańskie. Jeden helikopter lądował, inny startował. Wszędzie uwijali się ludzie. Na środku pasa ujrzałem pięć lub sześć foteli skłębionych w jeden stos. Kiedy podszedłem bliżej, dostrzegłem przypiętą do jednego z foteli młodą dziewczynę. A obok niej jeszcze jakąś kobietę. Podbiegłem, sądząc, że nikt ich nie zauważył. Dopiero z bliska zobaczyłem czerwone kartki przywiązane do ich nadgarstków. Już je znaleziono. Ich śmierć została sumiennie odnotowana. Karetka zabrała mnie do budynku wyznaczonego na poczekalnię dla tych ocalonych, którzy nie odnieśli poważniejszych obrażeń. Wszedłem do dużej sali, w której znajdowało się ze sto osób. Większość siedziała pod ścianami na podłodze. Przebiegłem wzrokiem twarze, ale nie znalazłem wśród nich Jaya. Mogło to znaczyć, że został tam, w polu, że jest w drodze do szpitala albo że utknął gdzieś w rozgardiaszu akcji ratowniczej. Wiedziałem, że nie poznam jego losu, dopóki nie znajdę telefonu i nie obdzwonię miejscowych szpitali. Chciałem też zadzwonić do rodziny i współpracowników. Podszedłem do starszej, zaangażowanej w akcję kobiety, która rozlewała sok pomarańczowy do papierowych kubków. - Chciałbym skorzystać z telefonu powiedziałem. - Automat jest w końcu korytarza. Zrobiłem kilka kroków w tamtą stronę, kiedy moją uwagę przykuł poważny głos i błysk ekranu telewizora. Dotarły do mnie słowa spikera. Mówił o katastrofie. Sześć lub siedem innych osób patrzyło w ekran. Zobaczyłem olbrzymi odrzutowiec sunący w kierunku pasa startowego, jak gdyby podchodził normalnie do lądowania. Nagle wywrócił się i wszystko zatonęło w dymie i ogniu. Maszyna rozpadła się na kawałki. - Co to za wypadek? - spytałem. Zapadło milczenie, jakby nikt nie mógł uwierzyć, że mam wątpliwości. - To przecież ten dzisiejszy - wykrztusił ktoś wreszcie. Doznałem wstrząsu. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś ocalał z katastrofy, którą właśnie zobaczyłem na ekranie. I wtedy spiker zapowiedział: - Jeszcze raz pokazujemy filmowy zapis przerażającej katastrofy samolotu, który rozbił się niedawno w Sioux City, w stanie Iowa... W końcu jakiś mężczyzna wysunął się naprzód i wyłączył telewizor. Pomyślałem, że Diane mogła już widzieć tę relacje i zacząłem znów szukać telefonu. Przy automacie w holu czekało w kolejce z 10, a może 12 osób. Na szczęście znalazłem jakieś otwarte biuro. Wszedłem do środka, wziąłem słuchawkę - i wtedy mnie zamurowało. Nie mogłem sobie przypomnieć telefonu Dianę do pracy. Właśnie zaczęła nową pracę, miałem jej numer w teczce, która albo została zmiażdżona, albo się spaliła. Postanowiłem skontaktować się ze swoim biurem. Kiedy Diane dowie się o katastrofie, na pewno tam zadzwoni. Wykręciłem numer. Wieść o katastrofie obiegła szybko Denver. - O Boże, Jerry! - przywitała mnie sekretarka, Susan Malin. Już dzwoniła do United, gdzie dowiedziała się, że Jay i ja polecieliśmy tym rejsem. Zapewniłem ją, że nic mi nie jest, tyle że nie widziałem jeszcze Jaya. Susan obiecała znaleźć Diane i powiedzieć jej, że jestem cały i zdrowy. Wiadomość rozchodziła się szybko, musiałem jak najpilniej złapać rodziców. Wykręciłem ponownie numer. W słuchawce usłyszałem głos ojca. - Cześć tato, to ja, Jerry - powiedziałem, a głos zaczął mi się łamać. - Cześć, Jer! Co tam u ciebie? - powitał mnie swoim jak zwykle pogodnym, optymistycznym tonem. Zrozumiałem, że nic nie wie. Zawahałem się przez chwilę. - Nie najlepiej, tato. Zapadła niezręczna cisza, bo namyślałem się, co powiedzieć. Z trudem zdołałem zapanować nad sobą. - Tato, przeżyłem straszną katastrofę samolotową. Ale nic mi nie jest. Kiedy powiedziałem to na głos, stało się to jakby bardziej prawdziwe i tym samym trudniejsze do zniesienia. Trysnęły łzy, gardło zdławił mi szloch. Zacinając się, opowiedziałem, co się stało. - Próbowaliśmy podejść do lądowania awaryjnego, ale się rozbiliśmy... Wyszedłem z tego, nic mi nie jest... ale wokół mnie zginęło pełno ludzi. Tato, zaryliśmy w pole kukurydzy... samolot się spalił... mnóstwo ludzi nie żyje... Ojciec zareagował bardzo podobnie do Susan. - O Boże! Jerry, słyszeliśmy o tej katastrofie. Nie miałem pojęcia, że ty... o mój Boże! - I nie był w stanie powiedzieć nic więcej. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
KILKA OSÓB z mojej grupy ocalonych zabrano do rejonowego szpitala Świętego Łukasza. Stamtąd znów zadzwoniłem z automatu do biura. Dotarła już tam Dianę i po raz pierwszy od rana mieliśmy okazję zamienić kilka słów. Nie pamiętam teraz, co mówiliśmy, ale cała rozmowa, tak jak poprzednie, w końcu utonęła we łzach. Zaprowadzono mnie do małego gabinetu, w którym lekarz po krótkim badaniu nie stwierdził powodów do obaw. (Później okazało się, że odniosłem obrażenia w górnej części pleców i że byłem zaczadzony dymem). Przeszedłem do dużej sali, do której kierowano pasażerów bez poważniejszych obrażeń. Wszystko wydawało mi się lepsze od bezczynnego siedzenia. Kiedy więc zapytano, czy ktokolwiek zechce udzielić wywiadu miejscowej stacji telewizyjnej, zerwałem się z miejsca. - Jeżeli będę mógł stamtąd zadzwonić, to chętnie - zgłosiłem się. W gmachu telewizji znalazłem telefon i zacząłem wydzwaniać, gdzie się dało - do szpitali, na lotnisko, do linii lotniczych. Jednak nikt nie umiał mi nic powiedzieć na temat Jaya Ramsdella. Minęło ponad pięć godzin od wypadku. Wszyscy pasażerowie, którzy przeżyli, trafili już do szpitali. Chociaż spędziłem w stacji telewizyjnej blisko pięć godzin, większość czasu wisiałem przy telefonie. Nie przeprowadzono ze mną wywiadu. Obserwowałem innych pasażerów rozmawiających z dziennikarzami. Moją uwagę zwróciła relacja mężczyzny, który opowiadał, jak ocalała jego rodzina. On, jego żona, ich synowie - 5- i 7-letni - byli przypasani do foteli. Jego żona trzymała w ramionach 11-miesięczną córeczkę. Zgodnie z zaleceniami kobieta położyła małą na podłodze, gdzie obłożyła ją kocami i poduszkami. Po zderzeniu z ziemią starała się rozpaczliwie utrzymać córeczkę, ale kiedy samolot się przewrócił, straciła ją z oczu. Złapała jednego syna, wybiegła z samolotu i wkrótce znalazła drugiego chłopca, któremu przy wyjściu pomógł inny pasażer. Ojciec został, żeby szukać córeczki w zadymionym wraku. Słyszał jej płacz, ale gdy szedł za tym głosem, mała przestała płakać. W końcu dym i płomienie buchały z taką siłą, że musiał uciec. Po jakichś 40 minutach zobaczył młodą kobietę z dzieckiem na ręku. Jego