Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Pasja

BIESIADA

Polecane posty

Przygotuj skórę do słońca Wyślij znajomym Drukuj Magdalena Błaszczak pielęgnacja ciała opalanie ,,, Zadbaj o skórę już teraz, a będziesz cieszyć się piękną, zdrową i idealnie równą opalenizna,,,, 🌻 Marie Bejot, lekarz medycyny estetycznej (założycielka francuskiej marki suplementów Oenobiol), zauważyła, że największym problemem jej pacjentek są posłoneczne uszkodzenia skóry, których można uniknąć, stosując suplementy typu „przed opalaniem”. Warto zażywać je 15–30 dni przed urlopem. Wszystkie kapsułki uodparniające skórę na słońce zawierają ochronne karotenoidy (najprostsze – beta-karoten, bardziej zaawansowane dodatkowo likopen, fitofluen i luteinę). Dzięki nim twoja skóra szybciej zyskuje brązowy kolor i lepiej broni się przed słońcem. Z badań dr Bejot wynika, że stosowanie samych pigułek zwiększa tolerancję na słońce o 12 proc. (a w połączeniu z filtrem stosowanym na skórę o 20 proc.). Polecamy Inneov Słońce, Beta Karoten Sun, Solarin Max, Phyto Bronz, Bio-Karoten z wit. E, Dermorutin, Oenobiol Solaire. 🌻 Idealnie równa opalenizna Zapewnią ci ją balsamy z dodatkiem samoopalacza. – Najlepiej używać ich co drugi dzień na zmianę z balsamem nawilżającym, wtedy tempo „opalania się” będzie najbardziej naturalne – radzi Agnieszka Lewandowska, kosmetyczka z salonu Isis. – Nowoczesne formuły tego typu balsamów mają swoisty rodzaj zabezpieczenia – pełna opalenizna rozwija się mniej więcej w ciągu 7 aplikacji, a potem już nie ciemnieje. Nie ma więc ryzyka, że przesadzisz z kolorem – dodaje. I jeszcze jedno: – Radzę nie nakładać balsamu zaraz po kąpieli. Skóra jest lekko odwodniona i mocniej wchłania barwnik, co grozi nierównościami. W takiej sytuacji najpierw posmaruj skórę zwykłym balsamem, odczekaj 15 minut i dopiero nałóż ten „opalający”. 🌻 Nogi, nogi, nogi Lekko opalone i połyskujące zawsze wyglądają bardziej sexy niż blade. Makijażysta Sergiusz Osmański zdradza nam trzy sprawdzone metody na szybką poprawę ich wyglądu. Najłatwiejsza to użycie bronzera lub tzw. rajstop w spreju. Warto jednak poprosić kogoś o pomoc w spryskaniu tylnej części łydek – trudno samemu zrobić to równo. Drugi sposób to zastosowanie balsamu lub oliwki (najlepiej suchej) z połyskującymi drobinkami. Może to też być po prostu rozświetlacz w pudrze. Jeśli natomiast chcesz ukryć naczynka lub ślady po depilacji, sprawdzi się mieszanka 1:1 podkładu z balsamem nawilżającym. To działa! 🌻 Ochrona przed przebarwieniami – Osoby, które mają skłonność do powstawania na skórze przebarwień (dotyczy to w zasadzie wszystkich kobiet po 30. roku życia), powinny już od kwietnia stosować bardzo wysokie filtry przeciwsłoneczne – twierdzi dr Ewa Chlebus, dermatolog. Oczywiście, może się zdarzyć, że mimo ich używania plamki i tak się pojawią, ale na pewno będą mniejsze. Dlatego dobrym pomysłem profilaktycznym jest stosowanie kremów z filtrami jednocześnie z kosmetykami o działaniu wybielającym i rozjaśniającym (pod filtry i na noc). Tak podwójnie zabezpieczana od wczesnej wiosny skóra ma większe szanse na przetrwanie lata bez ryzyka wystąpienia (lub nawrotu) przebarwień.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Zdrowa woda źródlana Małgorzata Wrzesińska Woda źródlana moźe mieć zbawienny wpływ jeśli wiemy jaką pic,,, Codziennie bez żadnych ograniczeń można pić tylko naturalne wody źródlane (np. Żywiec Zdrój, Mama i ja, Słowianka). Stężenie zawartych w nich minerałów, takich jak np. magnez, wapń czy sód, nie przekracza 1000 mg/l, więc nie ma ryzyka, że składniki te przedawkujemy i zaszkodzimy swojemu zdrowiu. W sklepach są też sprzedawane naturalne wody mineralne (np. Kryniczanka, Muszynianka). Zawierają one ponad 1500 mg minerałów w litrze i dlatego nie są przeznaczone do nieograniczonego spożywania. Można ich pić góra dwie szklanki dziennie, np. podczas upału, by uzupełnić utracone wraz z potem minerały.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
\"Szkoda kwiatów, które więdną W ustroni I nikt nie zna ich barw świeżych I woni. Szkoda pereł, które leżą W mórz toni; Szkoda uczuć, które młodość Roztrwoni. Szkoda marzeń, co się w ciemność Rozproszą; Szkoda ofiar, które nie są Rozkoszą. Szkoda pragnień, co nie mogą Wybuchać, Szkoda piosnek, których nie ma Kto słuchać; Szkoda męstwa, gdy nie przyjdzie Do starcia - I serc szkoda, co nie mają Oparcia. \" - Adam Asnyk

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witam 🖐️ BIESIADO👄 JODELKO kochana , Twoje promyki sloneczka doszly i do nas, jest pieknie :D Twoje rady o \"przygotowaniu skory do slonca\" napewno sie przydadza, dziekuje! Tak musimy duzo pic, masz racje i najlepsza a zarazem najzdrowsza jest woda, przypomnialo mi sie jak u mojej Babci w kuchni wisial taki napis: ZDROWA WODA , URODY CI DODA....:D :D :D , to byla woda prosto ze studni.... oj to byly czasy :D :D :D nie wiem jak Ty ale ja jako dziecko pilam wode ze studni , warzywa z ogrodka prosto z grzadki sie jadlo, owoce prosto z drzewa. Teraz niestety myjemy wszystkie warzywa i owoce i co .......... teraz mamy w sklepach piekne truskawki, jabluszka wygladajace pieknie ale smak gdzies pozostal to nie to co kiedys....... 🖐️👄

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Opowiadanie...... DŁUGIE POŻEGNANIE ...... Gdybym z góry wiedziała, co przejdę w związku z nagłą chorobą męża powiedziałabym, że tego nie przeżyję. A jednak przeżyłam. Po drodze poznałam potęgę najprostszych prawd: że życie nie jest sprawą oczywistą, że liczy się każda chwila, że miłość zwycięża wszystko.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
MYŚLELIŚMY, ŻE LOS USŁAŁ NAM DROGĘ RÓŻAMI Znam ludzi, którzy tuż po poznaniu się uznali, ze są dla siebie stworzeni i po roku "chodzenia" wzięli ślub. Ze mną i Tomem było inaczej. Spotkaliśmy się w roku 1987 - Tom, inżynier ochrony środowiska, przeprowadzał ze mną rozmowę kwalifikacyjną do pracy. Pamiętam, jak stał przede mną z nogą opartą na krześle i rękami założonymi na kolanie, przypatrując mi się z błyskiem w oku. Miał na sobie kraciastą koszulę - tworzyła barwną plamę na tle książek o gospodarce ściekami. Dostałam tę pracę. - Próbowałem ją sprawdzać, ale przez cały czas myślałem tylko, że oto w moim pokoju siedzi najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem - Tom zwierzył się po latach koledze. W 1990 roku byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i to zakochanymi w sobie po uszy - przyjemna kombinacja. Cztery lata później, 29 maja 1994 roku, wzięliśmy ślub, gotowi wspólnie stawić czoło życiu. Na przedmieściach Waszyngtonu zamieszkaliśmy z Owsleyem - sympatycznym kundlem, którego Tom wziął ze schroniska. Mąż troszczył się o dom i ogród, często gotował. Troszczył się też o mnie. Pierwszego roku wydawało się, że los usłał drogę różami dla nas, nowożeńców. Tom posadził róże i inne byliny, ja szyłam firanki, razem pomalowaliśmy i urządziliśmy nasz dom. Pracowaliśmy jako inżynierowie ochrony środowiska. Tom był wiceprezesem dużej firmy, która realizowała rządowe zamówienia i zagraniczne kontrakty. Ja się zatrudniłam w mniejszym przedsiębiorstwie i podjęłam wieczorowe studia magisterskie. Snuliśmy fantazje o zamieszkaniu, gdzieś w egzotycznym miejscu - góry, chłodne powietrze - jakaś Boliwia, Nepal... Szczęśliwa spodziewałam się, że w naszym