dzieckiem. Kobieta powiedziała, że dziewczynkę znalazł jakiś inny pasażer. Rodzina znów się połączyła. Wszystko to zakrawało na cud. Na monitorze błysnęło zdjęcie małej dziewczynki, Sabriny Michaelson. To było dziecko, które podałem kobiecie na polu. Potem ktoś musiał powiedzieć Markowi Michaelsonowi, że mężczyzna, który znalazł jego córkę, znajduje się w stacji telewizyjnej. Odszukał mnie, ale kiedy stanęliśmy naprzeciw siebie, żaden z nas nie wiedział, co powiedzieć. Obaj byliśmy dziwnie zakłopotani. - Chciałem panu podziękować za uratowanie życia mojej córce - powiedział wreszcie Mark. - Jest pan bohaterem. I rozpłakał się. Ja sam z trudem hamowałem łzy. - To był zwykły ludzki odruch - odparłem. Następnego dnia wróciłem na lotnisko i wszedłem na pokład prywatnego samolotu podstawionego przez linie United. Dziwnie się czułem. Bardzo chciałem zobaczyć jak najszybciej Diane, a jednocześnie ogarnął mnie lęk. Tęsknota była jednak silniejsza niż strach. A zmęczenie wzięło górę nad obiema emocjami. Już w fotelu westchnąłem głęboko i zamknąłem oczy. Następnym dźwiękiem, jaki usłyszałem, było dudnienie kół przy lądowaniu. Przespałem cały lot do Denver. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
W PIERWSZĄ niedzielę po katastrofie Diane i ja poszliśmy na mszę w kościele katolickim Świętego Wincentego a Paulo w Denver, żeby podziękować za cud ocalenia i pomodlić się za tych, którzy nie przeżyli. Tego samego dnia po południu kilku kolegów zorganizowało spotkanie, żeby mnie podtrzymać na duchu. Urządzili coś w rodzaju improwizowanego przyjęcia w domu jednego z nich. Po godzinie zadzwonił telefon. Chociaż byłem na patio, intuicja podpowiedziała mi, kto dzwoni i dlaczego. Tak. W końcu potwierdzono śmierć Jaya Ramsdella. Straciłem nie tylko kolegę, którego szanowałem za jego pracę, ale i bliskiego przyjaciela. Kiedy Diane i ja kładliśmy się wieczorem do łóżka, oboje byliśmy wycieńczeni. Ona w końcu zasnęła, ja nie mogłem powstrzymać gonitwy myśli. O północy wstałem i poszedłem do salonu, żeby podumać. Gdy tak siedziałem w ciemnościach, stanął mi w oczach straszliwy, wyrazisty obraz. Zobaczyłem tamtą matkę siedzącą przede mną, która błagała, żebym pomógł jej znaleźć syna. Wstałem i poszedłem do kuchni. Wcześniej wyciąłem z gazety artykuł z uaktualnioną listą pasażerów United 232. Od czasu katastrofy poznałem nazwiska niektórych spośród moich współpasażerów. Zapaliłem światło. Wczytałem się w małe literki i stwierdziłem, że kobieta siedząca przede mną ocalała, ale nadal nie znaleziono jej synka. Zgasiłem światło i wróciłem do ciemnego salonu. Przypomniało mi się, jak brutalnie zmusiłem do wyjścia tę rozhisteryzowaną matkę. Sądziłem, że samolot lada chwila spłonie albo wybuchnie. Może uratowałem jej życie, ale teraz ten racjonalny argument nie przemawiał już do mnie z tą samą, co wówczas, siłą. Po dwóch dniach ze zaktualizowanej listy dowiedziałem się, że tamten malec zginął. Moja nadzieja okazała się płonna. Mogłem tylko modlić się za matkę, która straciła syna. ZARAZ po katastrofie próbowałem zidentyfikować kobietę i chłopca, którego starałem się pocieszyć kłamstwem, jakobym był pilotem. Sprawdzałem we wszystkich