życiu "wielkie zmiany" będą oznaczały narodziny dziecka. Los przyniósł nam inne. Wszystko zaczęło się dzień po walentynkach w 1995 roku. Rano w pracy odbierałam telefony. - Słucham? Tu Mary Catherine. Dzwonił Tom. - Przed chwilą stało się coś strasznie dziwnego. Byłem w barze na lunchu. Czekając na kanapkę, podszedłem do lodówki po coś do picia, ale nie mogłem unieść ręki do uchwytu. Ruszałem ręką, ale ona jakby nie była moja - opowiadał zduszonym głosem. Uspokoiłam go, że to szalejący wirus grypy. Nazajutrz jednak poszedł do swego internisty, doktora Davida Pattersona, który kazał mu między innymi liczyć piątkami i przeliterować wspak słowo "worek". Zapisał go na badanie krwi i rezonans magnetyczny mózgu na następny tydzień. Cały weekend Tom chodził zmartwiony, ale ja miałam za dużo pracy, by się przejmować. Byłam zresztą pewna, że cokolwiek mu dolega, przejdzie po paru dniach. Dopiero teraz dotarło do mnie, że Tom już wcześniej zrobił się małomówny. Od paru miesięcy nie tykał gitary - chociaż odkąd go poznałam ćwiczył codziennie, grał na gitarze basowej w zespole. Powinnam była poznać, że coś jest nie w porządku. W domu zjawił się wieczorem. Byłam wtedy akurat w kuchni, szykowałam obiad.Uściskaliśmy się jak zwykle, ale uścisk Toma był jakiś dziwny. Odsunął się i spojrzałmi w oczy. - Po południu dzwonił doktor. Zdjęcie wykazało jakąś nieprawidłowość. Chcą je jutro powtórzyć. - Nieprawidłowość? Co za nieprawidłowość? - zniecierpliwiłam się. - Powiedział tylko, że to ma kształt hantli. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
TRÓJKA ALBO CZWÓRKA DOKTOR PATTERSON umówił nas na konsultację ze specjalistą doktorem Edwardem Mancinim. Następnego dnia pojechaliśmy do niego do centrum Waszyngtonu. Mosiężne litery na drzwiach informowały, że jest neurochirurgiem. Rejestratorka zaprowadziła nas do jego gabinetu. Usiadłam przy drzwiach z piórem i notesem w ręku. Po chwili do gabinetu wbiegł Mancini. Przywitaliśmy się. Wysportowany, szczupły, lekko łysiejący miał wyrazistą twarz i bystre piwne oczy. Wyjął z koperty sześć dużych czarnych negatywów i przyczepił je do wiszącej na ścianie podświetlonej tablicy. Na każdej płachcie znajdowało się 6 zdjęć pokazujących przekroje głowy mojego męża. Wyglądały identycznie - poza jednym. W tylnej części mózgu jarzyły się dwa kółka - duże i małe. Piątka i dycha. Tom ma w mózgu dwie błyszczące monety - pomyślałam. Doktor Mancini był zdania, że to jedno ognisko chorobowe. Choć widać dwa, to prawdopodobnie są połączone ze sobą, czego nie widać na zdjęciu. Określił je jako "wielkie". On mówił, a ja notowałam: lewy płat ciemieniowy, w pobliżu szlaku ruchowego. Tom nerwowo przełykał ślinę, przenosząc wzrok ze zdjęć na lekarza i z powrotem. To nie dzieje się naprawdę - powtarzałam sobie. Zapytałam, czy to nie może być infekcja. Doktor Mancini uznał to za bardzo mało prawdopodobne. Jego zdaniem był to albo przerzut nowotworu z innej części organizmu, albo glejak. Wyjaśnił, że glejaki to rodzaj guza mózgu. Stopniuje się je od I do IV w zależności od tego, czy rosną powoli (I) czy szybko (IV). - Prawie żadne glejaki nie dają przerzutów poza mózg. To ich jedyny plus - dodał doktor. To miało być pocieszenie? Czułam, że osuwam się w otchłań paniki, ale wzięłam się w garść. Muszę się skupić. Skoro już musimy mieć glejaka, to prosimy o numer I, najwyżej II. - Konieczna jest operacja. Wyznaczyłem termin na początek przyszłego tygodnia. Nie możemy wykonać następnego kroku, dopóki nie mamy chorej tkanki - doktor zwrócił się do Toma. Wyszliśmy z gabinetu jak pijani, spragnieni powietrza, światła i życia. Zeszliśmy do mrocznego podziemnego parkingu i wsiedliśmy do białego subaru Toma. Oparłam głowę na kierownicy i się rozpłakałam. - Nie martw się - powtarzał w kółko Tom. Zadzwonił do swego rodzeństwa i do rodziców. Potem do najbliższych przyjaciół: Richa Bakera, Wayne'a Logana i Sama Selesnicka. Cały weekend spędziliśmy w napięciu. Krzątałam się bez przerwy, mobilizowałam siły. Zrobiłam pranie, moje ulubione i najwygodniejsze ubrania musiały być czyste - jakby ta sztuczka zapewniała mi, że we wtorek się nie rozkleję. W niedzielę wieczorem, gdy położyliśmy się do łóżka, wskoczył między nas pies. Nim poznałam Owsleya, nie byłam miłośniczką psów, on jednak miał tyle wdzięku i serdeczności, że je polubiłam. Kiedy obaj zasnęli, wymknęłam się do gabinetu, włączyłam komputer i sięgnęłam do internetu. Znalazłam plik o guzach mózgu u dorosłych. Podano tam wyniki 5-letnich obserwacji wszystkich czterech odmian guza. Szansę przeżycia ze stopniem III i IV wyglądały niewesoło, ale stopnień I i II napawały optymizmem. Trzeba więc trzymać się dwóch ostatnich. To będzie mała przerwa w życiorysie. Przetrwamy ją i ruszdalej - postanowiłam. Rankiem w dniu operacji ucałowaliśmy się czule na dzień dobry i wstaliśmy z łóżka dopiero, gdy już absolutnie nie można było zwlekać. Szykowaliśmy się do wyjścia, a ja usiłowałam znaleźć właściwe słowa - "kocham cię", "niedługo tu wrócimy", "wszystko będzie dobrze". W szpitalu pielęgniarka spojrzała na kartę Toma. - Okay. Trepanacja. Proszę się rozebrać i założyć to - rzuciła kusy bladoniebieski fartuch zapinany z tyłu i gestem skierowała nas za zasłonę. Mimo że byliśmy za zasłoną, denerwowało mnie, że siedzi tutaj nagi. Wyglądał tak bardzo żałośnie i bezbronnie. Niebawem pojawił się sanitariusz i pomógł mężow wdrapać się na łóżko na kółkach. Szłam obok aż do sutereny, gdzie czekał anestezjolog. - Do zobaczenia wkrótce. Będę tu czekać. Kocham cię - szepnęłam i pocałowałam Toma. - Ja też cię kocham. Idź coś zjeść, nie zapomnij. Obiecujesz? - upewnił się i odwrócił wzrok. Usiadłam w poczekalni. Około godziny 18.30 do poczekalni wszedł doktor Mancini. - Operacja przebiegła pomyślnie. Usunąłem cały większy guz, ale mniejszego nie ruszałem, gdyż groziło to uszkodzeniem mózgu. Raport patologa będzie później, ale wygląda na czwórkę - oznajmił. Zamarłam. - Większość pacjentów ze stopiem IV nie przeżywa dwóch lat. Znałem jednak paru takich, którzy żyli 5,7, nawet 9 lat - dodał. Nie mogłam złapać tchu. To trwało chwile. Potem musiałam zobaczyć Toma. Leżał w grubym białym turbanie z bandaża, z maską tlenową przykrywającą nos i usta. Byłam zdumiona, że właściwie jest niezmieniony - oczy, skóra, zapach były dokładnie takie same, jak przedtem. - Cześć, kotku - otworzył oczy. - Cześć, kochanie. Świetnie ci idzie - powiedziałam. Znów zapadł w sen, ale po paru minutach otworzył oczy i spytał: - Rozmawiałaś z Mancinim? - Tak, ale teraz najważniejsze, żebyś odpoczywał. - Co to jest? - nalegał Tom. Wpadłam w panikę, ale pomyślałam - nie wolno kłamać. - Jedynka, dwójka? - Nie - byłam konkretna. - Trójka albo czwórka? - Tak - musiałam to powiedzieć. Tom znów zasnął. Kiedy w końcu siostra Toma wyciągnęła mnie ze szpitala, panowała noc. Świat był zimny i obcy, zupełnie inny niż ten, który dotąd znałam. cdn.......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
POSTANOWILIŚMY Z TOMEM, że nie będziemy mówić o operacji do czasu rozmowy z doktorem Mancinim. Przyszedł w środę wczesnym popołudniem i ponownie tłumaczył, jaki to rodzaj guza. - Co teraz? - spytał Tom. - Najpewniej radioterapia i chemia - powiedział doktor Mancini i powtórzył, że znał pacjentów, którzy żyli z tym lata całe. Już miał odejść, kiedy Tom wziął głębszy oddech. - Coś panu powiem. Życie nieraz rzucało mi kłody pod nogi. Nie takie wielkie jak ta, ale sobie z nimi poradziłem. Kocham żonę. Kocham życie - głos lekko mu się załamał. - No to świetnie. Ma pan po co żyć, a to bardzo ważne - odparł doktor, odwrócił się na pięcie i uciekł. Po południu Tom zapytał, czemu wielu ludzi ma na czole ciemne smugi. Wyjaśniłam, że jest środa popielcowa. Oświadczył, że chce się pomodlić. Rzadko to robiliśmy. Zaproponowałam, byśmy powtórzyli przysięgę małżeńską, którą napisaliśmy na nasz ślub. Próbowałam ją sobie przypomnieć, ale Tom ubiegł mnie. - Ja, Tom, biorę ciebie, Mary Catherine, skarbie mego serca, najdroższa towarzyszko, za żonę, kochankę i przyjaciółkę, abym mógł z tobą odbyć podróż życia, po kres drogi i dalej. Ślubuję ci miłość, troskę i szacunek, na dobre i na złe, do końca moich dni - mówił płynnie i wyraźnie. Tę noc spędziłam na kozetce obok łóżka Toma. Spaliśmy, trzymając się za ręce. Rano wróciłam do domu i zadzwoniłam do ciotki Marcelli i wuja Hanka, najstarszego brata matki. Lubiliśmy z Tomem jeździć do nich na weekend. Mieszkali w Delaware przy plaży i zawsze chętnie nas u siebie witali. Marcella przez kilkadziesiąt lat pracowała jako pielęgniarka, nieraz miała do czynienia z glejoblastomą - guzem IV stopnia. Dużo wiedziała o nowotworach, 20 lat temu sama chorowała na raka piersi. Powiedziałam jej, że chcę się modlić, ale nie umiem. - Najlepszą modlitwą jest to, co płynie z serca. Ujawnij to i ofiaruj. Czy odczuwasz rozpacz, czy złość, to bez znaczenia. Bóg cię wysłucha. Już cię słyszy. Ty już się modlisz - odparła. To zapewnienie ciotki przyniosło mi wielką ulgę. Tak, ja już się modliłam. To była prawda. Wróciłam do szpitala i zabrałam Toma na spacer. - Dobrze się czuję. Właściwie nie boję się śmierci. Tylko tego, co może przyjść przed nią - powiedział. - Mdłości, bólu, kalectwa, o to ci chodzi? - Tak, tego boję się naprawdę. - Ja też, ale jeśli się zdarzy, poradzimy sobie - obiecałam mu. Powtórzyłam Tomowi słowa Marcelli i spytałam, czy chciałby się pomodlić. Skinął głową. Wzięliśmy się za ręce. Przymknęłam oczy. - Boję się. Pomóż mi zachować nadzieję. Wskaż nam, co robić. Ty widzisz, jak się kochamy. Zachowaj nas razem i dopomóż. Stawimy czoło każdej konieczności, ale chcemy razem iść przez życie. Stawimy czoło również t e m u tylko błagamy - pomóż nam. Amen. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
CENTRUM DOWODZENIA ZDROWIEJE mniej niż 10, ale zwykle więcej niż 1-2 procent ludzi - Sam informował nas o szansach przeżycia chorych z glejoblastomą. Ten kolega Toma ze studiów przyleciał z Nowego Jorku. Niedźwiedziowaty chirurg z bujną brodą i nieśmiałym uśmiechem podtrzymywał nas na duchu, dodawał odwagi. Podkreślał atuty Toma: młody wiek - 38 lat - i ogólnie dobry stan zdrowia. - Szkoda, że chirurg nie zdołał usunąć więcej tego guza - dodał. Zapytał, czy znamy nazwiska lekarzy, których moglibyśmy poprosić o drugą opinię, konsultację. Polecił nam szpital onkologiczny Sloan-Kettering w Nowym Jorku. - Nie traćcie czasu. Musicie się spieszyć. Guz wymaga agresywnego leczenia. Trzeba działać metodą inwazyjną - ostrzegł. Już wcześniej zaczęłam zbierać literaturę o guzach mózgu. Dzwoniłam do działu informacji Krajowego Instytutu Onkologicznego i zamówiłam u nich wybór najnowszych publikacji prasowych o tej odmianie guza, którą miał Tom. Po kilku dniach pocztą przyszedł gruby na 8 centymetrów plik kartek. Segregator opatrzono nalepką: "Glejoblastoma wielopostaciowa dla Toma Gherleina" - zupełnie jakby guz był upominkiem. Przekartkowałam papiery i dowiedziałam się, że wielopostaciowa forma glejoblastomy (w skrócie GBM) jest najczęstszą odmianą guza mózgu u dorosłych. Rozrasta się szybko i swymi wypustkami wnika do leżących w pobliżu struktur mózgu. Zdarza się, że podwaja objętość co 7-8 dni. Standardowe leczenie to chirurgiczne usunięcie guza, naświetlania i chemioterapia. Po samej operacji średnia długość życia wynosi 12-16 tygodni, po operacji i naświetlaniach - około 40 tygodni, a po operacji, naświetlaniach i chemioterapii - 50 tygodni. We dwójkę analizowaliśmy statystyki. Zamiast biadać, że "szansa przeżycia wynosi 2 procent", mówiliśmy: "W tym roku setki ludzi zachorują na GBM i wyjdą z tego. Jednym z nich będzie Tom". Parę dni po wyjściu Toma ze szpitala przyjechał Rich Baker, jeden z jego najdawniejszych przyjaciół. Postanowiliśmy, że mój mąż skieruje swoją energię na rekonwalescencję po operacji, a my ruszymy do boju w jego imieniu na pole medycyny. - Tu będzie nasze centrum dowodzenia - oznajmiłam wchodząc do gabinetu. Stało tu już biurko i komputer. Dostawiliśmy regał i szafkę na akta. Publikacjami na temat guzów mózgu już mogłam zapełnić kilka półek, a szybko przybywały nowe. Rich, siedząc na łóżku w pokoju gościnnym i wertując nasz opasły segregator o glejoblastomach, analizował sytuację Toma. - Standardowe leczenie nie skutkuje. Trzeba załatwić mu inną terapię. Cokolwiek wybierzemy musi to zacząć się dwa tygodnie po operacji, czyli od dziś za tydzień - mówił. Miał rację. Ściągnęłam z internetu tasiemcową listę szpitali i - wspomagani przez znajomych, którzy uruchomili swoje telefony w całym kraju - zredukowaliśmy ją do możliwych do ogarnięcia 30-40 pozycji. Wtedy zasiadłam do telefonu, aby wywiedzieć się szczegółowo o każdą z placówek. W głosach wielu lekarzy i pielęgniarek, którym streszczałam naszą sytuację, słychać było autentyczne współczucie. - Po głosie sądząc, jest pani strasznie młoda - zauważyła któraś z moich rozmówczyń. - Mam 31 lat. - O mój Boże - szepnęła. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
TOM BYŁ BARDZO zainteresowany różnymi metodami leczenia. Rich i ja przedzieraliśmy się przez medyczne teksty i przekazywaliśmy mu informacje o nowych teoriach. W końcu - o wiele za wcześnie - Rich musiał wracać do żony i dzieci w Kalifornii. Po jego wyjeździe dom wydawał mi się ogromny i pusty. Czułam się rozczarowana. Wydawało mi się, że jeśli dobrze poszperam, na pewno znajdę rozwiązanie - ale nie znaleźliśmy niczego szczególnie obiecującego. W piątek rano zadzwonił doktor Mark Malkin ze szpitala Sloan-Kettering, do którego wysłaliśmy dokumentację. Krzyknęłam do męża, żeby podniósł drugą słuchawkę. Doktor Malkin powiedział nam, że w każdą środę lekarze wspólnie przeglądają karty choroby. - Omawiając waszą sprawę, doszliśmy jednogłośnie do wniosku, że konieczna jest druga operacja. Poczułam ulgę słysząc te słowa, dziwiąc się sama sobie, że tak odbieram wiadomość o następnej operacji. - Skoro można wyciąć więcej, to dlaczego nie uczyniono tego od razu? - zapytałam. - Chirurdzy mają w tej kwestii różne zdania. Nasi neurochirurdzy operują guzy mózgu codziennie. Większość nie ma takiego doświadczenia - Malkin skończył rozmowę, podkreślając, że powinnam zgłosić się z mężem jak naszybciej. Natychmiast zadzwoniliśmy do Nowego Jorku do Sama, przyjaciela-chirurga. Obiecał, że dowie się czegoś więcej i po godzinie oddzwonił. - Dobre wieści. Uważają, że można wyciąć więcej, nie czyniąc Tomowi krzywdy. Polecam doktora Arbita. Pracowaliśmy razem, jest fantastyczny. Jeszcze tego piątku umówiłam męża z doktorem Ehudem Arbitem na poniedziałek. W sobotę wybraliśmy się z Tomem i Owsleyem na długi spacer groblą wzdłuż kanału. Wdychaliśmy świeże powietrze i rozmawialiśmy o wyjeździe do Nowego Jorku, o