gazetach i relacjach, wpisywałem nazwiska na planie siedzeń w samolocie, bo miejsca ofiar i ocaleńców udostępniono ogółowi. Ale nie zdołałem ustalić, kto zajmował te dwa miejsca. W ciągu następnych lat wiele razy dzwoniłem do United Airlines z pytaniem, co się stało z tą dwójką pasażerów, ale nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Kimkolwiek ta kobieta i chłopiec byli, mam nadzieję, że udało im się przeżyć. Od tamtej pory moje życie, podobnie jak tamten DG-10, przeszło swoją drogę upadków i wzlotów. Podczas uroczystej mszy świętej w intencji ofiar rejsu 232 ktoś z ocalonych powiedział mi: - Już nigdy nie wrócimy do stanu dawnej niewinności. Ci, którzy wyszli z katastrofy, nie mogą uciec od dręczącego pytania - dlaczego właśnie ja? Można je od siebie odsuwać, ale w końcu będziemy musieli spojrzeć prawdzie w oczy i znaleźć powód, dla którego wciąż jesteśmy wśród żywych. W moim wypadku można by powiedzieć, że zostałem oszczędzony, aby przeżyła Sabrina Michaelson. W miesiąc po katastrofie dostałem list od jej rodziców, Marka i Lori. Załączyli zdjęcie córeczki, która obchodziła pierwsze urodziny w ich domu w Cincinnati. Kiedy regularnie co roku, w Boże Narodzenie, przychodzą życzenia od Michaelsonów, zawsze w kopercie znajduję zdjęcie Sabriny -coraz większej blondyneczki - i przyczepiam je sobie magnesem do drzwi lodówki. Dopiero w kolejnym roku wymieniam je na nową fotografię. Myślę, że dziewczynka nie pamięta już pewnie katastrofy, której ja nigdy nie zdołam zapomnieć. 112 OSÓB nie przeżyło, ale o dziwo - 184 przetrwało. Zawdzięczają życie kapitanowi Alowi Haynesowi i jego załodze. Tę opinię potwierdza Państwowa Komisja do Spraw Bezpieczeństwa Transportu. Swój raport na temat owej katastrofy komisja zakończyła wnioskiem, że bezpieczne lądowanie uszkodzonym DC-10 "było właściwie niemożliwe" oraz że postępowanie załogi lotu okazało się "godne podziwu i dalece wykraczało poza racjonalne oczekiwania". Z czasem wszyscy trzej członkowie załogi i pilot-instruktor wrócili do zdrowia. I do latania. 26 sierpnia 1991 roku kolejny DC-10 linii United wystartował z Denver w stronę Międzynarodowego Portu Lotniczego Tacoma w Seattle. W kabinie pilota siedzieli Bili Records i Dudley Dvorak, jeden już jako kapitan, a drugi jako pierwszy oficer. I tak jak niegdyś fotel kapitana zajmował Al Haynes. Osiem stewardes na pokładzie też pochodziło z tamtego rejsu 232. Miałem zaszczyt również być zaproszony i znów siedziałem na miejscu 23G. Tym razem obok mnie siedziała Lecieliśmy wszyscy razem, bo Al Haynes kończył 60 lat - wymagany wiek emerytalny. To był jego uroczysty pożegnalny lot. Później dziennikarze wypytywali go o jego doświadczenia jako pilota. - To była miła praca - podsumował skromnie - z wyjątkiem tych 45 minut, które wolałbym wymazać z życiorysu. Dzisiaj nie lata już zawodowo. Jego wspomnienia są równie żywe jak moje. W ciągu minionych lat zaprzyjaźnił się z niektórymi ocalonymi, a co roku 19 lipca opuszcza flagę na swoim domu w Seattle, żeby uczcić pamięć ofiar rejsu 232. Miałem okazję rozmawiać z Alem Haynesem kilka lat po jego przejściu na emeryturę. Chciałem się dowiedzieć, jak on i jego załoga zdołali sprowadzić