perspektywie drugiej operacji. - Uważam, że to słuszna decyzja. Paskudnie się czułem przed tym jego telefonem. Jeszcze ta pełnia... - powiedział Tom. Dwa dni wcześniej była pełnia księżyca, a ja wierzę, że wtedy coś się musi zdarzyć - czasem dobrego, czasem złego, ale zawsze niezwykłego. - Na ogół nie należę do tych, co wierzą w... - Tom urwał i zacisnął powieki, usiłując się skupić. Czekałam, aż dokończy. Zaczął śpiewać piosenkę Stevie Wondera. - Gdy wierzysz w rzeczy, których nie rozumiesz... Zabo-gony. Zrobiło mi się duszno. - Ciepło, ciepło - zachęciłam go jak w zabawie. Nie mogłam sobie pozwolić na wpadnięcie panikę. - Zabo-gony - powtórzył z wysiłkiem Tom. - Zabobony. Powtórz. Możesz? - poprawiłam go w końcu. - Zabo. Gony. Zabogony. Jezu! -- Nic się nie stało. Wracajmy - wzięłam go za rękę i w milczeniu wróciliśmy do domu. Drżałam na całym ciele. Nim doszliśmy do naszej ulicy, Tom zaczął tracić równowagę. W domu zwalił się na kanapę. Zadzwoniłam do jednego z naszych lekarzy z pytaniem, co oznacza nagły kłopot z wymową. Kazał natychmiast zawieźć Toma na ostry dyżur. W szpitalu wyrecytowałam szczegóły choroby Toma dyżurnemu neurochirurgowi w białym kitlu. Dawał Tomowi proste polecenia: unieść nogę, dotknąć nosa. Lewa strona ciała była posłuszna -- prawa nie. - Czy pamięta pan, który mamy rok? - Ten... tego... tysiąc dziewięćset. Trzeci albo szósty. - Okay, a kto jest prezydentem USA? Tom parokrotnie otworzył usta, nie wydając dźwięku. Następnie zamknął oczy i się uśmiechnął. - Hillary - oświadczył. Lekarz zerknął na mnie niepewny, czy w tej sytuacji może pozwolić sobie na żarty. Skinęłam głową i zachichotaliśmy wszyscy troje. Tom jest sobą, nadal żartuje - pomyślałam. Brakuje mu tylko słów. - No dobrze, Tom, co to jest? - lekarz uniósł lewą rękę i pokazał złoty krążek na palcu. Tom skupił się z całych sił. - Rączka. Doktor wykonał tomografię, kolejne zdjęcia wyciągał pospiesznie z aparatu i przyczepiał do podświetlonej tablicy. W końcu powiedział: - Wokół guza jest znaczny obrzęk, który uciska mózg. - Co pan sądzi o nowej operacji? - Doradzałbym, aby na razie pani mąż został u nas. Podamy środki, które zmniejszą obrzęk i wzmocnią go przed podróżą - odparł. Podniosłam się na duchu po tej rozmowie na dyżurze w szpitalu i poczułam, jak na nowo budzi się we mnie duch wojownika. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
W NIEDZIELĘ przyszłam do Toma do szpitala i zastałam go pałaszującego jajka na grzance. Uniosłam do góry lewą rękę. - Co to jest? - Obrączka - odparł. Juhu! - ucieszyłam się. Zauważyłam jednak, że nie miał pełnej władzy w prawej ręce. Wyglądał na zmęczonego i chwilami szukał słów. W karcie choroby zapisano "umiarkowana afazja" (afazja to utrata zdolności mówienia). Podróż samolotem była dla Toma niewskazana, więc jego rodzina wynajęła kierowcę, by zawieźć nas do Nowego Jorku. Wyjechaliśmy w poniedziałek rankiem. Po 5 godzinach wysiedliśmy na Manhattanie. W niewielkim gabinecie poznaliśmy doktora Arbita - człowieka o surowej twarzy, ale oczach pełnych współczucia. - Guz jest bardzo groźny. Ale po operacji, naświetlaniach i chemioterapii ma pan szansę znaleźć się wśród tych niewielu ludzi, którzy żyją latami. Po operacji może pan mieć sparaliżowaną prawą połowę ciała. Jeżeli wyraża pan zgodę, możemy operować jeszcze w tym tygodniu - mówił Arbit. Tom bez słowa skinął głową. Ulokowaliśmy się w hotelu, potem postanowiliśmy wyjść na kolację. Recepcjonista polecił nam modną włoską restaurację w pobliżu hotelu. Kelner przyjął zamówienie, a ja spojrzałam na Toma. Miał wygoloną połowę głowy, po trepanacji bliznę w kształcie litery U i kruszył chleb po całym stole. Miał kłopoty z posługiwaniem się lewą ręką. - Ale się śmiesznie porobiło, Tom. Parę tygodni temu byliśmy przebojowymi ludźmi po 30. Chodziliśmy do knajp w modnych ciuchach. A teraz patrz: byle jak ubrani trzymamy się za ręce i rozwalamy jedzenie po stole - powiedziałam. Mój mąż się uśmiechnął. - Jak zapatrujesz się na ewentualność mojej... - przełknął ślinę - ... niepełnosprawności? - Kochanie, jesteś całym moim życiem. Chcę, żebyś był ze mną i nic więcej. Poradzę sobie ze wszystkim - mówiłam z przekonaniem. - Ja też. Ta decyzja w sprawie operacji nie wymagała wielkiego główkowania - rzekł Tom. Pochłaniając kopiaste porcje makaronu, rozprawialiśmy o przyszłości. Może zdecydujemy się na dziecko? Ja poszłabym do pracy, a Tom zająłby się nim. Obojgu nam by to pasowało. Tej nocy zasnęliśmy objęci, spokojnie i bez lęku. W środę rano Tom już był na sali operacyjnej. Chciałam usiąść w holu i czekać na wiadomość o operacji, ale dostrzegłam obok kaplicę. Była mała. Pięć, może sześć krótkich ławek stało przed prostym, drewnianym ołtarzem. Usiadłam w jednej z nich, przymknęłam oczy i pozwoliłam swobodnie płynąć zachowanym w pamięci obrazom. Tom bawi się z dwoma siostrzeńcami. Tarzają się po podłodze, pękają ze śmiechu. Chłopcy piszczą z uciechy, a Tom śmieje się na całe gardło. Inny obraz: górska wspinaczka. Tom w uprzęży z lin porusza się zwinnie jak kot. Wsuwa dłoń w szczeliny skały... Na koniec wyobrażam sobie Toma leżącego bez ruchu na stole operacyjnym. Doktor Arbit robi najlepszą operację w swoim życiu: wycina guz całkowicie. Usłyszałam pielęgniarkę wywołującą moje nazwisko. - Operacja pani męża się skończyła - powiedziała. Prawie biegłam korytarzami do sali, w której leżał Tom - zmizerniały, z podkrążonymi oczami. Pogłaskałam go po ramieniu. - Słoneczko, jestem tutaj. Otworzył oczy. - Cześć. Głowa mnie boli. Serce podskoczyło mi z radości. Mówi! Pielęgniarka podała mi słuchawkę, dzwonił doktor Arbit. - Mam świetną wiadomość. Operacja się udała wręcz znakomicie. Zapytałam, ile guza usunął. - Ponad 90 procent, prawdopodobnie co najmniej 95. Mąż jest w świetnej formie. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
TERKOT BUDZIKA zbudził nas brutalnie po raptem czterech godzinach snu. Zdusiłam brzęczyk i półprzytomna poczłapałam do kuchni szykować owsiankę. W nocnej koszuli weszła ciotka Marcella, która chętnie mnie w tym wyręczyła. Przyjechała z Hankiem, oboje byli gotowi zostać tak długo, jak będą potrzebni. Ucieszyłam się i byłam im wdzięczna za pomoc. Tom skończył naświetlania zgodnie z planem. Jednak zdjęcia ujawniły, że guz nie zmienił rozmiarów, ale zaleczony z jednej strony rozrastał się w drugą. Doktor Malkin zalecił natychmiastowe rozpoczęcie chemioterapii, choć zwykle robi się przed nią 6 tygodni przerwy. Był zdania, że istnieje 30-40 procent prawdopodobieństwa na zatrzymanie wzrostu guza. Chemioterapię zdecydowaliśmy się robić w gabinecie doktora Allena Mondzaca - onkologa przyjmującego w centrum Waszyngtonu. Tom był na pierwszym zabiegu, razem z nim Marcelła. Ja skoczyłam do bufetu w hallu. Dojadałam właśnie ostatni kęs, gdy pojawił się portier - wzywano mnie na górę. Pobiegłam do gabinetu chemioterapii. Marcella położyła mi ręce na ramionach, mówiąc, że wszystko jest już dobrze, ale Tom miał atak drgawek, które trwały parę minut. Już po wszystkim. Nic mu się nie stało. Usiadłam koło Toma, wzięłam go za rękę - nagle przewrócił oczami i cały zesztywniał. Wstrzymałam oddech, mając nadzieję, że już nie dojdzie do ataku. Stop! Błagam, stop! - krzyczałam w duchu. Przyjechało pogotowie, zabrali Toma do szpitala. Gdy tam dotarli, skurcze mięśni nadal trwały. Lekarz zaaplikował