tak potwornie uszkodzony DC-10 na ziemię, na której zdarzyły się i tragedie,i cuda. Przyznał, że nadal pozostaje dla niego zagadką, jak zachował panowanie nad maszyną. Zapytany, skąd przyszedł mu do głowy pomysł użycia dwóch pozostałych silników do sterowania, odparł: - Nie mam zielonego pojęcia. Nie było innego wyjścia. Powiedział mi, że od tamtej pory inni piloci wielokrotnie usiłowali powtórzyć ten manewr podczas symulacji lotów, w których odtwarzano warunki tamtej katastrofy. - Wiedzieli, co zrobiliśmy i próbowali to powtórzyć. Nie udało się. Może decydowali się sekundę za późno, a może dwie sekundy za wcześnie. Nie ma wyjaśnienia, dlaczego się udało. - Kiedy wybuchł silnik, powinniśmy fiknąć kozła i spaść o tak - powiedział, wykonując ręką gest pikującej na ziemię maszyny. - Do dziś nie umiem odpowiedzieć, jak ten samolot mógł jeszcze lecieć przez tyle minut. Właściwie to nie ma znaczenia. Czasem wystarczy jedna jedyna szansa na miliard. ❤️🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
JARZEBINKO kochana_________zaczytalam sie w Twoim bardzo interesujacym i wzruszajacym opowiadaniu.Czytalam jednym tchem. Jestem przekonana,ze bohater nigdy nie wymaze ze swojej pamieci tego makabrycznego lotu.To jest przezycie zakodowane na cale zycie. Dziekuje za piekna lekture!!!!!! Odzyly moje wspomnienia,,,,Juz kiedys gdzies o tym pisalam.,,, Lecialam ruskim samolotem z W-wy do Chicago przez Kanade.W Montrealu samolot \"zatankowal sie\" i ruszylismy do celu.Nagle uslyszelismy pilota informujacego nas,ze nie mamy wolnego pasa do ladowania___w zwiazku z tym nasz lot jeszcze troche potrwa. Stewardesy natychmiast pouczaly,co mamy zrobic i egzekwowaly od nas posluszenstwa. Ukradkiem uslyszalam,ze z pewnoscia sa jakies problemy z ladowaniem.Jedna z pasazerek chciala skorzystac z WC,niestety odmowiono jej. Osobiscie czulam sie swietnie.Zero paniki pomimo,ze fruwalismy nad Chicago dosc dlugo.Raz bylismy nad miastem,a potem znow nad jeziorem Michigan. W samolocie coraz glosniejszy lament,,,,donosne rozmowy,,, Wreszcie wyladowalismy.Po odprawie celnej ujrzalam swoja rodzinke.Siostra zaplakana tak jak wiekszosc oczekujacych. Myslalam,ze byly to lzy radosci z naszego spotkania. Nazajutrz,moj kuzyn,ktory pracowal na lotnisku zadzwonil do nas ,,,, Pamietam jego slowa\"Dziewczyno,odmierzaj zycie od poczatku\".Byla awaria silnika i moglo zakonczyc sie tragicznie.A lataliscie dlugo,by pozbyc sie nadmiaru paliwa.Nie wykluczano wybuchu przy ladowaniu \". Wysluchalam i wtedy naprawde zaczelam sie bac!Pomyslalam,jak ja wroce do Polski? Statek odpada ze wzgledu na moja morska chorobe,,,Tylko nie samolot!!! Po uplywie roku lecialam do Kalifornii.Nie musze juz wam mowic,jak strasznie przezywalam ten lot,,,duzo,duzo wczesniej. Skoro zdecydowalam sie ,,,,trudno,trzeba wykonac.Kupilam bilet z miejscem przy oknie.Do dzis pamietam widok skrzydla za oknem.A ja ??Coz,nos przylepiony niemalze do szyby. To byla 4,5 godz walka z sama soba.Dolecialam szczesliwie i juz powrot byl mniej stresujacy.Byl mimo wszystko. Dzisiaj wiem,ze zrobilam bardzo dobry ruch i odwazylam sie ponownie poleciec w krotkim czasie.Pozniej byly nastepne loty,,,i teraz