leki znieczulające, które całkowicie obezwładniły Toma. Powiedziano mi, że przyczyną ataku było zapewne naciekania nowotworowe w nietknięty do tej pory obszar mózgu. W poczekalni dołączyło do mnie kilkoro członków rodziny. Wuj Hank sugerował, ze może przydałaby się jeszcze jedna operacja. - Nie będzie więcej operacji - oświadczłam kategorycznie. Rodzina spójrzała na mnie pytająco, więc wyciągnęłam czarną aktówkę, w której trzymałam wszystkie zdjęcia z prześwietleń Toma. Pokazałam im ostatnie, mówiąc: - Sprzed dziesięciu dni. Gdy uniosłam zdjęcie pod światło, zaparło im dech. Na zdjęciu widać było guz, który zaczynał się tuż przed uchem Toma i sięgał aż na tył głowy. Przypominał kosmatego stwora z mackami. - Nadal rośnie, teraz jest większy - taka była straszliwa prawda. Chciałam zabrać męża jak najdalej od szpitala i od chemioterapii. Musiałam jednak mieć pewność, że postępuję słusznie. Poszłam do doktora Mondzaca i zadałam mu zasadnicze pytanie. Odpowiedział mi, że chemioterapia to najwyżej 30-procentowe prawdopodobieństwo zmniejszenia się guza. - A jakie jest prawdopodobieństwo całkowitego zniknięcia? - Bliskie zera. - Myślę, że w domu będę mogła zapewnić mu lepszą opiekę. - Okay. Więc wypisujemy - skwitował cicho doktor. W domu zastałam świeżo posłane szpitalne łóżko. Rodzice Toma wszystko dla nas urządzili. Mój mąż tylko częściowo odzyskał sprawność po ataku drgawek. Prawą stronę ciała miał sparaliżowaną. Brat Toma pomógł mi go ułożyć na nowym łóżku - z widokiem na ogród. Nazajutrz Tom czuł się silniejszy i rozmawialiśmy - co dalej. O chemii nie chciał słyszeć, ale chciał wypróbować tamoxifen - lek, o którym wcześniej czytaliśmy.Na moją prośbę doktor Mondzac wypisał receptę. W czerwcu odwiedzili nas koledzy męża i zaproponowali wycieczkę do centrum handlowego. Każde wyjście oznaczało ogromne przedsięwzięcie: wsadzenie Toma z wózka inwalidzkiego do auta i z auta do wózka, pomoc przy chwilowych utratach świadomości i mikroatakach, rozszyfrowanie jejego słów - ale gra była warta świeczki. Cóż to za ulga w porównaniu z jazdą na naświetlania i do różnych lekarzy. Pierwsza połowa czerwca mijała nam całkiem przyjemnie. Do naszych ulubionych rozrywek należały wypady do parku wodnego. Korzystaliśmy z basenu, który miał około metra głębokości i długie, płaskie zejście do wody. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
PIERWSZYM RAZEM zwiozłam Toma powoli tym właśnie zejściem. Byliśmy w połowie basenu, gdy dobiegł mnie dziwny odgłos: Tom płakał! - Co się stało? - spytałam. - Boi - westchnął. Utracił już zdolność mówienia pełnymi zdaniami. - Boisz się utonąć? Kiwnął głową. Aby udowodnić mu, jak płytki jest basen, poszłam parę kroków dalej. Wówczas jego płacz zmienił się w dziki ryk. Wróciłam jednym susem - uprzytomniłam sobie, co go tak przeraża, siedział unieruchomiony na wózku, po szyję w wodzie! - Przysięgam, jesteś bezpieczny. Gdybyś nawet spadł, utrzymam cię. Uniosłam go w górę. - Spójrz. Tom powoli się uspokajał. - Chcesz wstać? - zapytałam. Uśmiechnął się. Stanęłam przed wózkiem i uniosłam go pod pachy. Po raz pierwszy od wielu tygodni stał na nogach. Potańczyliśmy chwilę w basenie, nasze ciała ocierały się o siebie. - Miło - powiedział Tom, uśmiechając się szeroko. Marzyłam, aby mogło tak trwać zawsze: jakaś wyprawa, a poza tym spanie, jedzenie, bycie i czucie. Ale nasze wspólne życie szybko się nam wymykało. Wiedziałam, że Tom umiera, lecz jeszcze miałam go przy sobie. Mogłam go dotykać, mówić do niego, słuchać jego serca. Moje pragnienia zmieniały się podczas choroby: najpierw marzyłam, żeby całkiem wyzdrowiał, potem przystałam na jego kalectwo i pragnęłam tylko, aby żył. Później pogodziłam się z jego bliską śmiercią i chciałam oszczędzić mu cierpień. W końcu zrozumiałam, że nie każdy ból da się uśmierzyć. Wtedy pragnęłam dać mu pomoc duchową. Podczas choroby Tom wielokrotnie rozmawiał z przyjacielem rodziny - franciszkaninem Danem Rileyem. W środę 19 lipca ojciec Dan odprawił u nas w domu mszę świętą. Gościliśmy kilka osób z rodziny. Dan mszę rozpoczął od modlitwy i błogosławieństwa. Ja odczytałam tekst buddyjskiej medytacji. Następnie ksiądz odprawił z nami ceremonię odnowienia obietnic chrztu świętego. Zanurzył dłonie w wodzie i pokropił czoło męża - potem wszyscy zrobiliśmy to samo. Marcella odczytała Psalm 23, zawierający te oto słowa: "Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia". Słuchając ich, pojęłam jak głęboko czuję, że dobroć i łaska przyszły do Toma i do mnie z wielu źródeł, których istnienia nawet nie przeczuwałam. Nazajutrz mój mąż był zupełnie odmieniony - wyciszony i spokojny. Była piękna pogoda. Chciałam, byśmy wspólnie mogli cieszyć się ciepłym dniem, więc wywiozłam Toma na wózku na taras z tyłu domu. Wysokie drzewa otaczające podwórze szeleściły zielonymi liśćmi, a ptaki buszowały po trawniku, teraz zarośniętym chwastami. Przez ocieniający nas baldachim pnączy prześwitywały żółtobiałe plamki słońca. Uniosłam głowę Toma, aby mógł spojrzeć na podwórze. Potem uklękłam przed wózkiem, oparłam głowę na jego kolanach i ujęłam go za ręce. Dziękowałam mu, że dał mi o wiele więcej niż kiedykolwiek oczekiwałam i zapewniałam, że dam sobie radę. Dziękowałam też opatrzności, że mogłam go kochać. Wiedziałam, czy też raczej czułam, że Tom doskonale słyszy wszystko, co do niego mówię. Przymknął oczy. W poniedziałek 24 lipca przestał już w ogóle przyjmować pokarmy i płyny. Tego dnia jedna z zasadzonych przez niego róż zakwitła - ta biała. Ścięłam co najmniej tuzin pąków, umieściłam w wazonie i postawiłam w jego pokoju. Tam się otworzyły - połyskujące i misterne. Tego dnia Owsley położył się na straży przy drzwiach sypialni Toma. Przez cały dzień nie wychodził na dwór, nie szczekał, nie tknął jedzenia, tylko od czasu do czasu przenosił się na łóżko Toma albo wskakiwał do mnie na fotel. We wtorek wieczorem trzymałam Toma za rękę, pochyliłam się nad nim i pocałowałam w policzek. - Jest już jedenasta, pójdę się położyć. Dobranoc. Kocham cię - powiedziałam, jak każdego innego wieczoru. O trzeciej nad ranem obudziłam się - poczułam jakby ktoś lekko mnie trącił. Gwałtownie otworzyłam oczy. Byłam sama, w pokoju było nikogo. Wstałam i poszłam do pokoju Toma. Widziałam, jak robi powolny wdech, potem wydech. Potem już nic więcej. Delikatnie ujęłam go za nadgarstek. Nie wyczułam pulsu. Siedziałam przy ciele Toma pogrążona w medytacji i modlitwie. Jego duch zjawił mi się jako światełko zdążające w kierunku wielkiego światła, z którym się stopiło. Poczułam też coś, czego nigdy przedtem nie doświadczyłam - trudno to nazwać, najbliższe zdaje się słowo t a j e m n i c a. Czułam, że Tom zostaje wyniesiony w górę. Przepełnił mnie nabożny lęk. Dopiero po godzinie zadzwoniłam, gdzie trzeba. Kilka godzin później przyjechali nie dwaj pracownicy domu pogrzebowego. Nasza procesja - ciało Toma, Owsley i ja - przeszła przez hall, próg domu, frontowy dziedziniec i bramę. Zatrzymaliśmy się z Owsleyem tuż za bramą, patrząc jak ciało Toma znika wewnątrz karawanu i powoli odjeżdża. Owsley został na ulicy, długo odprowadzał karawan wzrokiem. Ja wróciłam za furtkę i ocknęłam się w ogrodzie Toma, przed jego krzewem białej róży. Słońce właśnie wstawało, na niebie odbywał się spektakl różowo-fioletowych świateł tańczących na biało-szarych obłokach. Noc rozpływała się powoli. W ciszy poranka poczułam wyraźnie, że ja, Tom, Ziemia i Bóg stanowimy jedność. ❤️ Zycze milego czytania.... lekturki. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Milosc zwycieza___ zrozumialam to dzieki mezowi, dzis samotnie stawiajac czolo zyciu.... MOJA HISTORIA nie ma końca, bo chociaż życie Toma na ziemi dopełniło się - moje trwa nadal. Patrząc wstecz, widzę wyraźnie, że byłam postawiona przed wyborem: oto twoje życie - weź je albo odrzuć. Nauczyłam się, że trzeba je przyjąć - i wykorzystać do końca. Nauczyłam się również, że miłość jest trwalsza niż cierpienie i żal. Gdybyśmy mogli wybrać z życia tylko jedną rzecz - czy istnieje cokolwiek lepszego od miłości? Mary Cathrine Fish. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
JARZEBINKO kochana_______________bylam pochlonieta ta opowiescia!!! W trakcie czytania w mojej pamieci pojawily sie osoby,ktore walczyly o zycie.Niestety,,, Pieeeeeeeeeeeekna lektura.Dziekuje,,,dziekuje.❤️ Naprawde cieszmy sie chwilami,,,,cieszmy sie kazdym dniem!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Każdego dnia zaczynaj życie od nowa!!! Życie znowu wstępuje w ciebie, gdy się dziwisz, że każdego poranka pojawia się światło. Jesteś szczęśliwy, ponieważ twoje oczy widzą, twoje dłonie czują, a twoje serce bije. Jesteś jak nowo narodzony, gdy zdajesz sobie sprawę, że żyjesz. Jesteś nowym człowiekiem, gdy czystym spojrzeniem patrzysz na ludzi i sprawy, gdy potrafisz cieszyć się kwiatami na drodze swojego życia. Ten, którego nic już nie potrafi zachwycić, nigdy nie przeżyje cudu. Przyjmij, co ci ten dzień przyniesie: światło, powietrze i życie, uśmiech, płacz i zabawę. Cały cud tego dnia. Phil Bosmans

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
JODLA pierdolisz. Ja nie jestem szczesliwy ze zyje kiedy przechadzam sie po swoim miescie w ktorym sie urodzilem i widze obrzydliwy budynek fabryki posluszenstwa tj. szkoly panstwowej przymusowej.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
OTWÓRZ SWOJE SERCE DLA RADOŚCI Jest taki smutek, który przychodzi wtedy, kiedy za bardzo przywiązujemy się do siebie i do przedmiotów. Wtedy, kiedy gniewamy się na ludzi, o których myślimy, że za mało nas cenią. Mamy żal, że na świecie jest tak okropnie i że to właśnie nam źle się powodzi. A przecież jest tyle drzew i kwiatów, takie mnóstwo ptaków i motyli, łąk i lasów. Tyle cudownych rzeczy wokół nas, które tylko czekają na to, by uzdrowić człowieka z jego smutku. Naucz się nazywać po imieniu drzewa i kwiaty, ptaki i ryby, w imię Boga. Otwórz swojego ducha dla światła, otwórz swoje serce dla radości. Phil Bosmans

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Ludzie krzyże,,,,, Był człowiek, który narzekał na swoje życie. Skarżył się, że jest mu ciężko, bo mieszkanie niewygodne, za ciemne, za ciasne, że dochody za małe, że jego rówieśnicy, którzy podobne szkoły ukończyli, zarabiają daleko więcej niż on. Mówił, że innym jest łatwiej żyć, że lepiej dają sobie radę ze złymi ludźmi, z trudnymi okolicznościami, że im wszystko układa się korzystnie, a jemu jest źle i to z roku na rok coraz gorzej. Twierdził, że gdyby się urodził kilkadziesiąt lat wcześniej albo kilkadziesiąt lat później, to wtedy na pewno byłoby wszystko inaczej. Chodził wciąż smutny, skwaszony, zniechęcony. Razu pewnego, gdy spał, śniło mu się, że ktoś go budzi. Otworzył oczy i zobaczył postać stojącą koło\'jego łóżka. Chociaż nigdy Anioła nie spotkał, wiedział, że to jest Anioł. Nie czul w sobie żadnego lęku. Anioł stał nad nim, jakby czekając na jego przebudzenie. A gdy spostrzegł, że on już nie śpi, łagodnym zapraszającym ruchem dał mu znak, aby wstał: - Wstań proszę - powiedział. Człowiek ów, wcale tym nie zdziwiony, podniósł się z łóżka. Stanął obok tajemniczego gościa. Popatrzył pytająco na niego. A wtedy Anioł z uśmiechem powiedział: - Pójdź, proszę, ze mną. Człowiek spytał go nieśmiało: - Dokąd chcesz, żebyśmy poszli? - Zaraz zobaczysz - odpowiedział Anioł. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Podążył więc za nim. Anioł wiódł go przez jego mieszkanie, wyprowadził go na klatkę schodową i zaczął wstępować po schodach na górę. Człowiek wciąż nie wiedział, dokąd idą i co to ma wszystko znaczyć, ale nie śmiał pytać. Był tylko pewny, że to chodzi o jakąś bardzo ważną sprawę, która go bezpośrednio dotyczy. Postępował w milczeniu za Aniołem coraz bardziej ciekawy, dokąd wiedzie go ten wysłannik Boga. Szli długo po schodach, aż stanęli przed drzwiami. W pierwszej chwili nie mógł zorientować się, dokąd drzwi prowadzą, ale za moment poznał, że; to drzwi wiodące na jego strych. Anioł otworzył drzwi i weszli do wnętrza. Wtedy człowiek zobaczył, że to wcale nie jest strych jego domu. To była wielka sala, pod której ścianami stały nagromadzone krzyże - tysiące, dziesiątki tysięcy, nieprzeliczona ilość; krzyże były różne, dziwne: ogromne, małe i całkiem maleńkie, proste i ozdobne, ze złota i z drewna, malowane, heblowane, wysadzane drogimi kamieniami i całkiem zwyczajne, cięte z brzozy. Przyglądał się uważnie tym krzyżom. Każdy z nich był inny. Czasem zdawało mu się, że znalazł dwa identyczne, ale później zauważał, że tak nie jest, że różnią się pomiędzy sobą przynajmniej jakimś szczegółem. Po chwili człowiek przełamując nieśmiałość spytał Anioła: - Skąd tu tyle krzyży? Po co tu stoją? Do kogo należą? Usłyszał jego głos: - To są ludzkie krzyże. - Ludzkie krzyże? - powtórzył człowiek, niewiele z tego rozumiejąc. - Każdy musi jakiś nieść - mówił dalej Anioł. - Ach tak. Teraz rozumiem, dlaczego tyle tych krzyży i dlaczego każdy z nich jest inny. Ale po co przyszliśmy tutaj? Anioł o odpowiedział: - Pan Bóg polecił mi, abym ciebie tu przyprowadził. - Pan Bóg? - zdziwił się ów człowiek. - Dlaczego? cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
- Narzekasz na swój krzyż. Mówisz, że ci bardzo ciężko z nim iść. Bóg zezwolił, abyś tu przyszedł i wybrał sobie inny krzyż, jaki tylko zechcesz, i żebyś z tym nowym krzyżem szedł dalej przez życie nie narzekając. Człowiek słuchał tego, co Anioł mówił, prawie nie wierząc swoim uszom. W końcu powiedział: - Czyż to jest możliwe, żeby Wielki Bóg chciał się zajmować takim człowiekiem jak ja? - Pan Bóg naprawdę przysłał mnie do ciebie - potwierdził Anioł. - Będę mógł wybrać krzyż taki, jaki tylko zechcę? - spytał wciąż jeszcze nieufny. - Tak. Naprawdę - powtórzył Anioł jego słowa. - Możesz wybrać l taki krzyż, jaki tylko zechcesz. - I będę mógł z nim iść przez całe życie? - pytał człowiek, chcąc się upewnić. - Tak. Będziesz mógł iść z nim, jeżeli tylko zechcesz, przez całe Twoje życie - Odpowiedział mu Anioł. Człowiek wiedział już, który krzyż wybierze. Piękny, złoty krzyż przyciągał jego wzrok od pierwszej chwili. Pomyślał: "Wreszcie będę miał wspaniałe życie". Spytał nieśmiało Anioła wskazując na ten krzyż: - Czy mogę go wziąć? Anioł skinął głową: - Tak. Uradowany człowiek podbiegł do upatrzonego krzyża, objął go mocno, aby go włożyć na swoje ramiona, ale nadaremnie. Nie potrafił go nawet, ruszyć. Krzyż był bardzo ciężki. Mimo to człowiek nie chciał z niego zrezygnować. Wytężył wszystkie siły. Nic nie pomogło. Krzyż nawet nie drgnął. Zaskoczony tym i rozczarowany powiedział do Anioła: - Za ciężki. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