wlasciwie nie mysle,ze cos sie moze wydarzyc.Nie dopuszczam takiej mysli,,, W ubieglym roku lecialam do Arizony____zapamietalam jedynie piekne widoki za oknem,ktore utrwalilam w kamerze i w aparacie. Teraz zastanawiam sie,czy o tej awarii opowiadalam moim rodzicom.?Chyba nie! Zaoszczedzilam im niepokoju i nerwow.Tym bardziej,ze moja siostra lata czesto do Polski.Niech to pozostanie miedzy nami. I tym optymistycznym akcentem koncze moje "fruwajace" wspomnienia! Pozdrawiam bardzo serdecznie🖐️🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dzien dobry🖐️ BIESIADO!👄 JODELKO kochana, wlos na glowie sie jezy jak przeczytalam Twoje loty. 👄❤️ Kochane drzewka wroce do kolorow, kolor MILOSCI zadedykowala nam juz sympatyczna Pomaranczka, dziekujemy!🌻 RADOSC... zlota! http://marhan.pl/Kolory_02.html :D WIARA:::... blekitem zaznaczona. http://marhan.pl/Kolory_03.html👄 NADZIEJA....... zielona. http://marhan.pl/Kolory_04.html❤️ TESKNOTA ..... fioletowa. http://marhan.pl/Kolory_05.html ❤️ DOBROC .........pomaranczowa. http://marhan.pl/Kolory_06.html❤️ 🖐️👄❤️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
🌻 KOCHANE DRZEWKA 🌻 A kiedy w teczy na niebie rozpoznasz kolorow odbicie to znaczy poprostu, ze kochasz zycie! 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
🌻🌻🌻 Uganiamy się za nim, a ono jest tuż obok ............ ................................ SZCZĘŚCIE............................. Lynn Peters. JESTEŚ SZCZĘŚLIWY? - zapytałam kiedyś mojego brata Iana. Odpowiedział: - Tak. Nie. To zależy, co masz na myśli. - Wobec tego powiedz mi, kiedy twoim zdaniem ostatni raz byłeś szczęśliwy? - W kwietniu 1967 roku. Najwyraźniej dostało mi się za to, że zadałam poważne pytanie komuś, kto przez całe życie obracał wszystko w żart. Ale odpowiedź Iana uświadomiła mi, że kiedy myślimy o szczęściu, zwykle pojmujemy je jako szczyt przyjemności - jednak owe radosne uniesienia w miarę upływu lat zdarzają się nam coraz rzadziej. Dla dziecka szczęście jest czymś zgoła magicznym. Pamiętam to robienie kryjówek w stogu siana, zabawy w policjantów i złodziei w lesie lub otrzymanie \"mówionej\" roli w szkolnym przedstawieniu. Oczywiście, dzieci bywają też przygnębione, jednak ich radość z nowego roweru czy ze zwycięstwa w jakimś wyścigu jest zawsze szczera i spontaniczna. Młodzież nieco inaczej pojmuje szczęście. Nagle zaczyna ono zależeć od różnych rzeczy, takich jak ciekawe spędzanie czasu, miłość, popularność wśród kolegów, a także od tego, czy ten okropny pryszcz zniknie przed najbliższą zabawą szkolną. Nigdy nie zapomnę, jak strasznie było mi przykro, gdy nie zostałam zaproszona na prywatkę, na którą prawie wszyscy się wybierali. Pamiętam też, jaka byłam szezęśliwa, kiedy przy innej okazji zupełnie niespodziewanie poprosił mnie do tańca chłopak, który wyglądał jak sam John Travolta. W dorosłym życiu to, co jest źródłem wielkiej radości - miłość, małżeństwo, narodziny dziecka - nakłada na nas pewną odpowiedzialność i niesie ze sobą ryzyko utraty. Bywa że miłość przeminie, seks nie zawsze jest wspaniały, bliscy nam ludzie umierają. Dla dorosłych szczęście nie jest łatwe. Według słownika człowiek \"szczęśliwy\" to taki, \"któremu sprzyja