- Spróbuj znaleźć inny, który będzie lepszy dla ciebie - powiedział spokojnie Anioł. Człowiek rozejrzał się po sali i skierował w stronę innego krzyża, również złotego, choć nie tak dużego, który też wcześniej już spostrzegł. Krzyż ten był wysadzany wspaniałymi kamieniami, ozdobiony wyszukanym ornamentem. Podszedł do niego, z trudem położył go sobie na ramiona. Zrobił z nim parę kroków i przekonał się, że niestety ten też jest za ciężki, a poza tym dokuczliwie gniotą go w ramiona te wspaniałe ozdoby i drogie kamienie, które go tak zachwycały. Odezwał się trochę do siebie, trochę do Anioła: - Jest niemożliwe, żebym mógł z nim iść dłuższy czas. - Znajdziesz na pewno krzyż bardziej dla ciebie odpowiedni. Tylko nie zniechęcaj się - pocieszył go Anioł. Człowiek rozglądnął się w poszukiwaniu i po chwili podszedł do krzyża też złotego, który był o wiele mniejszy. Faktycznie, był on również o wiele lżejszy, ale za krótki. Gdy ułożył go sobie na ramionach i zaczął z nim iść, krzyż ten tłukł go po nogach i plątał mu krok. Odłożył go na miejsce. Wziął inny krzyż, ale ten mu też nie odpowiadał. Potem spróbował nieśćinny i znowu inny. Coraz bardziej nerwowo, już nie chodził, ale biegał po tej ogromnej sali szukając krzyża dla siebie. Czas płynął, a on wybierał i wybierał bez końca. Wciąż nie mógł znaleźć krzyża, z którego byłby zadowolony. Bo były za długie albo za krótkie, za ciężkie, albo zbyt uciskały go ozdoby, albo po prostu nie podobały mu się w kształcie lub kolorze. Już zdawało mu się, że nie zdecyduje się na żaden, że nie znajdzie dla siebie .odpowiedniego. Przyszło mu nawet do głowy, że może przez zapomnienie czy przeoczenie nie zrobiono stosownego krzyża dla niego. I gdy był na skraju rozpaczy, że będzie musiał wziąć krzyż jaki bądź, pierwszy lepszy, wtedy wreszcie znalazł taki, który był odpowiedni dla niego. Wszystko mu się w nim podobało: i ciężar, i długość, kolor, ozdoby. Wszystko było takie, jak chciał. Był świetny, najlepszy. Uszczęśliwiony podszedł z tym krzyżem do Anioła i powiedział: - Znalazłem. cdn

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
- Cieszę się, że znalazłeś - odrzekł Anioł. Człowiek ów, jakby z obawy, by mu tego krzyża nie odebrano, powtórzył: - Tak, ten mi odpowiada. Proszę de, pozwól mi z tym krzyżem iść przez całe życie. Anioł uśmiechnął się tajemniczo: - Dobrze a potem dodał - A czy ty wiesz, że to jest twój krzyż? Człowiek patrzył z niepokojem na Anioła nie rozumiejąc, o co chodzi. Wreszcie zapytał: - Nie wiem, o czym mówisz? Wtedy Anioł powiedział mu wyraźnie: - Ten krzyż, który znalazłeś, to jest twój krzyż. To jest ten sam, który od początku życia niesiesz na swoich ramionach. ks. M. Maliński

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Wszystko wytrzymasz, ze wszystkim możesz sobie poradzić, jeżeli masz przy boku przyjaciela. On nie musi nic więcej uczynić, jak tylko powiedzieć słowo, albo też bez słów, podać ci rękę. Przyjaciel w twoim życiu jest najlepsza pociechą w każdej potrzebie. Przyjaciel to prawdziwa ludzka dobroć, w której czujesz znak Bożej dobroci. Są ludzie, którzy przekazują światło dalej. Są ludzie, którzy wszystko przemieniają w zmierzch. Żyjemy w ciągłym pośpiechu, dzisiaj wszystko musi szybko iść. W czasach, gdy nikt nie ma czasu, spróbuj pozostać człowiekiem. Nie pozwól zapędzić się w bezsensownej gonitwie! Ślimak także dotarł do arki Noego. Phil Bosmans

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Witajcie biesiadniczki! \"Czas płynie i zabija rany\" Edward Stachura Posłuchaj, porzucony przez nią, Nieznany mój przyjacielu: W rozpaczy swojej Nie wychodź na balkon, nie wychodź, Do bruku z góry nie przychodź, nie przychodź, Na smugę cienia nie wbiegaj, Zaczekaj, trochę zaczekaj! Poczekaj, porzucona przezeń, Nieznana mi przyjaciółko: W rozpaczy swojej Nie wychodź na balkon, nie wychodź, Do bruku z góry nie przychodź, nie przychodź, Na smugę cienia nie wbiegaj, Zaczekaj, trochę zaczekaj! Przysięgam wam, że płynie czas! Że płynie czas i zabija rany! Przysięgam wam, przysięgam wam, Przysiegam wam, że płynie czas! Że zabija rany - przysięgam wam! Tylko dajcie mu czas, Dajcie czasowi czas. (Zwólcie czarnym potoczyc się chmurom Po was, przez was i między ustami, I oto dzień przychodzi, nowy dzień, One już daleko, daleko za górami!) Tylko dajcie mu czas, Dajcie czasowi czas, Bo bardzo, bardzo, Bardzo szkoda Byłoby nas! Pozdrawiam!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość do BIESIADNICZEK
Jestescie wyjątkowe.Nauczyłam się tu duzo pięknych wierszy. Dziekuję za wspaniałe opowiadania.Dużo pieszecie o miłośći do ludzi.Czy istnieje cokolwiek lepszego? Piękne są wasze wpisy.Gratuluję. Ukłony.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dzien dobry🖐️ BIESIADO! JODELKO👄 GRBKU👄 SREBRNA AKACJO👄 ORZECH o Tobie tez nie zapomnialam❤️ witam w piekna sloneczna niedziele! Widze,ze mielismy goscia na naszej BIESIADZIE. tylko dlaczego taki nie zadowolony z zycia? severetoture....te slowa kieruja specjalnie do Ciebie: TRZEBA JUŻ BYC DOROSŁYM...... W naszym życiu wszystko zmienia się tak szybko i tak nieodwracalnie, że trzeba mieć gdzieś coś, co na pozór pozostaje takie, jak było. Każdemu potrzebny jest kawałek ziemi, który nie umyka spod nóg. Życie współczesne jest w zasadzie życiem miejskim, a krajobraz naszych miast zmienia się szybciej niż nasza o nim pamięć. Dobrze jest wiec mieć gdzieś widok z okna, który od lat pozostaje taki sam. Kiedy byłem dzieckiem, spędzałem wakacje zawsze w tym samym miejscu, w domu moich dziadków, u podnóża gór. Za każdym przyjazdem odnajdywałem dawnych przyjaciół: psa, kota, konia, łaciatą krowę, oswojoną wronę, która siadywała dziadkowi na ramieniu. Ale za którymś przyjazdem nie zastałem już kota, za innym psa, i tak dalej. Zwięrzeta żyja krócej niż ludzie, a nawet krócej, niż trwa człowiecze dzieciństwo. Były to w końcu drobne zmiany, ale one to sprawiły, że zmieniło się wszystko, a nie tylko to, że zacząłem wyrastać z krótkich spodenek. Gdzieś w jakimś momencie następuje ruptura dzieciństwa, młodości, wieku męskiego, a znaczą ją rzeczy drobne, takie jak ubytek zwierząt domowych i przedmiotów, a także utrata ludzi, których się kocha. Ale trzeba już być dorosłym i niejedno przeżyć, żeby zdać sobie z tego sprawę. I dopiero długo potem, jak pewne rzeczy są za nami, człowiek zaczyna rozumieć, że nigdy już nie będzie, jak było. Miroslaw Zurawski. 🖐️