los\", \"którego życie układa się pomyślnie\". Myślę jednak, że szczęście lepiej zdefiniować jako \"zdolność odczuwania radości\". Im bardziej potrafimy się cieszyć z tego, co mamy, tym jesteśmy szczęśliwsi. Jakże często nie doceniamy radości, jaką daje nam odwzajemniona miłość, towarzystwo przyjaciół lub choćby dobry stan zdrowia. Spróbowałam zrobić bilans przyjemności z poprzedniego dnia. Najpierw chwila prawdziwej błogości, kiedy rano zamknęłam drzwi za ostatnim dzieckiem i nareszcie miałam cały dom tylko dla siebie. Potem spędziłam niczym nie zmącone przedpołudnie na pisaniu, co bardzo lubię. Gdy dzieci wróciły do domu, zrobiło się przyjemnie gwarno. Później znów zapanował spokój i razem z mężem mogliśmy cieszyć się sobą. Czasem nawet sama świadomość, że on mnie pragnie, sprawia mi wiele radości. Nigdy nie wiadomo, kiedy szczęście do nas zawita. Gdy zapytałam znajomych, co daje im zadowolenie, niektórzy wymienili rzeczy z pozoru zupełnie błahe. - Nie znoszę robić zakupów - wyznała jedna z moich przyjaciółek, - Ale jest pewien sprzedawca, który zawsze zamieni ze mną kilka słów i potrafi poprawić mi nastrój. Inna znajoma uwielbia, gdy się do niej zadzwoni. - Każdy telefon jest dla mnie dowodem, że ktoś o mnie myśli. Ja zaś bardzo lubię prowadzić samochód. Któregoś dnia zatrzymałam się, aby przepuścić skręcający w boczną uliczkę szkolny autobus. Jego kierowca podziękował mi gestem i uśmiechem. Nagle staliśmy się sprzymierzeńcami w świecie pełnym szalonych automobilistów. To sprawiło, że na mojej twarzy również pojawił się uśmiech. Wszystkim nam zdarzają się takie chwile. Zbyt rzadko jednak odbieramy je jako przejawy szczęścia. Psychologowie mówią, że najwięcej szczęścia daje nam udane połączenie satysfakcjonującej pracy i przyjemnego odpoczynku. Wątpię, czy moja babka, która wychowała czternaścioro dzieci i zarabiała na utrzymanie praniem cudzej bielizny, doświadczyła kiedykolwiek jednego lub drugiego. Miała jednak wokół siebie rodzinę i grono bliskich przyjaciół, i być może to właśnie dawało jej zadowolenie. Jeśli swoje życie uważała za szczęśliwe, to pewnie dlatego że nigdy nie oczekiwała, że mogłoby się potoczyć inaczej. Z kolei my - obdarzeni tyloma możliwościami i poddani przemożnej presji, nakazującej nam odnosić sukcesy we wszystkich dziedzinach życia - traktujemy szczęście jako jeszcze jedną rzecz, którą \"musimy mieć\". Ugruntowało się w nas przekonanie, że szczęście nam się po prostu należy i owa świadomość nierzadko jest źródłem wielu zgryzot. Gonimy więc za szczęściem, utożsamiając je z bogactwem i sukcesem, a nie dostrzegamy, że ludzie, którym się \"powiodło\", nie zawsze są szczęśliwsi. Być może pytanie o istotę szczęścia rzeczywiście jest dla nas trudniejsze, jednak odpowiedź na nie pozostaje zawsze taka sama. Szczęściem nie jest bowiem to, co się w naszym życiu zdarza, ale sposób, w jaki owe wydarzenia postrzegamy. To umiejętność znajdowania plusów w każdym niepowodzeniu, traktowania porażki jako wyzwania. Szczęście to nie marzenia o tym, czego nie mamy, ale radość z tego, co stało się naszym udziałem. Zycze milego dnia!👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Dla sympatycznej Biesiady.