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dla Was kochane drzewka opowiadanie.... TAJEMNICZY PRZYPADEK MÓZGU KEVINA Kathy Cook Uraz, jakiego doznał przed laty młody Anglik, spowodował przedziwne konsekwencje dla niego, jego rodziny i być może medycyny. Kevin Chappell wstał od biurka, przy którym spędził 11 godzin, ślęcząc nad średniowiecznymi tekstami pisanymi po łacinie. Ten 29-letni wysportowany, silny Anglik z krótkimi, ciemnymi włosami wszedł do drugiego pokoju i podniósł z kolan żony półrocznego Tristana. Była sobota 30 stycznia 1988 roku. Za kilka miesięcy miał skończyć wydział historii na uniwersytecie w Kingston w Kanadzie. Laura była na urlopie macierzyńskim, wkrótce miała wrócić do pracy pielęgniarki. - Lauro, muszę trochę pobiegać, przewietrzyć głowę. Pożyczysz jakiś film na wieczór? - mówiąc to, Kevin ucałował synka. Na dworze odprowadził wzrokiem Laurę idącą z Tristanem w kierunku wypożyczalni wideo. Ależ jestem szczęściarzem - pomyślał i się uśmiechnął. Po chwili już biegł spokojną uliczką miasteczka uniwersyteckiego. Zatrzymał się chwilę na skrzyżowaniu, poczekał na zielone światło, po czym wbiegł na pasy. Nagle oślepiło go coś, ogłuszył ryk silnika. To trwało sekundy. Nim uświadomił sobie, co się dzieje, przeleciał nad maską samochodu i głową roztrzaskał przednią szybę auta. Pobyt w szpitalu ledwie pamięta, był półprzytomny. Po kilku dniach dotarło do niego, gdzie jest i dlaczego. - Lekarze twierdzą, że masz wyjątkowe szczęście. Gdybyś nie spędzał tyle czasu na siłowni, miałbyś złamany kręgosłup - powiedziała cicho stojąca obok łóżka Laura. Badania wskazywały jednak na uraz z szarpnięciem. Kevin wrócił do domu z kołnierzem na szyi i zaleceniem, by odpoczywał. Trochę chodził po mieszkaniu, ale szybko się męczył i tracił orientację. Miał trudności z koncentracją, nawet ze śledzeniem telewizji. Brał do rąk książkę, lecz litery nie składały się w całość. Był już tydzień w domu, gdy rozmawiając z Laurą, zamilkł w pół słowa. Otworzył usta i mrugał oczami, jakby przypatrywał się uważnie czemuś w oddali. Po kilku sekundach spojrzał na Laurę. - O czym mówiłem? - spytał. - Kevin, gdzieś ty był myślami? - Nigdzie, nie ma się czym przejmować - odparł zmieszany. Poznali się w Anglii, gdy oboje mieli po 20 lat. Pochodząca z Kanady Laura odbywała tu praktykę pielęgniarską. Kevin był muzykiem. Zakochali się w sobie, pobrali i przeprowadzili do Kanady. Kiedy Kevin miał 26 lat i wciąż ledwie wiązał koniec z końcem jako muzyk, teść namówił go, aby studiował dalej. Kevin zaczął więc studia licencjackie w Peterborough. Chciał udowodnić Laurze i jej zamożnej rodzinie, że jest ich wart - pilnie się uczył. Na ostatnim roku miał średnią celującą. Postanowił kształcić się dalej, więc przeprowadzili się do niedalekiego Kingston, gdzie zapisał się na historię. cdn.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dziesięć dni po wypadku Laura powinna wrócić do pracy. Kevin wziął na kolana synka i zaczął go bujać. - Nie martw się, damy sobie radę - uspokajał żonę. Laura przygotowała mleko dla Tristana. Jedzenie dla Kevina postawiła na środkowej półce w lodówce, by łatwo było je znaleźć. Wyjęła też pieluszki, ubranka i zabawki. Przed wyjściem wstawiła Tristana do kojca. - Bądź grzeczny i nie sprawiaj tatusiowi kłopotów - powiedziała. Kiedy wróciła wieczorem, zastała czerwonego na buzi Tristana, który zanosił się płaczem i wciąż był w kojcu. Kevin chodził po kuchni. - Nie wiem, co robić. Nie wiem, co robić - powtarzał przez łzy. Na kuchence stał spalony czajnik. Obaj przez cały dzień nic nie jedli. Nazajutrz Kevin i Laura pojechali do szpitala, ale lekarz powiedział, z muszą być cierpliwi. Laura wzięła urlop. Wkrótce zrezygnowała z pracy. Czekając na wizytę u neurologa, Kevin sypiał po 13 godzin. Gdy nie spał, siedział i wpatrywał się w okno. Pewnego dnia potknął się o nogę stołu. Złapał pęk kluczy leżących na blacie i cisnął je w kąt. - Nienawidzę tych głupot! Nienawidzę tego życia! - wrzeszczał. Laura nigdy nie widziała go tak wściekłego. Trząsł się z gniewu. Po kilku minutach złość nagle mu przeszła, położył się na kanapie i zasnął. Później nic nie pamiętał. Choć poruszał się sprawnie, wykonywanie codziennych czynności przerastało jego możliwości. Laura nawet musiała nakładać mu pastę na szczoteczkę do zębów. Poza tym z byle powodu wpadał w furię, po czym natychmiast zasypiał. Laura nie wytrzymała. - Jestem przerażona - powiedziała. - Musisz się kontrolować. - Nie wiem, co się ze mną dzieje - wyznał Kevin. - Niestety, nie ma oczekiwanej poprawy - uznał po pięciu wizytach Kevina neuropsycholog Peter Carlson. Badania wykazały, że pamięć krótkoterminowa pacjenta jest fatalna, poza tym ma zaburzenia koncentracji i problemy z czytaniem. Neurolog John Marshall obiecał, że lekarze pomogą mu nauczyć się z tym żyć. Kevin dostał skierowanie do ośrodka specjalizującego się w urazach głowy. Spędzał tam 6 godzin tygodniowo. Rozmawiał z terapeutami i ćwiczył wykonywanie zwykłych czynności -- gotował, liczył. Kiedy wyznał, że chce zrobić magisterium, poradzili mu, by pogodził się z tym, że wielu dawnych celów już nie osiągnie. Testy na inteligencję wskazały, że jest ograniczony umysłowo. Wpadł w depresję. W końcu przyznał się, że ma kłopot z oczami, więc wysłano go do okulisty, a następnie na kurs dla analfabetów. Choć widział wyraz na papierze, nie potrafił złożyć go z liter. Okulista zauważył, że jest krótkowidzem i ma ograniczone pole widzenia. Poinformował doktora Marshalla, że jego pacjent najprawdopodobniej ma agnozję, czyli nie umie prawidłowo rozpoznawać bodźców. Dla Kevina świat był zbiorem bezkształtnych plam. Laura współczuła mu, ale też była zła na męża. Chciałby tylko siedzieć w domu, nigdy nie wychodził. Skończyły się pieniądze, zalegali z czynszem, a ona musiała znosić jego napady wściekłości. Zaczęli się od siebie oddalać. Dojrzewała w niej myśl, że dziecko potrzebuje zmiany otoczenia. Kiedy po kolejnym ataku Kevin zasnął, ze łzami w oczach spakowała walizkę. Kupiła jedzenie na zapas, przygotowała ubranie na zmianę, po czym obudziła męża. -Jestem zmęczona i przerażona. Jadę na kilka dni do siostry - stwierdziła. Kevin sprawiał wrażenie, jakby ją rozumiał. - Nie martw się, poradzę sobie - rzekł. Po jej wyjeździe tłukł się po mieszkaniu, jadł owoce, pieczywo i ser. Nie miał pojęcia, jak zrobić kanapkę czy cokolwiek innego. Trzy dni później wróciła Laura. - Nie wiem, jak długo będę miała siłę zostać - powiedziała, płacząc w jego objęciach. - Kochanie, staram się jak mogę, żeby jak najwięcej się nauczyć. Nie chcę was stracić -- szeptał, przytulając ją. Napadami wściekłości Kevina zainteresował się doktor Charles Johnson, specjalista rehabilitacji. Ustalił, że ataki są specyficznymi napadami padaczki - zwanymi ogniskowymi. Przepisał Kevinowi tegretol. Ich życie nadal było pasmem udręk. Choć Kevin czasem wspominał o powrocie na studia, to zwykle siedział w domu, czasem tylko spotykał się ze znajomymi w ośrodku dziennego pobytu. Laura postanowiła wrócić do pracy. Nie uprzedzając męża, spytała w szpitalu w Peterborough, czy jest jeszcze dla niej miejsce. Pracowała tam przecież, gdy Kevin był na studiach licencjackich. Wieczorem, podczas kolacji, postawiła mężowi ultimatum. - Dostałam pracę i wyjeżdżam. Możesz jechać z nami lub zostać tutaj. Wiedziała, że gdyby został, będzie mógł mieszkać z pacjentami ośrodka. - Jadę - powiedział wstrząśnięty. Wysłał na uniwersytet w Peterborough podanie o przyjęcie na studia magisterskie z historii i kultury Europy. W podaniu (napisanym przez Laurę) zaznaczył, że po wypadku ma niesprawny wzrok, więc ktoś musi mu głośno czytać lektury. Nie wspomniał o uszkodzeniu mózgu. Jego podanie trafiło do profesora Johna Gilchrista, wykładowcy historii. O, mój ulubieniec! - pomyślał Gilchrist, przypominając sobie Anglika, który zadawał mu bardzo wnikliwe pytania. Odpisał Kevinowi, że może studiować. Zaproponował także, by Kevin prowadził zajęcia dla studentów pierwszych lat i obiecał, że znajdzie dla niego kogoś do głośnego czytania. Po przeczytaniu listu Kevin przeżywał męczarnie. Wbrew zaleceniom ośrodka chce porzucić to bezpieczne i pomocne w rehabilitacji miejsce. Nigdy w życiu tak bardzo się nie bał. cdn......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×