Wybrałem Cię spośród wielu dziś wybrałem właśnie Cię Z Tobą chcę brnąć do celu nic nie obchodzi już mnie Nie ma nic już znaczenia tylko z Tobą chcę być Tyle jest do zrobienia w twych ramionach się skryć Chcę z Tobą spędzić swe życie chcę z Tobą zdobywać szczyt Odpowiedz mi dziś ma Maleńka czy zechcesz ze mną już być? W sercu radość spełnienia tylko Ciebie już chcę Odrzucić inne dążenia na zawsze stopić już się Chcę dziś znać twoją odpowiedź na zawsze upewnić się Odpowiedz dziś mi Kochanie czy zechcesz ze mną już być? Idę przez świat dziś trzymając twoją dłoń Idę przez świat dziś tylko z Tobą chcę być. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Dla sympatycznej Biesiady.
Przyjaźń Nie szafuj słowem - przyjaźń bo ono znaczy wiele, znajomych pełno dokoła, nieliczni to przyjaciele. Życie razów nie szczędzi, kark pochylają cierpienia, ten co pomoże powstać, wart miana przyjaciela. Toczysz swój głaz pod górę, on spada prawie na szczycie, trzeba zaczynać od nowa to syzyfowe życie. Człowiek naprawdę życzliwy - nie w chwale i brzęku mamony - poda swą rękę pomocną z kawałkiem chleba na dłoni. Poda swe mocne ramię i plecy prostować pomoże, wesprze cię słowem i czynem, na nim polegać możesz. Kto szczęście z tobą podzieli i losu zawiłe koleje, tak w dobrej jak i złej dobie na pewno jest przyjacielem. Nie szafuj więc słowem - przyjaźń, bo ono znaczy zbyt wiele, znajomych pełno dokoła, - nieliczni to przyjaciele.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
WITAJ BIESIADO🖐️ JARZEBINKO_______________witaj🖐️ Takie madre slowa o szczesciu,,, Rzeczywiscie,nie zdajemy sobie sprawy,czym jest szczescie?. Naprawde mam duze szczescie w zyciu! Przede wszystkim mam zdrowie!! To najwazniejsza rzecz na swiecie,,, Moja praca zawodowa ___moje hobby.Moja rodzina.Moje marzenia,ktore realizuje.Wspaniali ludzie ___ktorych spotkalam , spotykam i spotykac bede na swojej drodze. Wspaniali przyjaciele!!! Jestem optymistka.Swiat postrzegam w roznych kolorach teczy. Realizuje sie cale zycie,,,,,ciagle nowe wyzwania,,,i jest mi z tym dobrze. Dzisiaj dopiero zdalam sobie sprawe,jak wiele dostalam od zycia. Och,kocham cie zycie ze wzajemnoscia! Czego chciec wiecej? Dzisiaj tez doszlam do wniosku,ze nie mam czasu myslec o starosci.Pogoda ducha nie pozwala mi na to.Jeszcze mam wiele spraw do zrobienia.Waznych spraw,,, Byc moze zmienilam swoje nastwaienie po tym zagrozeniu w chmurkach? Tego naprawde nie wiem. Eeeeee tam,bylam cale zycie dokladnie taka sama. Niektorzy wrecz nie lubia takich radosnych osob,dlatego otaczam sie tylko zyczliwymi i serdecznymi osobami.Oni mnie nie zawodza! Gdzie szukac szczescia? Madre pytanie,,,, Szczęście znajduje się w tobie. Zaczyna się na dnie twojego serca, a ty możesz je wciąż powiększać, pozostając życzliwym tam, gdzie inni bywają nieżyczliwi; pomagając tam, gdzie już nikt nie pomaga; będąc zadowolonym tam, gdzie inni tylko stawiają żądania. Ty potrafisz się uśmiechać tam, gdzie się narzeka i lamentuje, potrafisz przebaczać, gdy ludzie ci zło wyrządzają. Święto radości alexandra Pozdrawiam bardzo serdecznie🖐️🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×